Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak ja, jest jeszcze większym wstydem) zgubiłem manierkę z wodą, a będziemy musieli tu leżeć przez cały długi dzień wśród letniego skwaru, nie mając nic przy sobie prócz czystego spirytusu. Pomyślisz sobie, ze to fraszka; ale zanim nastanie noc, powiesz mi, Dawidzie, co sądzisz o tem.
Pragnąłem zrehabilitować się w jego oczach, więc zaofiarowałem się, że, o ile on zechce wylać gorzałkę, pobiegnę na dół i naczerpię wody ze strumienia.
— Nie chcę ja też marnować porządnego spirytusu — odrzekł Alan. — Okazał ci się on dziś w nocy dobrym przyjacielem... inaczej, wedle meg omniemania, tkwiłbyś jeszcze dotychczas na onej skale. Co więcej, jako człek tak przenikliwy, pewno zauważyłeś, ze Alan Breck szedł dziś krokiem raźniejszym niż zwykle.
— Ty! — zawołałem. — Tyś pędził, jakbyś miał rozbić się w kawałki.
— Tak było? — rzekł ów. — No, bo też, możesz mi wierzyć, nie było czasu do stracenia. Ale dość jużeśmy się nagadali; połóż się spać, chłopcze, a ja będę czuwał.
Ulegając jego wezwaniu, ułożyłem się do snu, wybrałem legowisko pomiędzy wierzchołkami obu skał, gdzie było nieco czarnej ziemi, naniesionej przez wiatry, a na tem odrobina zieleni. Ostatnią rzeczą, jaką słyszałem, był ustawiczny skwir orłów.
Była może dziewiąta rano, gdy zostałem przez kogoś nagle obudzony — otworzywszy oczy, przekonałem się, że to Alan zatykał mi dłonią usta.
— Cyt — syknął. — Myśmy tu zachrapali.
— No i cóż z tego? — zapytałem, zdziwiony jego trwożnem i posępnem obliczem.
On wyjrzał za krawędź skały i dał mi znak, bym uczynił to samo.

198