Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeżeli będą się trzymać tylko podnóża kotliny, damy sobie jeszcze radę. W dół rzeki straże są luźniejsze, przeto z nadejściem nocy będziemy mogli się wyswobodzić, przekradając się koło nich.
— A co mamy czynić aż do nocy? — zapytałem.
— Leżeć tu, pluć i łapać — odrzekł Alan.
Owo „plucie i łapanie“ było istotnie treścią niemal całego dnia, który wypadło nam tu spędzić. Należy pamiętać, że leżeliśmy na nagim wierzchołku skały, jak sucharki na blasze kuchennej; słońce prażyło nas nielitościwie, a skała tak się rozgrzała, że ledwo można było się jej dotknąć, a mały skrawek ziemi i paprotek, gdzie było nieco chłodniej, wystarczył zaledwie na legowisko dla jednego z nas. Zmienialiśmy się kolejno w leżeniu na nagiej skale, co doprawdy przypominało los jednego ze świętych, którego pieczono na rozpalonej kracie, to też rozmyślałem o tem, jaka to rzecz dziwna, że w tym samym klimacie i w odstępie nieledwie paru dni dwukrotnie cierpiałem tak srogie katusze, najpierw z zimna na mej wyspie, a teraz z gorąca na tej skale.
Przez cały ten czas byliśmy pozbawieni wody, a do picia mieliśmy tylko prostą gorzałkę, która tylko gorzej podniecała pragnienie; atoli trzymaliśmy butelkę w możliwie największym chłodzie, zakopując ją do ziemi i doznawaliśmy pewnej ulgi, zwilżając sobie piersi i skronie.
Żołnierze uwijali się przez dzień cały po dnie doliny, to zmieniając straże, to wysyłając oddziałki i podjazdy na zwiady pomiędzy skałami. Tych było tak wiele wokoło, że szukanie ludzi pomiędzy niemi było podobne do szukania igły w stogu siana; ponieważ zaś robota była tak beznadziejna, więc wykonywano

200