Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ko! Ma dziewięć a gra siedm! Czyż to się zgadza z miłością bliźniego!
Pan Kapistran śmiał się z zadowoleniem.
— Już to zbytniéj miłości bliźniego niéma — ozwał się proboszcz — ale jest zawsze pewna rozumna praktyczność, aby bogini fortuny zbyt nie tentować!
— Dziękuję za taki rozum!
— Ależ kochany sąsiedzie — podjął z uśmiechem pan Kapistran, pykając dymkiem — zważ tylko, coby się stało z moją dziewiątką, gdybyśmy obaj czarnego koloru mieli po cztery?...
— Tak! Któż znowu układa plany według najgorszéj konstrukcyi? — replikował pan Baptysta — czémże byłaby sama gra? Jakiż miałaby interes, gdyby była tylko czystym rachunkiem?...
Proboszcz uśmiechnął się i patrzał w milczeniu na dwóch zapaśników.
— Jegomość nazywasz się Złotousty — rzekł do niego pan Kapistran pykając dymkiem — a złoto swoje trzymasz za zębami, jakbyśmy byli obaj złodzieje!
— I owszem — odparł z uśmiechem proboszcz Złotousty — gdybym wiedział, że moje złoto schowacie w kieszeń duszy waszéj, to wcale nie żałowałbym go!
— Dajże dobrodzieju czemprędzéj!
— Otóż mojeém zdaniem jest, aby we wszystkich przedsiębierstwach swoich obliczać szanse jak najgorsze bo wtedy rezultat jest pewny. Pan Kapistran grał w pik siedm a zrobił dziewięć. Cóżby się jednak stało, gdyby we dwóch rękach było po cztery piki i cztery żo-