Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Był to już biały dzień, bezchmurny i bardzo upalny. Dolina rysowała się wyraziście, jak na obrazku. O jakie pół mili w górę rzeki było obozowisko czerwonych kabatów; pośrodku płonęło ogromne ognisko, koło którego kilka ludzi zajmowało się gotowaniem. Zaś nieopodal, na szczycie turniczki prawie tak wysokiej jak nasza, stał wartownik, a w jego broni skrzyło się słońce. Na całej przestrzeni wzdłuż brzegu rzeki stały inne jeszcze straże, to blisko jedna od drugiej, to znów szerzej rozstawione; jedne, jak pierwszy z wartowników, tkwiły nieruchomo na wynioślejszych miejscach, inne znajdujące się na równinie, przechadzały się tam i z powrotem a spotykając się w połowie drogi. W górnej części wąwozu, gdzie ów przechodził w szerszą kotlinę, łańcuch posterunków przedłużony był rzędem konnych żołnierzy — można ich było widzieć zdaleka, jak jeździli tam i sam. Poniżej ciągnął się znów sznur piechoty, ale że rzeka była tu nagle wezbrana dopływem znaczniejszego potoku, warty były ustawione w większych odstępach, pilnując jedynie brodów i kamiennych przełazów.
Rzuciłem raz tylko okiem na nich i z powrotem dałem nura na swoje miejsce. Była to zaiste rzecz osobliwa widzieć, jak ta dolina, która w porze świtu tchnęła była taką pustką, teraz ni stąd ni zowąd połyskiwała orężem i pstrzyła się od czerwonych spodni i kabatów.
— Widzisz, — rzekł Alan, — tegom-ci właśnie się obawiał, Dawidzie, iż oni będą strzegli brzegu strumienia. Zaczęli się tu schodzić jakie dwie godziny temu, a ty, człowiecze, spałeś sobie w najlepsze! Jesteśmy w matni. Jeżeli tamci wydostaną się na zbocze góry, będą nas łatwo mogli dojrzeć przez lunetę, ale

199