Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie Władysławie! — krzyknął Kapistran, aż się obaj Napoleonowie wzdrygnęli — hej Władziu! Obejrzyj się!
Cezar uśmiechnął się, zwinął napowrót swoje purpurę i rzekł:
— Daremnie teraz wołasz. Władysław jest miljony mil oddalony od ciebie. Czemuż nie wołałeś go wtedy, gdy był przy tobie?... Czemuż wtedy, gdy stał pod piecem nie powiedziałeś do niego: Chodź i usiądź wyżéj. A teraz żałuj. Władysław dorobił się fortunki — to jego własna wioska, którą niedawno kupił...
— Ach mój Boże!
— Narzekanie nic nie pomoże. Miéj to sobie za naukę, że lepsi są ludzie, którzy poczciwą pracą idą w górę niźli ci, którzy własną winą na dół upadają... Dziad pana Alfonsa miał wielką fortunę i marnotrawstwem wiele z niéj utracił — w jego ślady poszedł ojciec — a za ojcem syn. Już trzy generacye upadały na dół coraz więcéj. I ty czepiłeś się takiego upadającego człowieka? Tymczasem ojciec Władysława nic nie miał — zaczął się dorabiać — rósł dobytek coraz więcéj — syn dorobił się jeszcze więcéj — słowem, ci ludzie szli w górę. Czyś tego nie widział?
— Rozdzierasz mi serce Cezarze! — płakał Kapistran.
— A czegóż wtedy nie płakałeś przed żoną, gdy ci kazała grać wyżéj nad to, co miałeś w kartach? To w preferansie byłeś takim wytrawnym graczem, a w stosunkach swoich domowych nie umiałeś téj saméj co w grze mądrości naśladować?