Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ją z coraz to mniejszą dbałością. W każdym razie widzieliśmy, jak żołnierze dźgali bagnetam i w kępy wrzosu, co obudzało zimny dreszcz w mych wnętrznościach; czasami zaś uczepiali się dokoła naszej skały, tak iż zaledwie śmieliśmy oddychać.
W ten to sposób po raz pierwszy posłyszałem angielską mowę; jakiś szeregowiec, przechodząc w pobliżu położył rękę na słonecznej powierzchni naszej skały i zaraz rękę tę cofnął, rzucając przytem przekleństwo.
— A to ci gorąco! — ozwał się, a ja aż się zdumiałem chrapliwością i bełkotliwością jego gwary, połykającej całe głoski. Wprawdziem słyszał był Ransome’a; atoli ów chłopak zarwał obyczajów od najrozmaitszych ludzi i wogóle mówił tak nieudolnie, żem składał to w znacznej mierze na karb jego dzieciństwa. To też tem większe było me zdumienie, gdym posłyszał tego rodzaju mowę z ust dorosłego człowieka.
W miarę, jak dzień się posuwał, wzmagała się jeno dolegliwość i okropność naszego pobytu na skale; głaźna opoka stawała się coraz to gorętsza, a słońce coraz to bardziej skwarne. Można się było spodziewać zawrotów głowy, osłabienia i silnych bólów w rodzaju reumatyzmu. Przypominałem sobie wtedy — a i często potem — wiersze naszego szkockiego psalmu:

Ani cię księżyc w nocy nie porazi
Ni słońce we dnie...

I doprawdy, było to jedynie łaską Bożą, że żaden z nas nie został porażony udarem słonecznym.
Nakoniec koło drugiej popołudniu, gdy utrapienie nasze przechodziło już miarę sił ludzkich, nadarzyła się pokusa, by pofolgować cierpieniom. Albowiem

201