Porwany za młodu/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XX. Ucieczka przez wrzosiste rozłogi. Skały
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XX.
UCIECZKA PRZEZ WRZOSISTE ROZŁOGI.
SKAŁY.

Postępowaliśmy to krokiem, to biegiem, a im bliżej było poranku, tem mniej było chodu, a więcej biegu. Choć kraina ta z pozoru wydawała się opustoszałą, to jednak trafiały się tu szałasy i domy ludzkie, pochowane w zakątkach wzgórz — naliczyliśmy ich zgórą dwadzieścia. Ilekroć podeszliśmy do którego z nich, Alan zostawiał mnie na drodze, sam zaś szedł, stukał w ścianę domu i rozmawiał czas jakiś przez okno z jakąś osobą, zbudzoną ze snu. Miało to na celu rozszerzanie wieści, co w tej krainie do tego stopnia było uważane za powinność, że celem jej dopełnienia Alan musiał zatrzymywać się nawet podczas ucieczki; ale i inni tak dalece jej przestrzegali, iż przeszło połowa domów, któreśmy odwiedzali, była już powiadomiona o zabójstwie. W innych, o ile mogłem się domyśleć (jako że stałem opodal i przysłuchiwałem się obcej mowie), wieść tę przyjmowano raczej z zaniepokojeniem niż radością.
Mimo, że spieszyliśmy się tęgo, jednakże zaczynało już dnieć, a byliśmy jeszcze wciąż daleko od jakiegokolwiek schroniska. Dzień zastał nas w okropnej dolinie, najeżonej skałami, przez którą przepływała spieniona rzeczułka. Wokoło sterczały dzikie turnice; nie porastała je trawa, ni drzewa; niejednokrotnie później przychodziło mi na myśl, że może to była owa dolina, zwana Glencoe, w której odbyła się rzeź za czasów króla Wilhelma. Ale co się tyczy szczegółów naszej przeprawy, to będą one niedokładne, gdyż odbywaliśmy drogę bądź po krótszych spadzistościach, bądź dłuższemi kołowaniami, posuwaliśmy się chyżym krokiem i to przeważnie nocą, a nazwy miejscowości, o jakie zapytywałem, brzmiały po gallicku, wskutek czego łatwo wywietrzały mi z pamięci.
Zatem gdy z brzaskiem pierwszego dnia ukazała się naszym oczom owa okropna pustosza — zauważyłem, że Alan zmarszczył brew.
— Nie jest to miejsce dogodne dla nas obu, — ozwał się, — W tem miejscu oni obowiązani są stawiać wartę.
To mówiąc, zbiegł krokiem bardziej rączym, niż zwykle, nad brzeg wody — w stronę, gdzie rzeka dzieliła się na dwoje pomiędzy trzema skałami. Prąd pędził tędy z przerażającym hukiem, który mnie aż przyprawiał o drżenie; nad siklawą rozwieszała się lekka mgła rozbryzganych kropelek. Alan nie patrzył ani w prawo, ani w lewo, ale skoczył wprost na środkową skałę i padł na nią rękoma i kolanami, aby się utrzymać, gdyż skała ta była mała i on mógł się przekopyrtnąć poza drugi jej koniec. Poszedłem natychmiast za jego przykładem, mimo że ledwo mi stało czasu na zmierzenie odległości lub zrozumienie niebezpieczeństwa; on zaś pochwycił mnie i zatrzymał na miejscu.
Staliśmy więc tak, ramię przy ramieniu, na małej skale, oślizgłej od wodnych rozbryzgów — mieliśmy przed sobą do przeskoczenia o wiele szersze ramię rzeczne, a woda kłębiła się ze wszech stron. Gdym obaczył, gdzie się znajduję, ogarnęło mnie śmiertelne, bolesne przerażenie, przeto zasłoniłem sobie oczy dłonią. Alan wziął mnie w objęcia i potrząsnął — widziałem, że coś mówił, ale huk wodospadu i moje własne oszołomienie nie pozwalały mi dosłyszeć słów jego, ujrzałem tylko, że twarz miał czerwoną od gniewu i że tupał nogą w skałę. Jedno spojrzenie ukazało mi rozszalały żywioł wodny i mgłę wiszącą w powietrzu — wówczas zamknąłem znów oczy i zacząłem dygotać.
W chwilę później Alan przytknął mi do ust butelkę z gorzałką i zmusił mnie do wypicia tęgiego haustu, po którym znów krew napłynęła mi do głowy. Następnie, przyłożywszy obie dłonie do swych ust, a swoje usta do mego ucha, wrzasnął:
— Wisieć lub utonąć!
Poczem odwróciwszy się do mnie plecami, przeskoczył drugie odgałęzienie strumienia i stanął bezpiecznie na lądzie.
Byłem już teraz sam na skale, dzięki czemu miałem więcej miejsca; w uszach szumiała mi gorzałka; miałem świeżo przed oczyma dobry przykład, a byłem tyle przytomny, by widzieć, że jeżeli nie przeskoczę odrazu, to już nigdy nie uda mi się przeskoczyć. Przygiąłem się w kolanach i rzuciłem się przed siebie z tą zaciekłą rozpaczą, jak a często u mnie zastępowała miejsce odwagi. Jak było do przewidzenia, jedynie dłonie moje osiągnęły całkowitą długość strumienia; te mi się ześlizgiwały, chwytały ziemię i znów się ześlizgiwały — i jużem się staczał w siklawę, gdy Alan ucapił mnie, zrazu za czuprynę, potem za kołnierz, aż nakoniec z wielkiem wytężeniem wyciągnął mnie na miejsce bezpieczne.
Nie rzekł ani słowa, lecz puścił się znów pędem przed siebie, ja zaś byłem zniewolony wygramolić się jakoś na równe nogi i biec za nim. Byłem już poprzednio zmęczony, lecz teraz jużem był osłabiony i potłuczony, a potrosze i odurzony gorzałką. Utykałem wciąż w biegu i dawało mi się we znaki jakieś kłucie, które omal, że odbierało mi wszelką siłę; toteż gdy nakoniec Alan przystanął pod wielką skałą, która stała tu pośród mnóstwa innych, z Dawidem Balfourem było już całkiem kiepskawo.
Wspomniałem o wielkiej skale; atoli, prawdę powiedziawszy, były to dwie skały, wsparte o siebie u wierzchołka, obie na pierwszy rzut oka niedostępne, a wysokie na jakie dwadzieścia stóp. Nawet Alan, — choć można powiedzieć, posiadał jak gdyby cztery ręce — po dwakroć bezskutecznie na nie się wdzierał... aż dopiero za trzecią próbą i to wtedy, gdy stanął mi na ramionach i skoczył z taką siłą, iż myślałem, że pewno mi złamał obojczyk, — dopiero wtedy, powiadam, udało mu się tam usadowić. Gdy już tam się dostał, spuścił w dół skórzany pas, przy pomocy którego, oparłszy się na dwóch płytkich stopajach w skale, wdrapałem się w górę.
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczegośmy tu przyszli: oto obie skały, które były nieco zaklęśnięte u wierzchołka i nachylały się jedna ku drugiej, tworzyły rodzaj misy lub kociołka, gdzie mogło się ukryć choćby trzech lub czterech ludzi.
Aż dotychczas Alan nie ozwał się ani słowem, tylko wspinał się z taką dziką, bezsłowną zaciekłością i pośpiechem, że miarkowałem, iż boi się śmiertelnie jakiegoś niepowodzenia. Nawet teraz, gdy znajdowaliśmy się na skale, on nie zagajał rozmowy, ani nie rozpogadzał chmurnego oblicza, jeno ułożył się napłask na brzuchu i wyzierając tylko jednem okiem poza krawędź naszej kryjówki, rozglądał się wokoło po całej okolicy. Świt rozjaśnił się już na dobre; widać było głaźne ubocza doliny i jej dno, usiane skałami, i rzekę, która wiła się tędy-owędy i tworzyła białe wodospady — natomiast nigdzie nie było widać dymu domostwa, ani też śladu jakiejkolwiek istoty żyjącej, prócz paru orłów, co krakały wokoło jednego z wierchów.
Wtem Alan nareszcie się uśmiechnął.
— No, no! — przemówił, — teraz jesteśmy pewni swej skóry!
A po chwili, spoglądając na mnie wzrokiem nieco ubawionym, rzekł znowu:
— Nie bardzoś ty skory do skakania, jak widzę!
Widocznie musiałem zarumienić się z zawstydzenia, gdyż zaraz potem dodał:
— Co tam! niewielka hańba! Bać się czegoś, a mimo to dokonać, co się przedsięwzięło, — to właśnie wyrabia najdzielniejszych ludzi! Zresztą tam była woda, a woda nawet mnie zbija z pantałyku. Nie, nie, to nie ty powinieneś się wstydzić, ale ja.
Zapytałem go, czemu tak sądzi.
— Czemu? — odpowiedział. — Sam dzisiaj w nocy okazałem się kpem i ciemięgą. Przedewszystkiem wybrałem złą drogę, i to w moim rodzinnym Appinie! to też dzień zastał nas tam, gdzie nie powinniśmy byli nigdy się znaleźć, wskutek czego narażeni jesteśmy tu na niemałe niebezpieczeństwo i większe jeszcze niewygody. Powtóre (co dla takiego bywalca tych gór, jak ja, jest jeszcze większym wstydem) zgubiłem manierkę z wodą, a będziemy musieli tu leżeć przez cały długi dzień wśród letniego skwaru, nie mając nic przy sobie prócz czystego spirytusu. Pomyślisz sobie, ze to fraszka; ale zanim nastanie noc, powiesz mi, Dawidzie, co sądzisz o tem.
Pragnąłem zrehabilitować się w jego oczach, więc zaofiarowałem się, że, o ile on zechce wylać gorzałkę, pobiegnę na dół i naczerpię wody ze strumienia.
— Nie chcę ja też marnować porządnego spirytusu — odrzekł Alan. — Okazał ci się on dziś w nocy dobrym przyjacielem... inaczej, wedle mego mniemania, tkwiłbyś jeszcze dotychczas na onej skale. Co więcej, jako człek tak przenikliwy, pewno zauważyłeś, ze Alan Breck szedł dziś krokiem raźniejszym niż zwykle.
— Ty! — zawołałem. — Tyś pędził, jakbyś miał rozbić się w kawałki.
— Tak było? — rzekł ów. — No, bo też, możesz mi wierzyć, nie było czasu do stracenia. Ale dość jużeśmy się nagadali; połóż się spać, chłopcze, a ja będę czuwał.
Ulegając jego wezwaniu, ułożyłem się do snu, wybrałem legowisko pomiędzy wierzchołkami obu skał, gdzie było nieco czarnej ziemi, naniesionej przez wiatry, a na tem odrobina zieleni. Ostatnią rzeczą, jaką słyszałem, był ustawiczny skwir orłów.
Była może dziewiąta rano, gdy zostałem przez kogoś nagle obudzony — otworzywszy oczy, przekonałem się, że to Alan zatykał mi dłonią usta.
— Cyt — syknął. — Myśmy tu zachrapali.
— No i cóż z tego? — zapytałem, zdziwiony jego trwożnem i posępnem obliczem.
On wyjrzał za krawędź skały i dał mi znak, bym uczynił to samo.
Był to już biały dzień, bezchmurny i bardzo upalny. Dolina rysowała się wyraziście, jak na obrazku. O jakie pół mili w górę rzeki było obozowisko czerwonych kabatów; pośrodku płonęło ogromne ognisko, koło którego kilka ludzi zajmowało się gotowaniem. Zaś nieopodal, na szczycie turniczki prawie tak wysokiej jak nasza, stał wartownik, a w jego broni skrzyło się słońce. Na całej przestrzeni wzdłuż brzegu rzeki stały inne jeszcze straże, to blisko jedna od drugiej, to znów szerzej rozstawione; jedne, jak pierwszy z wartowników, tkwiły nieruchomo na wynioślejszych miejscach, inne znajdujące się na równinie, przechadzały się tam i z powrotem a spotykając się w połowie drogi. W górnej części wąwozu, gdzie ów przechodził w szerszą kotlinę, łańcuch posterunków przedłużony był rzędem konnych żołnierzy — można ich było widzieć zdaleka, jak jeździli tam i sam. Poniżej ciągnął się znów sznur piechoty, ale że rzeka była tu nagle wezbrana dopływem znaczniejszego potoku, warty były ustawione w większych odstępach, pilnując jedynie brodów i kamiennych przełazów.
Rzuciłem raz tylko okiem na nich i z powrotem dałem nura na swoje miejsce. Była to zaiste rzecz osobliwa widzieć, jak ta dolina, która w porze świtu tchnęła była taką pustką, teraz ni stąd ni zowąd połyskiwała orężem i pstrzyła się od czerwonych spodni i kabatów.
— Widzisz, — rzekł Alan, — tegom-ci właśnie się obawiał, Dawidzie, iż oni będą strzegli brzegu strumienia. Zaczęli się tu schodzić jakie dwie godziny temu, a ty, człowiecze, spałeś sobie w najlepsze! Jesteśmy w matni. Jeżeli tamci wydostaną się na zbocze góry, będą nas łatwo mogli dojrzeć przez lunetę, ale jeżeli będą się trzymać tylko podnóża kotliny, damy sobie jeszcze radę. W dół rzeki straże są luźniejsze, przeto z nadejściem nocy będziemy mogli się wyswobodzić, przekradając się koło nich.
— A co mamy czynić aż do nocy? — zapytałem.
— Leżeć tu, pluć i łapać — odrzekł Alan.
Owo „plucie i łapanie“ było istotnie treścią niemal całego dnia, który wypadło nam tu spędzić. Należy pamiętać, że leżeliśmy na nagim wierzchołku skały, jak sucharki na blasze kuchennej; słońce prażyło nas nielitościwie, a skała tak się rozgrzała, że ledwo można było się jej dotknąć, a mały skrawek ziemi i paprotek, gdzie było nieco chłodniej, wystarczył zaledwie na legowisko dla jednego z nas. Zmienialiśmy się kolejno w leżeniu na nagiej skale, co doprawdy przypominało los jednego ze świętych, którego pieczono na rozpalonej kracie, to też rozmyślałem o tem, jaka to rzecz dziwna, że w tym samym klimacie i w odstępie nieledwie paru dni dwukrotnie cierpiałem tak srogie katusze, najpierw z zimna na mej wyspie, a teraz z gorąca na tej skale.
Przez cały ten czas byliśmy pozbawieni wody, a do picia mieliśmy tylko prostą gorzałkę, która tylko gorzej podniecała pragnienie; atoli trzymaliśmy butelkę w możliwie największym chłodzie, zakopując ją do ziemi i doznawaliśmy pewnej ulgi, zwilżając sobie piersi i skronie.
Żołnierze uwijali się przez dzień cały po dnie doliny, to zmieniając straże, to wysyłając oddziałki i podjazdy na zwiady pomiędzy skałami. Tych było tak wiele wokoło, że szukanie ludzi pomiędzy niemi było podobne do szukania igły w stogu siana; ponieważ zaś robota była tak beznadziejna, więc wykonywano ją z coraz to mniejszą dbałością. W każdym razie widzieliśmy, jak żołnierze dźgali bagnetam i w kępy wrzosu, co obudzało zimny dreszcz w mych wnętrznościach; czasami zaś uczepiali się dokoła naszej skały, tak iż zaledwie śmieliśmy oddychać.
W ten to sposób po raz pierwszy posłyszałem angielską mowę; jakiś szeregowiec, przechodząc w pobliżu położył rękę na słonecznej powierzchni naszej skały i zaraz rękę tę cofnął, rzucając przytem przekleństwo.
— A to ci gorąco! — ozwał się, a ja aż się zdumiałem chrapliwością i bełkotliwością jego gwary, połykającej całe głoski. Wprawdziem słyszał był Ransome’a; atoli ów chłopak zarwał obyczajów od najrozmaitszych ludzi i wogóle mówił tak nieudolnie, żem składał to w znacznej mierze na karb jego dzieciństwa. To też tem większe było me zdumienie, gdym posłyszał tego rodzaju mowę z ust dorosłego człowieka.
W miarę, jak dzień się posuwał, wzmagała się jeno dolegliwość i okropność naszego pobytu na skale; głaźna opoka stawała się coraz to gorętsza, a słońce coraz to bardziej skwarne. Można się było spodziewać zawrotów głowy, osłabienia i silnych bólów w rodzaju reumatyzmu. Przypominałem sobie wtedy — a i często potem — wiersze naszego szkockiego psalmu:

Ani cię księżyc w nocy nie porazi
Ni słońce we dnie...

I doprawdy, było to jedynie łaską Bożą, że żaden z nas nie został porażony udarem słonecznym.
Nakoniec koło drugiej popołudniu, gdy utrapienie nasze przechodziło już miarę sił ludzkich, nadarzyła się pokusa, by pofolgować cierpieniom. Albowiem słońce przeszło już było teraz nieco ku zachodowi, wskutek czego na wschodniej ścianie turniczki, która z tej strony była zasłonięta przed oczyma żołnierzy, utworzyła się smuga cienia.
— Wszystko jedno, jak tam człek kitę odwali! — ozwał się Alan i ześliznąwszy się przez krawędź, osunął się na ziemię z ocienionej strony.
Poszedłem natychmiast za jego przykładem i odrazu upadłem całą długością ciała — tak byłem osłabiony i zbity z nóg wskutek onego długiego leżenia. Leżeliśmy tutaj z godzinę lub ze dwie, wynękani od stóp do głów, bezwładni jak flejtuchy i zgoła niczem niezasłonięci przed wzrokiem żołnierzy, którymby tędy zechciało się włóczyć. Jednakże nikt nie nadszedł, gdyż wszyscy mijali naszą kryjówkę od przeciwnej strony, tak iż turniczka była nam tarczą nawet w tem nowem położeniu.
Wkrótce zaczęliśmy potrosze powracać do sił; ponieważ zaś żołnierze rozłożyli się teraz bliżej brzegu rzeki, Alan podsunął mi myśl, by próbować ucieczki. W tej chwili bałem się jednej tylko rzeczy na świecie, a mianowicie powrotu na skałę — wszelkie inne wyjście witałem z ochotą. To też przygotowaliśmy się niezwłocznie do odmarszu i zaczęliśmy się jeden z drugim przemykać od skały do skały, jużto czołgając się na brzuchu po miejscach ocienionych, jużto przebiegając szybko, z drżeniem w sercu, ku cieniowi.
Żołnierze, przetrząsnąwszy tę stronę doliny, uważali snadź swe zadanie za skończone, a ogarnięci potrosze sennością z powodu skwaru popołudniowego, bardzo już spuścili ze swej czujności i stali na posterunkach, drzemiąc lub też wodząc wzrokiem jedynie wzdłuż brzegów rzeki; dzięki temu, kierując się w dół kotliny, a jednocześnie w stronę wierchów, oddalaliśmy się wciąż od nich. Jednakże była to najuciążliwsza przeprawa, w jakiej kiedykolwiek zdarzyło mi się uczestniczyć. Trzeba było mieć zaiste sto par oczu na wszystkie strony, ażeby ukrywać się na tej niejednostajnej połaci, na odległość głosu od tak licznych i wszędy rozsypanych czatowników. Ilekroć wypadło nam przebywać przestrzeń odsłoniętą, nie dość było szybkości: — trzeba było jeszcze szybkiego orjentowania się nietylko co do układu całej okolicy, ale i co do wytrzymałości każdego kamienia, na którym mieliśmy postawić stopę; albowiem w one godziny popołudniowe panowała tam tak wielka cisza, że staczanie się strąconego kamienia wywoływało rozgłośny trzask, niby strzałów pistoletowych, budząc echa rozbrzmiewające po turniach i grapach.
Posuwając się tak wolniuchno, odbiliśmy się o zachodzie słońca na pewną odległość od obozowiska, choć coprawda widać było jeszcze wyraźnie wartownika stojącego na cyplu skały. Atoli napotkaliśmy teraz coś, co kazało nam zapomnieć o wszelkich obawach; był to głęboko ryjący się potok, który przedzierał się tędy, by połączyć się z rzeką w parowie. Obaczywszy ją, pokładliśmy się na ziemi, zanurzając głowę i ramiona w wodzie — i nie umiem powiedzieć, co było dla nas większą rozkoszą: czy dreszcz, który nas przeszedł, gdy oblała nas chłodna woda potoku, czy też owa łapczywość, z jaką łykaliśmy ten rzeźwiący napój.
Leżeliśmy tu czas jakiś (jako że kryły nas brzegi), raczyliśmy się raz po raz łykiem wody, obmyliśmy sobie piersi i taplaliśmy sobie ręce w bieżącej wodzie, aż nam skostniały od zimna; wkońcu, odświeżywszy się wspaniale, wydobyliśmy worek z żywnością i na blaszanej patelence przyrządziliśmy sobie zacierkę. Składała się ona wprawdzie z mąki owsianej, rozczynionej zimną wodą, jednakowoż dla człeka zgłodniałego był to przysmak nielada, a tam, gdzie niema sposobu rozpalenia ogniska lub (jak w naszym wypadku) tak złożą się okoliczności, że nie można go rozpalić, jest to główny środek wyżywienia dla tych, którzy kryją się po wrzosowiskach.
Ledwo zapadł zmierzch, puściliśmy się znów w drogę, zrazu z tą samą ostrożnością, co wprzódy, później jednak nabraliśmy większej śmiałości i stanąwszy na równe nogi, zaczęliśmy się posuwać zwykłym krokiem marszowym. Droga była bardzo zawiła, przechodząc po stromych uboczach górskich i po krawędziach grani; wraz z zachodem słońca nadciągnęły chmury, i noc była ciemna i chłodna; przeto kroczyłem bez wielkiego zmęczenia, ale w ustawicznym strachu, by nie obsunąć się i nie stoczyć się z grani, — przyczem zupełnie zatraciłem świadomość kierunku naszej drogi.
Wkońcu wzeszedł księżyc — i zastał nas jeszcze w drodze; był on w ostatniej kwadrze i długo przesłaniały go chmury; atoli w czas jakiś rozjaśnił się, ukazując mi mnóstwo posępnych wierchów górskich i odbijając się kędyś daleko u naszych stóp w cieśninie morskiej odnogi.
Na ten widok obaj zatrzymaliśmy się, jako że mnie zdjął podziw, iż znalazłem się tak wysoko i stąpam (jak mi się zdało) po chmurach; Alan zaś chciał się upewnić co do kierunku.
Widocznie był zadowolony i pewno już uznał, że odsunęliśmy się na odległość głosu od nieprzyjaciół, albowiem przez resztę nocy urozmaicał nam drogę, wygwizdując najprzeróżniejsze melodje, to wojenne, to wesołe, to żałosne, to znów skoczne, pod nutę tańców góralskich, na którą aż nogi same podrygiwały, a nie brak też było melodyj z moich rodzinnych południowych stron, których dźwięki budziły we mnie tęsknotę do domowych pieleszy — wszystkie te piosenki towarzyszyły nam w drodze poprzez wielkie, mroczne i opustoszałe góry...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.