Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i pośpiechem, że miarkowałem, iż boi się śmiertelnie jakiegoś niepowodzenia. Nawet teraz, gdy znajdowaliśmy się na skale, on nie zagajał rozmowy, ani nie rozpogadzał chmurnego oblicza, jeno ułożył się napłask na brzuchu i wyzierając tylko jednem okiem poza krawędź naszej kryjówki, rozglądał się wokoło po całej okolicy. Świt rozjaśnił się już na dobre; widać było głaźne ubocza doliny i jej dno, usiane skałami, i rzekę, która wiła się tędy-owędy i tworzyła białe wodospady — natomiast nigdzie nie było widać dymu domostwa, ani też śladu jakiejkolwiek istoty żyjącej, prócz paru orłów, co krakały wokoło jednego z wierchów.
Wtem Alan nareszcie się uśmiechnął.
— No, no! — przemówił, — teraz jesteśmy pewni swej skóry!
A po chwili, spoglądając na mnie wzrokiem nieco ubawionym, rzekł znowu:
— Nie bardzoś ty skory do skakania, jak widzę!
Widocznie musiałem zarumienić się z zawstydzenia, gdyż zaraz potem dodał:
— Co tam! niewielka hańba! Bać się czegoś, a mimo to dokonać, co się przedsięwzięło, — to właśnie wyrabia najdzielniejszych ludzi! Zresztą tam była woda, a woda nawet mnie zbija z pantałyku. Nie, nie, to nie ty powinieneś się wstydzić, ale ja.
Zapytałem go, czemu tak sądzi.
— Czemu? — odpowiedział. — Sam dzisiaj w nocy okazałem się kpem i ciemięgą. Przedewszystkiem wybrałem złą drogę, i to w moim rodzinnym Appinie! to też dzień zastał nas tam, gdzie nie powinniśmy byli nigdy się znaleźć, wskutek czego narażeni jesteśmy tu na niemałe niebezpieczeństwo i większe jeszcze niewygody. Powtóre (co dla takiego bywalca tych gór,

197