Preferans po śmierci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Preferans po śmierci
Wydawca T. Paprocki i Sp.
Data wyd. 1884
Druk Teodora Paprockiego i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PREFERANS PO ŚMIERCI.


W ciepłym gabineciku, oświetlonym świecami stearynowemi, stojącemi na dwóch foremnych rogach zielonego stolika, siedziało trzech mężczyzn zajętych grą w karty.
Już same twarze grających okazywały, że to nie byli gracze z profesyi, że nie rozpalali się bynajmniéj żadną grą hazardowną.
Był to poczciwy, czysto obywatelski preferans.
Jeden z grających był nizki i łysy, miał twarz okrągłą i siwe dobrodusznie śmiejące się oczy. Grał z wielkiém zadowoleniem, a czasem pociągał z długiéj antypki, któréj koniec gubił się pod stołem, siny przezroczysty dymek i okrywał nim twarz swoją, gdy potrzeba było po kupnie kart zamaskować zbytnią radość lub przykre wrażenie. Byłto sam gospodarz i nazywał się chrzestném imieniem Jan Kapistran.
Drugi z rzędu wysoki, chudy — to sąsiad przez miedzę. Siwy szron pokrył mu głowę, a troski atmosferyczne, z jakiemi rolnik najwięcéj ma do walczenia, pochyliły mu barki i pomarszczyły twarz wzdłuż i w poprzek. Nazywał się także Jan, ale Babtysta.
Trzeci gracz był to zacny proboszcz miejscowy z naturalną tonzurą i sztucznym, własną pracą przyswojonym sobie spokojnym temperamentem. Twarz miał przyjemną i więcéj milczał aniżeli mówił, chociaż nazywał się Jan Złotousty.
Takich trzech Janów zabawiało się dzisiaj preferansem, umotywowawszy sobie grę szlachetną przejmującém zimnem jesienném i złemi cenami produktów rolniczych, wyczytanemi w dzisiejszéj gazecie.
— Mówię Wpanom — ozwał się gospodarz, czyli Jan 1-szy, którego towarzysze dla krótkości panem Kapistranem nazywali — mówię panom, że przy takich zmartwieniach naszych, jedyne remedium jest preferansik! Siedm w pik!
— Waszmosci tak dobrze mówić! — odparł pan Baptysta — karta idzie do ręki, że aż miło! I jabym lubił takie lekarstwo na dzisiejsze zimno, które rzepakowi zaszkodzi, i na te ceny przeklęte, które zamiast iść w górę, na dół spadają!... Tfu! Same siódemki i ósemki — żadnego łba! A nie wiem dlaczego karta sprzyja więcéj dziedzicom niżeli posesorom. Preferans bowiem jest to gra posesorska!
— Dlaczego Wpan tę grę tak nazywasz? — zapytał zwolna proboszcz.
— Niezawodnie wymyślił preferansa jakiś dzierżawca, bo w systemie téj gry odbija się sytuacya dzierżawcy czylim posesora.
Dzierżawca płaci najprzód ratę dzierżawną, a potém gospodaruje aby tę ratę odebrać i jeszcze coś zyskać. W preferansie płacimy naprzód raty do puli — a potém zręczną i szczęśliwą grą, czyli dobrem gospodarstwem kart staramy się włożoną ratę odebrać i także coś przytém zarobić... Jak na dłoni Mościdobrodzieju, że preferansa wynalazł dzierżawca!
— Ba — ale dlaczego ta szlachetna gra odwraca się tyłem do sławetnego dzierżawcy?
Dzierżawca Baptysta westchnął.
— Snadź dzień feralny! — rzekł po chwili.
Proboszcz podniół z uroczystością asa żołędnego do góry, którego właśnie miał dać na pastwę panu Kapistranowi i rzekł:
— W świecie odbywa się porządek niezłomny. A dzieje świata uczą nas, że wynalazcy wielkich idei padli pierwsi ofiarą swego wynalazku. Wynalazca gilotyny był gilotyną ścięty — wynalazca prochu, jak utrzymują, był prochem wysadzony w niebiosa... nic więc dziwnego, jeżeli szlachetna gra preferansa, wynalazku — jak utrzymuje pan Baptysta — czystéj krwi dzierżawcy, zwraca się przeciw rodowi dzierżawców, aby ich jeżeli nie zabić, to przynajmniéj do bankructwa przyprowadzić! Zapisz to sobie w pamięci panie Baptysto!
Dzierżawca spojrzał z ukosa na proboszcza.
Tymczasem pan Kapistran skończył grę i zamiast siedmiu zrobił dziewięć!
Pan Baptysta poczerwieniał na twarzy.
— Znowu wpadłem! — zawołał — ależbo z waszmością niepodobna grać preferansa. Kutwa jakich rzadko! Ma dziewięć a gra siedm! Czyż to się zgadza z miłością bliźniego!
Pan Kapistran śmiał się z zadowoleniem.
— Już to zbytniéj miłości bliźniego niéma — ozwał się proboszcz — ale jest zawsze pewna rozumna praktyczność, aby bogini fortuny zbyt nie tentować!
— Dziękuję za taki rozum!
— Ależ kochany sąsiedzie — podjął z uśmiechem pan Kapistran, pykając dymkiem — zważ tylko, coby się stało z moją dziewiątką, gdybyśmy obaj czarnego koloru mieli po cztery?...
— Tak! Któż znowu układa plany według najgorszéj konstrukcyi? — replikował pan Baptysta — czémże byłaby sama gra? Jakiż miałaby interes, gdyby była tylko czystym rachunkiem?...
Proboszcz uśmiechnął się i patrzał w milczeniu na dwóch zapaśników.
— Jegomość nazywasz się Złotousty — rzekł do niego pan Kapistran pykając dymkiem — a złoto swoje trzymasz za zębami, jakbyśmy byli obaj złodzieje!
— I owszem — odparł z uśmiechem proboszcz Złotousty — gdybym wiedział, że moje złoto schowacie w kieszeń duszy waszéj, to wcale nie żałowałbym go!
— Dajże dobrodzieju czemprędzéj!
— Otóż mojeém zdaniem jest, aby we wszystkich przedsiębierstwach swoich obliczać szanse jak najgorsze bo wtedy rezultat jest pewny. Pan Kapistran grał w pik siedm a zrobił dziewięć. Cóżby się jednak stało, gdyby we dwóch rękach było po cztery piki i cztery żołędzie? Człowiek nie powinien nigdy wszystkiego stawiać na kartę — lepiéj grać mniéj niżeli więcéj!
W téj chwili otworzył służący drzwi od pokoju bawialnego. Z tego pokoju dobiegł gwar w postaci śpiewu i gry fortepianowéj.
— Czy to panna Antonina śpiewa? — zapytał pan Baptysta, zapomniawszy o sprzeczce z sąsiadem — a któż gra?
— Tak... to Antosia — odparł pan Kapistran okrywając się chmurą dymu — a na fortepianie przygrywa jéj... pan... pan Alfons, jeżeli się nie mylę!
Pan Baptysta spojrzał na proboszcza. Proboszcz mięszał karty w milczeniu.
Zaczął po chwili pan Baptysta.
— Coś kochany sąsiad bardzo się jąkał, gdy mu przyszło wymówić imię pana Alfonsa... nie jest to bez kozery!
— Jak was kocham, niéma żadnéj kozery! — odparł gospodarz — ot zazwyczaj jak młodzi ludzie bawią się i kwita! Tyle ich co się zabawią!
— Dobrze — mówił daléj nieubłagany adwersarz — bawić się można zacnie i poczciwie... ale czasami z téj zabawy coś wyskoczy niespodzianie, że ludzie potém napróżno gębę rozdziawiają!
— Cóżby tam mogło stać się? Nic, jak was kocham nic!
— Mówią, że się o Antosię stara!
— Kto? Pan Alfons? A gdzieżtam mnie do panów, którzy chowają konie na wyścigi! Gdzież Antosi do kuzynowstwa z Radziwiłłami!.
— Złote słowa powiedziałeś kochany kollatorze — wtrącił proboszcz — chociaż nie nazywasz się Złotousty.
— Czy myślisz jegomość, że to prawda? — rzekł z widocznym gniewem pan Baptysta — kochany nasz sąsiad zawsze tak postępuje, jak teraz z pikiem. Myślał o dziewięciu, a powiedział siedm! I wierz mu teraz!... Nie dałbym ani tynfa za to, że układa sobie w głowie, jak to pan Alfons w angielskiéj karecie jego piękną córę do ślubu powiezie... a nam tutaj puszcza finfy pod nos. Gdzie tam! Ani o tém myśli! Kubek w kubek jak siedm pik!
Pan Kapistran okrył się gęstą chmurą dymu.
— Jak widzę — odparł z poza chmury — waszmość nie możesz mi jeszcze darować siedmiu pik i zaczepiasz mnie na inném polu! Niechże proboszcz poświadczy, czy mogłem grać więcéj.
— Prawda — zaświadczył proboszcz — pan Kapistran nie mógł grać wyżéj... a co do panny Antoniny, to wierzę, że także wyżéj nad swoje atu grać nie będzie!
Pan Kapistran jeszcze grubszą otoczył się chmurą. I właśnie za tym szańcem ruchomym gotował się do jakiéjś odpowiedzi, gdy się drzwi otworzyły i do pokoju weszła nizka, dosyć zażywna jejmość.
Pan Kapistran zapomniał o odpowiedzi.
— Grasz tutaj w karty kochany Kapciu — rzekła jejmość opierając niezbyt lekko swoją rękę na ramieniu męża — grasz w jak najlepsze, a tam jest pan Alfons, któregoś nawet nie przywitał!...
Pan Kapistran uwolnił się od słodkiego, ale niezbyt wygodnego ciężaru i odparł:
— Przecież ja mu nie jestem potrzebny! Śpiewać nie umiem!
Ręka jéjmości spoczęła drugi raz na ramieniu pana Kapistrana.
— Zaraz — zaraz idę duszko — rzekł spiesznie pan Kapistran, uchylając ramię — tylko się rozrachujemy!
— Na cóż ty tu?... Przyszlę tutaj pana Macieja, za ciebie grać będzie! Chodź Kapciu!
Nic innego nie pozostawało panu Kapistranowi jak uledz słodkiemu naciskowi energicznéj małżonki i wyjść do salonu na przywitanie pana Alfonsa.
— Nim jeszcze przyobiecany pan Maciej do gry się zjawił, rzekł pan Baptysta do proboszcza:
— Poczciwy człowiek, ale zanadto jest żonie uległy!
— Cóż robić — odparł proboszcz — jarzmo małżeńskie!
— Tak, słodkie jarzmo małżeńskie, ale czasem piekielnie bolą od niego ramiona!... Czy jegomość sądzisz, że pan Alfons byłby stosowny na zięcia dla pana Kapistrana?
— Są różne zdania i upodobania. Byłaby to zawsze gra o dziewięć... kiedy pewnych jest w ręku tylko siedm! Czasami i to się udaje!
— Ba, ale nie zawsze!...
— A waszmość, panie Baptysto, zawsze ryzykujesz i grasz wyżéj niż masz karty! Czy nie wpadłeś dopiero na ośm w karo, zrobiwszy zaledwie sześć sztychów? Widzisz źdźbło w oku przeciwnika, a belki w swojem nie widzisz!
Pan Baptysta spuścił oczy, a tymczasem wszedł przyobiecany pan Maciej i gra szlachetna weszła znowu na tor dawny.
W bawialnym pokoju, w którym się właśnie pan Kapistran dla przywitania pana Alfonsa pojawił, było dość liczne zgromadzenie, jak to zawsze w niedzielę u państwa Kapistranów bywało. Sąsiedzi i sąsiadki zjeżdżały się w tym dniu częścią z afektu, częścią z nudów, a znacznéj części dla ciekawości.
W domu bowiem była córka na wydaniu, a jako jedynaczka miała powab dosyć znacznego posagu. Ciekawą więc rzeczą było dla spektatorów, komu się ten smaczny kąsek dostanie — a wielu było nawet, ze względu na pokrewieństwo i koligacye, z tym przyszłym wypadkiem związanych własnym interesem.
To téż zebrania niedzielne były ważném widowiskiem dla ciekawych. Z różnych ugrupowań, z dyalogów i trylogów można było wiele rzeczy wnosić, można się było czegoś domyślać; to wszystko potém płynęło w świat pod postacią prawdy niezaprzeczonéj, stwierdzonéj nawet świadkami naocznymi.
Dzisiejszéj niedzieli wyjątkowo zjechało się więcéj gości niż zwykle. Ktoby to zaś był? o tém nikt nie mógł sobie zdać sprawy. Nie brakło kandydatów, a opinia publiczna była w rozpaczy, że nie wiedziała dotąd, który z kandydatów najprzód do szturmu wystąpi.
Tak wyjątkowy stan opinii publicznéj, gruntował się na równéj dla wszystkich gościnności szanownego gospodarza — był skutkiem jednych i tych samych potraw podawanych kawalerom powiatowym przez gościnną gospodynię — a może także przyczynił się do obłędu opinii ten zawsze jednostajny uśmiech panny Antoniny, jakim każdego konkurenta raczyła, i ten mazurek Chopina, jakiego dla wszystkich z równą precyzyą grywała.
Rzeczy tak stały, że właściwie żaden z kawalerów nie wiedział, gdzie stoi — czy na przodzie, czy w tyle, w szeregach rezerwy.
Ciekawą może było dla spektatorów rzeczą, kto właściwie z wszystkich będzie owym szczęśliwym Jazonem, który po to złote runo dzisiejszego wieczora sięgnie — i co się z nim po tém odważném przedsięwzięciu stanie?
A złote runo było dosyć ponętne. Panna Antonina nie była klasycznym posągiem, nie była ową drobiazgowo wykończoną statuetką — ale miała urok świeżego, choćby nawet polnego kwiatka, który z pomiędzy pszenicznych łanów wstydliwie do przechodnia wdziękami się śmieje.
Jedynaczka pana Kapistrana miała wzrost słuszny, figurkę zgrabną, oczy piwne i włosy kasztanowate. Twarz była więcéj okrągłą niż podłużną; świeżą jak różyczka polna, z noskiem trochę ciekawie do góry zadartym. Znała się dobrze na gospodarstwie, umiała w potrzebie coś uszyć, a dla gości, gdy do dworu łaskawie zawitali, miała w zapasie trzy sztuki Chopina, parę walców i mazurków, a dla wznioślejszych słuchaczy chowała: „Coś bardzo melancholicznego.” W główce także się coś znalazło. Było tam kilka tomików poezyj różnych autorów, bardzo niewiele geografii i historyi, a sporo zato powieści i romansów, pomięszanych z lichą francuzczyzną.
Sama więc postać panny Antoniny nie miała nic szczególnego, ale zato odbijała uroczo dla amatorów szkoły bizantyjskiéj — od tła złoconego.
To złote tło było rzeczywiście bardzo ponętne. Wyobrażało ono piękną wioskę z lasem wysokopiennym i dwoma młynami w perspektywie! Prócz tego podejrzywano pana Kapistrana o różne zakopane talarowe talenta.
Koło tego uroczego kwiatka uganiało się kilku różno-skrzydłnych motyli. Na przodzie z podniesionemi skrzydłami stał pyszny, złotem nakrapiany motyl amerykański. Miał na sobie zwykły, czarny frak, białą chustkę pod szyją i szapoklak pod pachą. Na rękach jaśniały lapisowe rękawiczki. Był wzrostu wysokiego i miał zarost trochę rudawy, przypominający mieszkańców Albionu. Starał się widocznie, aby ten włos swój w taki sposób ułożyć, jak to czynili pokrewni jemu... z Albionu. Miał faworyty rozstrzępione, a brodę wygoloną.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim można rasę szlachetniejszą. Ma lornetkę na orlim nosie, prawą rękę włożył za otwór kamizelki pod pachą, a lewą nogę z fantazyą naprzód wysunął. Mówi po francuzku a jeżeli czasem do kogoś po polsku odezwać się musi, to nie idzie mu to jakoś dobrze. Stara się widocznie o to, aby tu być jak można odosobnionym i ściga tylko swoją lornetką pannę Antoninę, która w téj chwili z panem Władysławem rozmawia.
Pan Władysław jest na pozór w zupełnéj sprzeczności z panem Alfonsem. Zamiast fraka ma jakąś kurtkę szamerowaną, zamiast lapisowych rękawiczek, ma swoją własną skórę, która nie należy do najlepszych. Jest przytém nizki i dosyć zwinny, jak na roboczego człowieka przystało. Opinja publiczna stawia go co do zamysłów skrytych, w jednym szeregu z panem Alfonsem, a nawet więcéj wtajemniczeni utrzymują, że dawniéj jakiś ściślejszy afekt między panem Władysławem a panną Antoniną istniał, tylko afekt został późniéj gwałtownie umorzony przez macierzyńską miłość mamy dobrodziejki, która po długiéj dla domu tak zaszczytnéj wizycie pana Alfonsa, wręcz córce powiedziała, aby sobie bałwana Władzia z głowy wybiła.
Czy panna Antonina zaraz to uczyniła, trudno powiedzieć — nie można jednak zaprzeczyć, że odwiedziny pana Alfonsa i jego opowiadania o cioci Radziwiłłowéj sprawiały jéj wiele przyjemności. Również i tego przemilczeć nie można, że od czasu poznania pana Alfonsa nie raczyła więcéj Władysława wyższą, jak mówiła, kompozycyą melancholiczną, ale zbywała go walczykiem Strausa, podczas gdy kompozycyi wyższéj przysłuchiwał się pan Alfons z melancholijnem pochyleniem głowy. Domowi słudzy zauważyli nawet, że ulubiony piesek panny Antoniny „Buryś” nie obgryzał teraz futerka z czapki pana Władysława, ale jadł z apetytem jasne rękawiczki pana Alfonsa, jeżeli je raczył na usilną prośbę gospodarza zdjąć z rąk swoich.
Z tego wszystkiego można wnosić, że „bałwan” Władysław ustąpił rzeczywiście złotemu paniczowi, który tak zręcznie się kręcił i o swojéj cioci Radziwiłłowéj ustawicznie mówił.
Zdaje się jednak, że poczciwy „bałwan” nie dał za wygrane, i kiedy tylko mógł zbliżał się do panny, czy to na fundamencie dawnych obiecanek, czy też czynił to z godnéj uznania odwagi i męztwa kawalerskiego.
Pomiędzy témi ostatecznościami były jeszcze inne pośrednie figury. Jeden z nich miał pięciu braci na jednéj wioszczynie, którzy wszyscy poświęcili się zawodowi obywatelskiemu w nadziei ożenienia się bogato — drugi miał cztery siostry w stanie dziewictwa, z których każda oczekiwała męża z ładną wioską w nadziei, że kochany braciszek, który ma tak ładne faworyty i głowę na pół rozdzieloną, za żoną weźmie piękne dobra.
Był jeszcze trzeci i czwarty, ale zew naturze wszelkie pośrednie twory i istoty są słabszéj organizacyi i żadnéj ważnéj nie odgrywają roli, to téż i o tych wszystkich, między powyższemi ostatecznościami, konkurentach panny Antoniny „nawet mówić nie warto”, jak się wyrażała mama dobrodziéjka.
Z dwóch więc tylko stron groziło panu Kapistranowi porwanie ukochanéj jego Sabinki — ze strony złotego panicza, jak sobie tego widocznie życzyła mama — i ze strony „bałwana” Władysława, jak tego widocznie obawiał się sam ojciec.
To téż w niemałym kłopocie był pan Kapistran, gdy kochana małżonka odwołała go od jeszcze więcéj ukochanego preferansa. W salonie koło fortepianu już czekał na niego pan Alfons. Był dzisiaj również starannie jak zawsze ubrany, tylko dla rozmaitości trzymał w ręku elegancki szpicrucik z fiszbinu, który uważał za stosowne wziąść z sobą pod strzechę szlachecką. Bawił się tym szpicrucikiem wyginając go na wszystkie strony.
— A! kochany pan Alfons! — zawołał gospodarz otwierając jak na chudego szlachetkę zbyt szeroko swoje ramiona — a! kochany, drogi gość mój!...
— Więcéj, więcéj niżeli gość panie Kapistranie — odparł pan Alfons, całując w powietrzu wąsy pana Kapistrana — prawdziwy przyjaciel i...
Pan Kapistran zamknął paniczowi usta głośnym pocałunkiem.
— Siadajże! Siadaj! A jadłeś co? Hej, Szymek! Ty łotrze jakiś i cymbale... zaraz tu!
Pan Alfons podziękował gościnnemu gospodarzowi, mówiąc, że przed chwilą jadł dopiero obiad, gdyż u cioci księżnéj jadają obiad aż nad wieczorem.
— To może kieliszeczek wina? — zagadnął gospodarz pod naciskiem chmurnego wejrzenia jéjmości — a może co z bakaljij... rodzynków, migdałków, sera lub wędzonki!
Przy ostatnim przysmaku chmurne wejrzenie jéjmości przybrało groźbę gromu.
— Nie wędzonki — poprawił się biedny pan Kapistran — ale chciałem powiedzieć konfitur i śliwek z kminkiem, na rożenek wtykanych. Sama Antosia je nadziewała.
Pospieszyła w pomoc niezdarnemu gospodarzowi małżonka. Wsunęła pulchne ramię między pana Alfonsa i męża i rzekła:
— Memu Kapciowi jeszcze preferans w głowie, od którego właśnie go oderwałam. Już tak lubi tego preferansa, że nawet po śmierci grałby jeszcze, gdyby przy sobie znalazł jaką partyę dogodną.
— Nie mów nic o preferansie — odparł z dowcipnym uśmiechem pan Kapistran — bo preferans jest to gra bardzo mądra, jak o tém prawił przed chwilą ksiądz proboszcz!
— Wczémże ta mądrość spoczywa? — zapytał od niechcenia pan Alfons z pobłażliwym uśmiechem.
— Aby nigdy nie grać wyżéj nad siły! — odparł dobrodusznie pan Kapistran i uśmiechnął się do żony.
— Dlaczego tatko nie gra preferansa? — zapytała w téj chwili Antosia, która zbliżyła się do rodziców.
— W saméj rzeczy — odparł pan Kapistran — ja sam sobie to pytanie zadaję, ale widzisz moje dziecko, matka zawołała mnie do pana Alfonsa...
— Ja pana Alfonsa sama zabawię, niech tatko wraca do kart.
— Dobrze dziecko, dobrze... a gdzie jest pan Władysław?
— Jak zwykle... siedzi pod piecem.
Pan Kapistran smutnym okiem rzucił pod piec i rzeczywiście ujrzał tam Władysława, który z miną smutną patrzał jak mu jakiś tam obieżyświat wydziera to, o czém marzył od tak dawna.
Pan Kapistran podbiegł ku niemu.
— Jak się masz panie Władysławie — rzekł do niego ściskając go za rękę — nie wiedziałem nawet, że tu jesteś. Tak dużo światła, aż mi się ćmi w oczach!
— Nic dziwnego, że jestem przyćmiony tutaj, gdzie tyle światła się pali. Dawniéj, za moich lat dziecinnych, kiedy tu z ojcem przychodziłem, paliła się na stole zazwyczaj tylko jedna świeczka łojowa. Wtedy widział dobrze jeden drugiego... Dzisiaj, gdy w kandelabrach po dziesięć świec...
— Złote słowa powiedziałeś! — zawołał wzruszony pan Kapistran i serdecznie syna swego dawnego przyjaciela ucałował! — Zmieniają się czasy panie Władysławie!
— Byle się ludzie i serca nie zmieniali.
— Co to — to nie, panie Władysławie — zawołał pan Kapistran i serdecznie pana Władysława do piersi przycisnął.
Gdy przy fortepianie i pod piecem te sceny się odbywały, rozmawiały damy kanapowe, między sobą właśnie o głównych aktorach.
— Co też pani sądzi — pytała pani Marcinowa swojéj sąsiadki — który z nich zwycięży, czy główny bohater z pod fortepianu, czy tamten z pod pieca.
— Przy fortepianie jest zawsze przedniejsze stanowisko; pod piec idą odrzuceni — odpowiedziała sąsiadka.
— Zapewne... ale pan Kapistran coś serdecznie całuje pana Władysława.
— Słodzi mu jak może gorzką pigułkę.
— Pani Maciejowa, która zna wszystkie tajemnice, powiada, że jeszcze na dwoje babka wróżyła!
— Być może... a nawet tak być powinno!
— Co też pani mówi! Przecież taki pan Władysław nie może się mierzyć z panem Alfonsem.
— Przyznam się, gdybym miała córkę na wydaniu, możebym sama tak sądziła. Nie mając atoli żadnéj osobistéj pokusy do świetnych, błyszczących stosunków pana Alfonsa — wolałabym pana Władysława, który człowiekiem pracowitym, niżeli tego pędziwiatra, którego na to Pan Bóg stworzył, aby jaką szlachecką fortunkę do szczętu rozniósł.
— Przecież do chleba potrzeba człowiekowi stosunków towarzyskich.
— Prawda.
— Cóż może być ponętniejszego dla kobiety, jak wejście w ten świat wyższy, bogatszy, gdzie dla życia przybywa tyle nieznanych jéj dotąd rozkoszy!
— Wszystko jest prawdą, dla tego powiadam, że gdybym była panną, lub matką takiéj panny na wydaniu, kto wie, czy nie mówiłabym tak jak pani mówi. Zbyt wiele jest w tém ponęty dla każdéj młodéj panny i dla jéj rodziców — i dla tego to tyle ich popełnia zawsze jedne i te same błędy, mimo tak smutnych przykładów.
Sąsiadka pokiwała na to głową i na tém skończyła się rozmowa.
Było już dobrze po północy, gdy pan Kapistran nazwawszy poraz ostatni Szymka „gapą i cymbałem” wszedł ze świecą do swego sypialnego pokoju, zostawiając za progiem wszystkie troski dnia dzisiejszego. Jednéj atoli troski nie mógł przeboleć. Pan Maciej, który za niego grał w preferansa, przegrał haniebnie, a to z powodu, że zawsze grał wyżéj niż był powinien.
Mniejsza o kilkadziesiąt groszy przegranéj — myślał sobie pan Kapistran włażąc pod kołdrę — ale jeżeli ten człowiek ze wszystkiém tak postępuje, to wszystko w końcu przegrać musi.
Zaledwie to sobie pomyślał, otworzyły się drzwi sypialni, a pan Kapistran w pierwszym impecie chciał już Szymka znowu gapą i cymbałem nazwać, kiedy spostrzegł, że ów natręt tak spóźniony, nie jest rodzaju męzkiego.
Była to jejmość dobrodziejka w białéj kacabajce, ze stoczkiem w ręku.
Widok jejmości o téj porze nabawił pana Kapistrana jakimś dziwnym przestrachem. Był pewny, że w domu stało się jakieś nieszczęście, że albo w kominie się zapaliło, albo Szymek wypił resztę wina z nieschowanéj butelki.
Pokojowy jednak uśmiech jejmości, z jakim próg sypialni przekroczyła, uspokoił go.
— Przecież nic się nie stało? — zapytał dla zwyczaju tylko pan Kapistran.
— Nic się nie stało — odpowiedziała z uśmiechem jejmość siadając na nogach pana Kapistrana — ale właśnie przychodzę porozumieć się z tobą o tém, co jutro stać się może.
— Cóż takiego? — ciekawie zapytał pan Kapistran, uwalniając nogi swoje z pod słodkiego ciężaru.
— Jesteś ojcem, a nic nie widzisz — przecież pan Alfons widocznie myśli o Antosi.
Pan Kapistran poskrobał się w głowę.
— Może to ot tak się wam zdaje — odrzekł, bo mu jakoś żal się zrobiło w téj chwili Antosi i... poczciwego Władysława.
— Wcale się nie zdaje. O wróblu na dachu nikt nie mówi. Wczoraj powiedział Antosi, aby rodziców na dzisiaj przygotowała, gdyż przyjedzie i z całą formalnością oświadczy się.
Pan Kapistran siadł nagłe na łóżku.
— Co mówisz! — zawołał — to z Antosią już mówił o tém?
— Mówił... wczoraj przy fortepianie, gdy grała wyższą kompozycyę.
— Niech kaci biorą tę wyższość... To widać już się z nim porozumiała.
— Powiedziała, aby z rodzicami o tém mówił.
— Ba, cóż to znaczy? To znaczy, że chce.
— Nie myśl aby Antosia była taka niemądra. Taka odpowiedź jest bardzo dyplomatyczną. Znaczy ona: jeżeli rodzice dobrze obliczą...
— Cóż tu obliczać? Nic nie ma — żyje na łasce ciotki. Jakże łaskę ciotki obliczyć?
— Co téż ty mówisz mój Kapciu! Przecież samo nazwisko jego warte jest więcéj od naszéj wioski! A cóż dopiero kolligacye, pokrewieństwa, stosunki towarzyskie...
Pan Kapistran poskrobał się znowu w głowę.
— Zresztą — mówiła z pokojowym uśmiechem jejmość — tu niema o co się spierać, trzeba Bogu dziękować, że takie szczęście na nas zsyła. W całym powiecie zazdrościć nam będą. Taki zaszczytny związek! Staniemy od razu tak wysoko!
Pan Kapistran ciągle skrobał się w głowę. Pokojowy uśmiech jejmości zaczął zwolna przechodzić w groźbę wojenną.
— Czego się drapiesz po łysinie, jakbyś tam miał włosy! — zawołała podniesionym głosem — tu niéma nad czém się zastanawiać — mówię ci tylko, z czém jutro przyjedzie do nas pan Alfons. — Ależ serce...
— Daj wszystkim sercom pokój, bo tu chodzi o szczęście jedynaczki i nasze. Zazdrościć nam będą! Dobranoc ci.
Pan Kapistran nic na to nie odpowiedział, bo obawiał się, aby podniesiony głos nie wywołał podniesienia rączki, jak tego nieraz doświadczał.
Smutnym okiem odprowadził małżonkę aż do progu i położył się wygodnie w łóżku, aby tę sprawę tak ważną, dobrze w głowie swojéj rozebrać i na jutrzejszą rozprawę z jejmością ostro się przygotować.
I w sam czas świeczka zagasła.
Śród ciemności rozmyślał pan Kapistran nad tém, co mu małżonka powiedziała. Nocna cisza sprzyjała téj pracy, a była to praca nielada.
Nie przeczył temu bynajmniéj, że takie zamążpójście Antosi byłoby świetne w opinii parafialnéj, a nawet wielce pochlebiała mu myśl, że zbrata się z ludźmi, którzy dzisiaj tak niezrównanie wyżéj stoją od niego. Byłaby i mina lepsza, gdyby tego lub owego Radziwiłła kuzynem się nazwało; jejmość mogłaby do woli sąsiadkom paplać o zaszczytnych związkach swoich, a jemu spadłby z głowy ciężar starania się inną drogą o te związki zaszczytne, o które zawsze napastuje go dozgonna towarzyszka życia.
Wprawdzie, przyszły zięć nie miałby własnego majątku... przynajmniéj na początek, bo późniéj spadłaby niezawodnie jaka sukcesyjka, jakto zwykle u panów familjantów bywa... cóż to jednak znaczy wobec tak wielkich korzyści?... A Antosia — to jakby na panią wielką stworzona. Przecież gra trzy sztuki Chopina — kilka walczyków i mazurków, i do tego „coś bardzo melancholicznego”. Czyż to nie dosyć? Po francuzku zapewne także dobrze umie, jeżeli tyle się za to zapłaciło...
Takie dodatnie strony widział pan Kapistran w téj chwili, pod naciskiem owego pokojowego uśmiechu jejmości, o który mu tak chodziło.
Mimo to wszystko jakiś ukryty robak wiercił mu w sercu. Pan Władysław wychodził z pod pieca i stawał mu smutny przed oczami.
— Poczciwy, pracowity człowiek — pomyślał sobie pan Kapistran — znałem dobrze jego ojca, dziećmi znali się z Antosią i nieraz była między nami mowa o tém, aby te dzieci razem pobłogosławić... Ojciec nie przez własną winę stracił fortunę, ale nie opuścił uszów, wziął się do małéj dzierżawki, dobił się potém do większéj — a syn coraz więcéj pracą swoją idzie w górę. Dzisiaj ma piękną i rozległą dzierżawę... widocznie idzie, w górę! Dorobi się wioski...
Taki robak wiercił sumienie pana Kapistrana i nie pozwalał mu poić się rozkoszą, któréj tak pełną podała mu czarę jejmość. Tam były także rzeczy piękne i ponętne, tu znowu było coś... coś, czego nawet nazwać nie umiał... co mu ustawicznie w drodze stawało...
I cóż tu zrobić, jeżeli jutro jejmość odecyzyą zapyta, a pan Alfons po odpowiedź przyjedzie?
Pan Kapistran myślał i myślał, a pot kroplisty występował mu na łysinę i palił go tam jak ukropem.
Był podobny do człowieka, który nagle stanął na chwiejącéj się desce. Gdy chciał iść na jeden koniec, deska pochylała się i groziła czarną przepaścią — gdy uciekał na drugi, powtarzało się to samo.
Biegał więc biedny pan Kapistran z jednego końca na drugi, szukał jakiego ratunku, ale napróżno.
Wreszcie tak się tém balansowaniem zmęczył, że siły żywotne opuściły go i mózg nad miarę zturbowany wymówił mu służbę...
Pan Kapistran zasnął.
I stała się rzecz dziwna. Kłopoty jego, które miał na jawie, przeniosły się za nim do tajemniczéj krainy snu.
Śniło mu się, że stoi na desce zawieszonéj w połowie nad straszną przepaścią. Deska ważyła się zrazu ku przepaści na którąbadź stronę uciekał.
Straszna to była męka! Pan Kapistran wołał o pomoc, ale pomocy z nikąd nie było...
Deska ważyła się coraz więcéj do przepaści bezdennéj, czarnéj jak czeluście piekła, dolatywały go jakieś dzikie głosy, jakieś jęki i westchnienia!...
Włosy stanęły mu na głowie, pot lał się po skroniach... Wołał Doga na ratunek... deska chyliła się coraz więcéj... chwycił się paznokciami... nic nie pomogło... usunął się i spadł w otchłań bezdenną...
Wreszcie stracił zmysły i — umarł.
Dusza ś. p. Kapistrana zatrzymała się w ciele aż do pogrzebu, aby być świadkiem tego, na co człowiek za życia sobie zarobił.
Ś. p. Kapistran słyszał więc jak jejmość głośno płakała, czuł na zimnych rękach swoich pocałunek Antosi, tylko gniewał się na Szymka, że korzystając z téj powszechnéj boleści, pozostałe po proboszczu wino ukradkiem wypijał...
Widział daléj, jak mu sprawiono sosnową trumnę, bardzo lichym manszestrem obitą, jak przy trumnie postawiono dwa rzędy świec, ale dla oszczędności zaledwie parę zaświecono...
Rozczulił go sam pogrzeb, bo sąsiedzi licznie zjechali się, aby poczciwemu człowiekowi rzucić garstkę ziemi na trumnę... co gdy już nastąpiło, wymknęła się dusza ś. p. Kapistrana przez szparę wieka i zostawiając ziemi co było ziemskiego — frunęła prosto na drugi świat.
Zaledwie ś. p. Kapistran za furtkę nowego świata się dostał, zawołał go zaraz ktoś po imieniu:
— Hej! Kapistranie! Spiesz się prędko, bo brak nam czwartego do preferansa!
— Do preferansa? — krzyknął z radości Kapistran, toż tu grywacie preferansa?
I z wielkiéj radości zapomniał w téj chwili o tém wszystkiém co zostawił na ziemi.
Nieboszczyk, który go do preferansa zapraszał, zbliżył się teraz do niego. Kapistran nie mógł go poznać.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł do niego — waszmość jesteś z Lubelskiego... widzieliśmy się na jarmarku...
— Jestem Aleksander Macedoński — odpowiedział z uśmiechem nieboszczyk, zawinięty w jedwabne prześcieradło — nie mogłeś mnie widzieć w Lubelskiem, wtedy bowiem gdy umarłem, Lublina jeszcze nie było.
Kapistran skamieniał...
— Aleksander Macedoński! — zawołał.
— Tak jest — odparł spokojnie nieboszczyk — jestem Aleksander, którego nazywają Wielkim.
— Taki wielki człowiek i ze mną za pan brat rozmawia!
— Jesteśmy tu wszyscy równi.
— Otóż to mi szczęście! Wszyscy równi! Hrabiowie, książęta, Kapistran i Aleksander Macedoński, wszyscy równi! Niech będzie za to Bóg pochwalony!...
Zaledwie Kapistran te słowa wymówił, trącił go ktoś łokciem pod żebro, aż omało nie upadł. Spojrzał na śmiałka i poznał Jędrka swego stajennego, który przed rokiem na cholerę umarł.
— Chamie! — krzyknął Kapistran ze złością — czy nie widzisz kto stoi! Nie poznałeś błaźnie swego dziedzica i pana?
— My tu wszyscy równi! — odparł dumnie Jędrek, pykając dymkiem z krótkiéj fajeczki w sam nos Kapistranowi.
Uśmiechnął się Aleksander Wielki i rzekł:
— Nie gniewaj się Kapistranie — kiedy równość to równość...
— Rozumiem równość... ale cham, psia dusza...
— Jesteś niepoprawny i dla tego ty i bracia twoi tak długo pokutować będziecie na ziemi, dopóki o równych prawach lepszego nie nabierzecie wyobrażenia; ale „nie traćmy czasu”. Ot, tam nas już czekają!
Kapistran spojrzał za palcem Aleksandra i obaczył stolik zielony, przy którym niecierpliwie siedzieli trzej mężowie, bawiąc się kartami.
Wszyscy trzej mieli laurowe wieńce na głowie.
Jeden miał twarz wyrazistą i czoło zmarszczone, a odziany był szerokiém purpurowém suknem. Drugi był we fraku wojskowym a na głowie miał kapelusz trójgraniasty, trzeci był w ubiorze cywilnym.
— Któż są ci, z którymi mam grać w preferansa; zapytał ze strachem Kapistran bo trójka coś mu się nie podobała.
— Znasz ich dobrze — odparł Aleksander. — Jeden jest Cezar, drugi Napoleon I, a trzeci Napoleon III.
— Mater Del — krzyknął Kapistran — toż ja mam grać w preferansa z takimi wielkimi ludźmi?
— Tu są wszyscy równi; zresztą oni ciągle czekali na ciebie.
— Czekali na mnie? Cóż za interes?
— Bo widzisz... ty grasz preferansa rozsądnie, zwykle niżéj, nigdy wyżéj... a to wszyscy zapaleńcy, którzy miary nie znają i zawsze wyżéj grają nad karty swoje, które się im udziałem losu dostały. Trzeba więc kogoś, coby ich hamował!
— Proszę, proszę — odparł Kapistran — jak to się dziwnie plecie.
Tymczasem Aleksander przedstawiał go gościom.
— Kapistran — rzekł do śmiałych graczy — który często grywał preferansa, ale zawsze niżéj o jedno oczko. Wycierpiał zato wiele od Babtysty i proboszcza, ale w końcu dobrze mu z tém było, bo nigdy się nie zgrał, ani fortuny nie zaprzepaścił.
— Szczęśliwy mężu! — rzekł Cezar podając mu rękę, który umiałeś się zawsze zatrzymać na granicy tego, na co cię stać było. My wszyscy tutaj nie byliśmy tak szczęśliwi. Nie mówiąc o sobie — wspomnę ci tylko o swoim sąsiedzie, który tak marnie musiał umrzeć na wyspie św. Heleny za to, że grał o jedno oczko wyżéj niż mu należało.
Nieboszczyk w mundurze spuścił wstydliwie głowę.
— Nietrudno gadać morały — ozwał się — gdy karty moje teraz znacie.
— Ale obowiązkiem naszym było znać własne karty — odparł Cezar i mrugnął na Kapistrana poufale.
Kapistran zatrzymał się wzrokiem parzy trzecim.
— A to wasz dobry znajomy — mówił daléj Cezar — to bohater drugiego grudnia i Sedanu. Człowiek sprytny, niegłupi — sam powiedział raz, że najwyższą mądrością jest „wiedza granicy”, a nawet pisał mój żywot, myśląc że pisze swój własny... ale cóż ztąd? Zachciało mu się gry — grał o jedno oczko wyżéj niż był powinien i cóż się stało? Zdawało się, że to gracz nie lada — o którym ziomkowie jego zwykli mówić, że: „ciągle milczy a zawsze kłamie”, dlatego z twarzy jego nikt nie mógł odgadnąć, jakie w rękach ma karty... Spostrzegli w końcu inni gracze, że gra o jedno oczko wyżéj... i pobili go!
Kapistran patrzał ze smutkiem na wielkiego człowieka, który był sprytny i wszystkich za nos wodził, dopóki się na nim nie poznali, że gra jak nieprzymierzając pan Baptysta, o jedno oczko wyżéj...
— Ale powiedzcie mi moi kochani — ozwał się Kapistran po niejakim czasie — jakim sposobem to się dzieje, że tu na drugim świecie wszyscy mówią po polsku? Nie byłoby zresztą nic tak dziwnego, bo jeden z naszych uczonych dowodził mospanie, że Adam i Ewa po polsku w raju rozmawiali... ale mając na względzie uroszczenia różnych innych narodów...
Rozśmiał się Cezar i odparł:
— Nie tylko ty jeden w ten błąd popadasz, ale prawie wszyscy twoi ziomkowie tak sądzą, a jeden z nich, to nawet nie dał sobie tego wytłomaczyć... My tutaj po polsku nie rozmawiamy, ale mamy jeden język powszechny, język duchów, który w uchu każdego nieboszczyka urabia się tak, jakby był jego własnym językiem. Są to tylko zasadnicze dźwięki mowy ludzkiéj i nic więcéj — a każdy naród słyszy w nich dźwięki swojéj własnéj, ojczystéj mowy. Nad takim jeneralnym językiem pracowali już na ziemi ludzie uczeni, a nawet Kan suszył sobie nad tém głowę — nie doprowadził jednak nikt do tego.
— Aha! — zawołał Kapistran i zamyślił się nad uczonemi słowami Cezara.
— A teraz rozdam karty — ozwał się znowu Cezar, i zaczniemy.
Cezar rozdał karty, a Napoleon I, III i Kapistran zaczęli grać.
— Siedm pik! — zawołał Kapistran.
— Pomagam! — odrzekł Napoleon I.
— Contra! — krzyknął Napoleon III.
I rozpoczęła się gra ciekawa.
Cezar spojrzał w karty Kapistrana i uśmiechnął się.
— Zawsze ten sam! — rzekł z cicha do siebie.
Gra szła daléj. Obaj adwersarze Kapistrana, zapalali się coraz więcéj. Karty padały jak trupy podczas walki, a Cezar usuwał je na bok, jakby należał do stowarzyszenia genewskiego.
Wreszcie skończyła się gra.
Obaj Napoleonowie przegrali.
Kapistran zrobił dziewięć!
Podczas, gdy obaj Napoleonowie zwadę podnieśli, wołając że to gra nieuczciwa, a szlachcic lubelski już o pojedynku myślał, położył Cezar swoją rękę na środku stołu i rzekł:
— Mości Kapistranie! Powiedz mi łaskawie, jeżeli preferansa grasz tak rozsądnie, że zawsze oczkiem niżéj bierzesz, dlaczego w stosunkach swoich byłeś tak nierozsądny? Gdy na kilka godzin przed śmiercią jejmość twoja powiedziała ci, że pan Alfons z Antosią chce się żenić i że to dla was wszystkich wielkie szczęście będzie, dlaczego wtedy — pytam — nie odpowiedziałeś magnifice, że nigdy nie grasz nad to, co masz w ręku, że zawsze lubisz grać niżéj, i że z tego powodu na małżeństwo Antoniny z Alfonsem nie zezwolisz! Przecież wiedziałeś, że taki konkurent jak pan Alfons to gra nad twoje siły. Mając takiego konkurenta a następnie zięcia, powinieneś był wiedzieć, że to gra wysoko wyciągnięta i że czyhający djabeł zaraz „contra” powié...
— Złote słowa mości dobrodzieju — odparł z ferworem Kapistran — to samo prawie mówił mi raz ksiądz proboszcz... ale jakoś wtedy nie czepiło mi się to głowy.
— Przecież powinieneś był wiedzieć — mówił Cezar, że dostawszy takiego zięcia z taką skalą życia a bez majątku, potrzeba będzie własnym kosztem dotychczasową waszą skalę podwyższyć, na co zazwyczaj idzie cała fortuna szlachecka! Czyż nie była to gra o jedno oczko lub dwa nawet wyższa nad karty, które miałeś w ręku?
— Złote słowa mości dobrodzieju — załkał Kapistran — ale cóż z tego, kiedy tak jakoś nagle umarłem...
— Umarłeś i stało się wielkie nieszczęście!
— Co mówisz Cezarze?
— Patrz, jeżeli nie wierzysz — odparł rzymski imperator i z czerwonéj swojéj purpury zrobił rurkę nakształt lornety — patrz!
Kapistran przyłożył oko do otworu i cały skamieniał z podziwu.
Obaczył najprzód swój dworek ojczysty, otoczony bujnemi kłosami pszenicy i żyta. Był to jeszcze jego posiew. Z dworku tego nagle wyroił się wielki orszak kobiet i mężczyzn świątecznie ubranych i zaczął powoli wsiadać do karet i powozów z furmanami w drogich liberyach. Między niemi poznał Antosię, bladą jak mara, ubraną w białą jedwabną suknię z welonem na głowie... Późniéj pojawił się pan Alfons we fraku granatowym z białemi guzikami i w popielatych pantalonach... Inni byli czarno ubrani... Władysława między nimi nie widział.
Cezar przyłożył rękę do otworu a obraz znikł.
Po chwili cofnął rękę, a Kapistran widział znowu:
Okolica była inna. Pola były lepiéj aniżeli w Polsce obrobione, domy piękniejsze, winnice i pałace... wreszcie utworzyło się wielkie miasto... a na balkonie wspaniałego hotelu poznał Antosię i Alfonsa... Była to poślubna podróż za granicą.
Cezar przymknął znowu widok i za chwilę otworzył nowy:
Kapistran widzał teraz znowu ojczystą okolicę... poznał krzyż na wzgórzu, który sam ongi wystawił... poznał kapliczkę św. Jana... ale nie poznał dworku swego. Gdzieś znikł bez wieści ten dworek pradziadowski, a na jego miejscu pysznił się jakiś pałacyk pretensyonalny z wieżyczką gotycką i chorągiewką na dachu... Dawny sad w pień wycięto — również i ogród warzywny znikł nad potokiem — a natomiast założono jakąś karykaturę angielskiego ogrodu z cieplarniami, ananasarnią i figarnią... Jacyś goście znakomici zajeżdżali karetami, a służba w liberyi uwijała się przed pałacem... Pani Kapistranowa patrzyła na to wszystko przez przepalone okno oficynki, bo towarzystwo zięcia jakoś nie było dla niéj. Czuła się obcą wśród tych ludzi, po francuzku nie umiała — zresztą nie miano tam dla niéj należytych względów. Płakała biedna staruszka i narzekała, że zamiast miłości odbiera tylko lekceważenie...
Cezar zmienił znowu obraz.
Kapistran widział teraz stajnie, w któréj wnętrzu błyszczały zwierciadła, jakby w jakim salonie. Przy malowanych żłobach stały jakieś chude szkapska z żebrami na wierzchu. Były to konie wyścigowe. Anglik z rudemi faworytami w ciasnych spodenkach a małéj krymce na głowie, przechadzał się po stajni, paląc cygaro. Wkrótce wszedł sam pan Alfons w stroju podobnym i zaczął koleją wymawiać jakieś angielskie słowa, a chude szkapska oglądały się i rżały, jakby głodne były. W kącie stała waga, i na téj wadze zważył pan Alfons małego chłopca stajennego. Gniewał się na niego i uderzył go nawet dwa razy szpicrutą, że pół funta więcéj ważył nad miarę.
Kapistran zapłakał nad takiem gospodarstwem swego zięcia — a tymczasem zmienił się obraz.
W głębi widać było wielkie miasto. Na pierwszym planie stała wielka trybuna a na niéj poznał Kapistran Antosię.
Siedziała w pysznéj jedwabnéj sukni, z złotym wachlarzem w ręku.
Mówiła po francuzku, bo miała towarzystwo z kuzynek męża. Matki jéj nie było... Rozpoczęły się gonitwy koni. Kapistran poznał chłopca stajennego na chudym koniu, który pierwszy do mety przybiegł. Posypały się rzęsiste oklaski, a nazwisko zięcia zabrzmiało od wschodu do zachodu. Antosia pokraśniała z radości.
— A toż to głupstwo mospanie! — zawołał Kapistran, aż się Napoleon I z chwilowéj drzemki przebudził — toż to głupstwo kapitalne, aby z tego mieć sławę, że wychudzony stajenny chłopak na chudéj chabecie do mety pierwszy przyjechał! Dawniéj bywały inne turnieje... gdzie mości panie sami rycerze uderzali na siebie z morderczą bronią... bywali mężowie, którzy pierś swoją nastawiali za kraj... to mi była sława! A dzisiaj pożal się Boże!... Czyż oni poszaleli? czy tak nizko upadli?
Cezar uśmiechał się na te słowa lubelskiego szlachcica, ale nic nie powiedział.
Zmienił znowu obraz.
Krew zastygła w żyłach Kapistrana.
Widział znowu nowy pałacyk zięcia — ale jakże inaczéj teraz wyglądał! Przed gankiem pod kolumnadą stała ćma żydów i innych obszarpańców, a z sieni wołał jakiś urzędnik w mundurze donośnym głosem: Kto da więcéj? Pomiędzy żydowskie ręce przechodziły jakieś manatki, świecące drobiazgi... ze stajni wyprowadzali inni chude kulawe chabety... a na środku dziedzińca jak pająk-krzyżak w pośród swojéj sieci, stał jakiś pyzaty kolonista i dumném okiem mierzył pałac i pola rozległe, które dzisiaj stały się jego własnością...
Pan Kapistran głośno zapłakał.
— Jam tak ciężko pracował! — zawołał wśród płaczu — jam zbierał grosz do grosza, a ten niecnota Alfons wszystko rozniósł na cztery wiatry! Moje drzewa rodzinne, które sadziłem własnemi rękami... wszystko w pień wytnie kolonista — zawłoka!...
I rzewnie zaczął płakać.
— A teraz popatrz na utrapienie własne! — rzekł Cezar ukazując mu inny obraz.
Była to cicha szlachecka zagroda. Wśród lip starych bielił się dworek schludny. Za dworkiem widać było drzewa owocowe, a daléj na czarnych zagonach pyszniła się kapusta pośród czerwonych buraków. Z dworku wyszedł młody mężczyzna z twarzą uśmiechniętą i zmierzał prosto w pole do żniwa...
— Panie Władysławie! — krzyknął Kapistran, aż się obaj Napoleonowie wzdrygnęli — hej Władziu! Obejrzyj się!
Cezar uśmiechnął się, zwinął napowrót swoje purpurę i rzekł:
— Daremnie teraz wołasz. Władysław jest miljony mil oddalony od ciebie. Czemuż nie wołałeś go wtedy, gdy był przy tobie?... Czemuż wtedy, gdy stał pod piecem nie powiedziałeś do niego: Chodź i usiądź wyżéj. A teraz żałuj. Władysław dorobił się fortunki — to jego własna wioska, którą niedawno kupił...
— Ach mój Boże!
— Narzekanie nic nie pomoże. Miéj to sobie za naukę, że lepsi są ludzie, którzy poczciwą pracą idą w górę niźli ci, którzy własną winą na dół upadają... Dziad pana Alfonsa miał wielką fortunę i marnotrawstwem wiele z niéj utracił — w jego ślady poszedł ojciec — a za ojcem syn. Już trzy generacye upadały na dół coraz więcéj. I ty czepiłeś się takiego upadającego człowieka? Tymczasem ojciec Władysława nic nie miał — zaczął się dorabiać — rósł dobytek coraz więcéj — syn dorobił się jeszcze więcéj — słowem, ci ludzie szli w górę. Czyś tego nie widział?
— Rozdzierasz mi serce Cezarze! — płakał Kapistran.
— A czegóż wtedy nie płakałeś przed żoną, gdy ci kazała grać wyżéj nad to, co miałeś w kartach? To w preferansie byłeś takim wytrawnym graczem, a w stosunkach swoich domowych nie umiałeś téj saméj co w grze mądrości naśladować?
Nieboszczyk Kapistran zaczął jeszcze rzewniéj płakać i wyrzekać, że tak prostéj rzeczy nie wiedział dawniéj... gdy nagle z poza najbliższéj góry wytoczyło się wspaniałe słońce... Różowa zorza przy któréj w karty grali, zaczęła blednąć, a coraz więcéj bladły z nią cienie graczów, jakby były mgłą poranną...
Wreszcie zbladło wszystko w około i znikło...
Kapistran przetarł oczy, aby lepiéj widzieć, i — o dziwo!... ujrzał ścianę swego pokoiku — łóżko orzechowe, na którém leżał — a przez okno świeciło słońce prosto na poduszkę...
Równemi nogami wyskoczył z łóżka na ziemię...
Miał jeszcze zimny pot na czole z tamtego świata.
— Mój Boże! Toż to sen był tak dziwny? — zawołał i padł na kolana, aby Panu Bogu podziękować za przebudzenie się do życia. Potém wstał, ubrał się szybko i wyszedł do komnat kobiecych.
Pani Kapistranowa zajęta właśnie była naradą z córką, w jaką suknię na dzisiejszą wizytę pana Alfonsa ubrać się mają...
— Nic z tego nie będzie! — krzyknął pan Kapistran z takim ferworem, jakiego nigdy u niego nie widziano. — Antosia nie pójdzie za Alfonsa tylko za Władysława!
— Cóż to jest? Któż ci tak doradził? — zapytała jejmość.
— Kto? Cezar, Napoleon jeden i drugi i Aleksander Macedoński!
Kobiety spójrzały po sobie, bo myślały, że pan Kapistran zwarjował.


Jeszcze tego samego wieczora przekonały się matka i córka, że to nie była żadna warjacya lecz silna, nieprzełamana wola ojca.

Po krótkim preferansie z takiemi jak Cezar, Napoleon i Aleksander Macedoński znakomitościami przybyło panu Kapistranowi tyle energii, że w końcu mimo łez i spazmów, z pomocą pana Baptysty i proboszcza, przecież na swojém postawił.
Pan Alfons dostał czarną polewkę — wkrótce zdrowy instynkt serca wziął górę nad rozmarzoną główką panny Antoniny, która wracając do dawnych wspomnień, podała rękę panu Władysławowi.
Tego dokonał pośmiertny pana Kapistrana preferans, o którym nieraz swoim sąsiadom opowiadał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.