Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


XVI.

Niespełna w dwa lata po wydrukowaniu Dworca mego Dziadka, wydał Morawski swoim nakładem: Pięć poematów lorda Byrona[1]. Żeby się nie spotkać zapewne z innymi tłumaczami, którzy dokonali przekładów Giaura, Korsarza, Dziewicy z Abydos, wybrał Manfreda, Mazepę, Oblężenie Koryntu, Paryzynę, Więźnia Czyllonu.
Od dawna już, jak to sobie z jego listów przypominamy, ubóstwiał on albiońskiego wieszcza. Śmierć jego podana w ofierze powstającéj Grecyi, zrobiła na nim w swoim czasie mocne wrażenie, tak że nawet na pamiątkę tego zgonu zasadził kilka drzewek w Piotrowicach, i zawsze wywiadywał się, czy się przyjęły, czy pięknie rosną? Atoli cicha ta cześć nie wystarczyła jego admiracyi; sądził więc, że kiedy ogół poezyi naszéj ozdobi kilkoma poematami swego ulubieńca, wywdzięczy się cieniom wieszcza za doznane rozkosze w obcowaniu z jego utworami. Nastawał na niego Koźmian, żeby pisał oryginalnie, a w tłómaczenia się nie wdawał; lecz on został przy swoim zamiarze i usprawiedliwiał go tém, że przez spolszczenie poematów Byrona, więcéj poetycznego żywiołu spłynie w nas, niż z tylu miernych wierszydeł kleconych na tle niby narodowém. Nie mylił się w tém. Poznanie znamienitych wzorów kształci publiczność i robi ją wybredniejszą, że nie poprzestaje na lada niedowarzonym kąsku.
Podobnoś jeszcze w Stydyniach na Wołyniu, gdzie się śmiertelnie nudził, z pamięci, o ile ta była mu wierną, zaczął przekładać Paryzynę; następnie w Luboni, w długich zimowych wieczorach poświęcał téj pracy odpoczynek po dziennych trudach gospodarczych; i tak powstało Pięć poematów.
Niemcy, Francuzi, mają po kilka tłómaczeń zupełnych dzieł Byrona. U nas tłómaczono tylko poemata i to nie wszystkie; o lirykach i trajedyach ani słychu. Za to kiedy Niemcy i Francuzi dają wyrób tandetny, nasze przekłady odznaczają się taką doskonałością, że mogłyby wejść w poczet oryginalnéj literatury. Giaur Mickiewicza stoi na czele, potém idą przekłady Morawskiego, Wiktora Baworowskiego Don Juan, Odyńca Korsarz. Z tych tłómaczeń możnaby zrobić wybór, dopełnić i dać Byrona w komplecie.
Nie zdarzyło mi się w licznéj korespondencyi, służącéj za materyał do niniejszéj monografii, trafić na ustęp, gdzieby Morawski dawał zimny sąd swój o Byronie. Uważałem tylko, że angielski poeta zachwycał go, i unosił w szczytne sfery swojéj fantazyi; czy go w nich trzymał do końca? Niewiem. Nic dziwnego; bo któż nie uległ téj jego przemocy? Kogo on raz pochwycił za wszystkie włókna czucia i wyobraźni, czyż nie targał niemi dopóty, aż pękły w niemocy, albo wyjęczały wszystkie tony złożone w sercu człowieka? — Usunąwszy się z zaczarowanego koła byrońskiéj poezyi, można zdać sobie sprawę z natury tych wrażeń, i zapytać siebie samego, dla czego tak jak po przepiciu się na nocnéj hulance, tak po czytaniu Byrona, czujesz nazajutrz w sobie wielką czczość i smutek. Właśnie téż dwa te symptomata: czczości i smutku, zostają ci po fałszywych rozkoszach, po téj rozpuście poezyi, po tém pijaństwie wyobraźni, po tych konwulsyach i spazmach sercowych.
Trafnie Lamartine powiedział, że poezyom Byrona niedostaje trzech rzeczy: rozumu, cnoty i Boga, a zatém trzech najważniejszych rozkoszy duchowych.
Wyobraźnia u niego wytężona do ostatnich granic, szaleje jak u Russa; czułość ma w nim ostatni swój wyraz, ale to czułość chorobliwa, skłonna do samobójstwa jak u Werthera; cóż że wnika we wszystkie tajemnice nędz ludzkich, prawie jak Job biblijny — kiedy aż do bluźnierstwa posuwa to swoje współczucie dla nędz i nieszczęścia, i zamiast człowieka podnieść do Boga, téj bezdni nadziei, ona go wtrąca w nicość, w bezdeń rozpaczy, i cierpiącéj ludzkości rzuca na pożegnanie śmiech szatański, zamiast łez miłości, gojących rany.
Są niektórzy co w tych bluźnierstwach, ironiach, szałach wyuzdanych, widzą znamiona wyższego ducha, śmiały i odważny pozew, rzucony w oczy losowi i Bogu. Właściwie jest to tylko rękawica rzucona rozumowi. Zdrowego sądu brakuje całéj téj szkole, nazwanéj w prostéj linii od niego szkołą sataniczną. Bluźnierstwo nie jest odwagą; więcéj ma odwagi kto umie cierpieć. Cóż łatwiejszego jak krzyczeć lub śmiać się udanym śmiechem w męczarniach zagadkowego bytu? a cóż szczytniejszego jak los wydzielony na ziemi przyjmować z pokorą, i błogosławić mu, mimo poszeptów zwątpienia, mimo wzdrygającéj się natury, mimo rozpaczy szukającéj odwetu w bluźnierstwie?
Co nie jest najwyższym rozumem, nie może być najwyższą poezyą.
Ten świat nie jest paradoksem Twórcy, lecz prawdą.
Toż i paradoksalny poeta mimo całéj potęgi wyobraźni i czucia, nie jest jeszcze prawdziwym poetą. Lot jego zwichniony; zamiast wzbijać się do słońca, pędzi w przepaść, i obłąkuje w mrokach zwątpienia i rozpaczy, tych, co mu się porwać dali.
Czegéż mu brakowało, żeby był największym jeniuszem w dzisiejszości? Oto harmonii darów poetycznych. Ma on wyobraźnię, twórczość, czułość, wewnętrzną tęsknotę nigdy niezaspokojoną, ma wszystko, lecz w nierównym stosunku do innych przymiotów, tworzących tak wielkiego człowieka, jak wielkiego poetę.
Rozsądku i moralnych podstaw brakuje jego jeniuszowi, będącemu raczéj jeniuszem sofizmatu, niż prawdy. Nie można téż inaczéj zdefiniować go, tylko że to był największy sofista poezyi, grający na najszerszéj skali paradoksów.
Dla czegóż wiek nasz podniósł go tak wysoko? Czy, że widział w Byronie uosobienie i popisywanie się niektóremi wadami, będącemi własnością wieku? Zdaje się że tak jest.
Ów wyraz cierpienia śród wesołéj zabawy; owa czynów szlachetność z któréj się potém szydzi; owa mania gadania o wolności przy despotycznych zachciankach; stawianie wyjątku w miejsce reguły; malowanie występku uroczemi barwami; pociąg do gwałtownych sytuacyji; heroizm rozbójników i złodziei; człowiek w zapasach nie z olbrzymami, lecz z losem, z własną namiętnością zbuntowaną przeciw powinności — oto ujemne strony naszego wieku uosobione w Byronie. Niemogąc cierpieć zimnego i sztywnego kalwinizmu, rzucił się w niewiarę gorszą niż pogańska. Z nieporównanym talentem, z nieograniczoną pychą smagał arystokracyę purytańską i mieszczaństwo angielskie za ich hipokryzyę; a jednocześnie drwił z liberałów, opluwając i depcąc wszystkie zasady. Muzą jego była wzgarda. Dla tego téż we wszystkich jego kreacyach nikogo nie studyował, tylko siebie. Korsarz, Lara, Manfred, Giaur, Don Juan, to zawsze Byron, tylko raz w tym, raz w innym kostiumie, stosownie do tego, jakim się widział, lub czuł w danéj chwili.
Targany pychą upadłego anioła, poprzysięgający zemstę społeczeństwu, które mu nie biło czołem i odepchnęło od siebie, miotany niepokojem że nie miał pola dla swéj działalności, szukał miłości w wyuzdanéj rozpuście, chwały w sprzeczności z przyjętemi wyobrażeniami, czasami napadał go heroizm wolności i praktykował go w awanturniczych wybrykach pod despotyzmem tureckim, zamiast go szukać w silnéj konstytucyi angielskiéj.
Takim był Byron w życiu i pismach.
Jak życie, tak pisma, nie pozostały bez ogromnego wpływu na naszą epokę, świat rozruszany wojnami napoleońskiemi, marzył za jego przykładem, o dalekich awanturach między ludnością półdziką, o rozbójnikach, korsarzach, o wykwintnych występkach, o przesyconych rozpustnikach, i zaczął zżymać się na ustrój i węzły społeczeńskie, jakoby te przeszkadzały ruchliwości materyalnéj. Jak każdy naśladowca wielkiego wzoru przyswaja sobie tylko najpośledniejszą jego stronę, tak stało się modą udawać znudzonego zwykłym biegiem codziennego życia, wmawiać w siebie pogardliwą wyższość i to wtedy, gdy cywilizacya równała nierówności społeczne; w literaturze znowu przesadzać uczuciowością, właśnie kiedy uczucie w zwykłych stosunkach życia coraz więcéj wątlało. Ztąd to porodziły się owe dusze cierpiące, bolejące, niezrozumiane, a w gruncie słabe, bez woli, bez charakteru, niegodne mierzyć się z czerstwą duszą prostego wyrobnika, który wierzy, modli się i codzień pcha taczkę swoją. Umyślnie przybierano rolę ofiar, aby tym sposobem wystawić na wzgardę i potępienie zasady obowiązku i powinności na jakich stoi społeczność. Nie sumienie, lecz namiętność stała się regulatorem postępków człowieka; wielka namiętność, a przynajmniéj podawana za takową, usprawiedliwiać miała największe brudy i zbrodnie. Francya, rywalka Anglii, zazdroszcząc jéj wielkiego poety, najsilniéj poddała się jego wpływowi; i to wszystko, co ten wyjątkowy człowiek wyzionął w jenialnych konwulsyach, w gorączce pychy i zemsty, która nie mogąc wyjść na wierzch, schowała się w nim — zaczęła rozwijać i popularyzować w literaturze. Szkoła ta nazwana szaloną, rozpostarła się najwięcéj w dramacie i romansie, dwóch najprzystępniejszych rodzajach, szerząc ogromne spustoszenie w moralnych pojęciach, i zarażając zatrutym oddechem inne literatury europejskie.
Strony te ujemne muzy i żywota angielskiego lorda podniosłem dla tego, że one jedynie największy wpływ wywierały, większy nierównie niż strony dodatnie jego poetycznego jeniuszu, co jest w zwykłym porządku rzeczy ludzkich. Znajdzie się ktoś niezawodnie, kto oceni szkodliwość jego wpływu na dzisiejszy stan piśmiennictwa. Zuchwały lord nie cofał się przed żadnym nadużyciem; była to własność jego tamerlańskiego jeniuszu; — po nim, nadużycie stało się prawidłem dla najmierniejszych nawet talentów, mających do jeniuszu pretensyę.
Po wysznurowanych suchościach, i bezdusznych szablonach literatury pseudo-klasycznéj — zjawienie się Byrona wywołało ogromną rewolucyę w świecie ducha; — lecz nim to wstrząśnienie wejdzie w zdrowe organiczne karby, wprzód napłodzi dużo potworów.
Entuzyazm, jakim pałał Morawski dla wielkiego poety, był ten sam, jaki się ma na widok majowéj burzy, zajmującéj szeroki horyzont, burzy, z błyskawicą rozdzierającą do dna niebios sklepienie, a sypiącéj piorunami, jakby padał deszcz siarczysty..... Patrzysz na nią, i żal ci, że nie jesteś jednym z aktorów tego dramatu natury, choćby małym piorunem, z jakąż rozkoszą biłbyś w głowy złoczyńców i tyranów, palił gniazda zbójeckie, lub je zatapiał powodzią!...
Piękne to, okropnie piękne! z tém wszystkiém miło ci obudzić się nazajutrz i powitać szklanny błękit i pogodne słońce. Burza nie jest stanem powszednim natury. Szał gorączkowy i konwulsye namiętnéj duszy, jak nie są stanem naturalnym człowieka, tak nie są głównym i jedynym przymiotem poezyi.
Morawski przepadał za Byronem, atoli nie napełniał się jego duchem. Tu możnaby słusznie zastosować do niego, te słowa, co mu Koźmian często powtarzał z wyrzutem, że obstawał za romantykami: „Chwalisz ich, bronisz — a czemuż nie piszesz jak oni?“
Morawski chciał i umiał pozostać samym sobą. Jeźli przekładał Byrona, to dał go poznać publiczności naszéj w utworach, gdzie jeniusz poety trzymał się w granicach swego przedmiotu, przezco nie miały one tego znaczenia i doniosłości, jakiéj nabywają wszystkie jego utwory, zestawione z życiem, które więcéj, jak u którego bądź poety od początku świata, wiąże się z jego płodami, i służy im za wymowny komentarz.
Byron mimo tego nic a nic nie wpłynął na jego sposób pisania. Mógł tu i owdzie w drobnych poezyach pożyczyć od niego formy, tonu, farb — ale ducha, nigdzie; dla którego to nabytku, musiałby się wyzuć ze swoich silnych wierzeń, zasad moralnych i rozsądku.
Podziwiał poetę, lecz się jego poezyą nie spijał, i nie tracił równowagi, jak ją potracili ci, którym zachciało się byronizować.
Cóż powiedzieć o samym przekładzie? Trzeba go czytać, żeby poznać jak tłómacz umiał pozostać wiernym angielskiemu wzorowi, a zarazem zachować tę ciągłość, jednolitość, niewymuszoność dykcyi i stylu, będących raczéj cechą oryginalnych utworów, niż tłómaczeń.
Gdyby dzieła Byrona zginęły, a zostało to tłómaczenie, kiedyś, po wielu wiekach, mógłby nieświadomy rzeczy, wziąść je za samorodny płód polskiéj muzy. Giaur Mickiewicza ma te same własności, tylko jeszcze bardziéj spotęgowane, mianowicie w téj płynnéj, niczém nie hamowanéj swobodzie dykcyi i trafności rymowania. W Morawskiego przekładzie znać więcéj wypracowania, co jeszcze nie mówi, żeby miał być wymęczony.
Z jaką starannością i sumiennością, lecz nie niewolniczą, pracował nad przekładem angielskiego poety, mamy dowód w listach do Stanisława Koźmiana, wybornego znawcę angielszczyzny, a nadto poetę, którego niekiedy wzywa, aby mu pomógł w przełamaniu jakiéj trudności.
„Manfred — pisze Jenerał — jeszcze drugiego niedostarczył arkusza. Skończywszy jego poprawę, poprawiam ostatecznie Mazeppę. A czy wiesz co u mnie ostateczną poprawą się zowie? Oto namęczywszy się w przekładzie samym nad wiernością, odjąć tłómaczeniu nakoniec ten przymus, który z chęci wierności pochodzi, a językowi polskiemu naturalny tok jego odbiera. To u mnie jest ostatnią ręką. Może mylę się, ale zawsze styl na lotności zyska, będzie prawdziwie polskim. Będę może mniéj wiernym oryginałowi, ale wierniejszym mowie rodzinnéj i pierwotwór na tém niestraci. Pozwól się spytać o radę. Kiedy Mazeppa na wpół umarły przepływa rzekę, mówi w oryginale:

Czuję żem ożył, że silniejszy jestem
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzestem.

Otóż pytam, czy można powiedzieć: chrzestem, czy téż chrztem? Słyszałem dawniéj utrzymujących, że jak się mówi czci i cześci, tak i tu, oba wyrażenia są, dobre. Jakież twe zdanie? Jeżeli trzeba zmienić, to zmienię, ale ujmę może siły:

Czuję żem ożył i że zgasłe siły
Zimnym wód rzecznych chrztem się orzeźwiły.

Po Mazeppie przyjdą zapytania o niektóre wyrażenia z Oblężenia Koryntu, na które zawczasu zamawiam sobie odpowiedź.“
W innym liście tak pisze w téj materyi:
„Ostatni raz już nudzę cię prośbą o radę. Poprawiam ostatecznie Paryzynę, która, dla nadzwyczajnie delikatnych odcieni, więcéj trudności mi zadawała, a przytém pierwszym moim przekładem była z Byrona. Kiedym więziony pod Uralskiemi Górami nie mógł w pierwszym roku wymodlić sobie żadnéj książki do czytania, ani jéj sprowadzić sobie, ratując się w tak nieznośnem położeniu, z pamięci zacząłem przekładać Paryzynę, i jak mogłem przełożyłem, częściami dobrze, częściami mniéj wiernie. Chcąc późniéj, po otrzymanéj już wolności, przekład ten do należnéj przywrócić wierności, czyniłem co mogłem, ale zawsze ślad widoczny pierwotnéj niewierności został i nigdy zupełnie zatrzeć się nie dał. Niepodobna już prawie zaradzić temu zupełnie, a szkoda byłoby tak uroczy kwiat Byronowskiéj poezyi wyrzucać ze zbioru mego, zwłaszcza że są miejsca silnie bardzo oddane, przeto proszę zwrócić uwagę choć na kilka wierszy, które mię najbardziéj trapią.... Idzie mi o to, aby z małą obrazą wierności, jasno i gładko było po polsku. Wierność czasami niekoniecznie potrzebną będąc, w gimnastyczną tylko zmienia się walkę, kiedy na to przedewszystkiém zważaćby wypadało, że się dla Polaków ich językiem pisze. Aby tylko obrazowi nadać jego wybitność, i wyssać z niego tyle ile możności poezyi, i styl oryginału naśladować, dość jest podług mnie. Można coś dodać lub ująć, lecz zawsze w duchu oryginału; nie zważać na szczegóły drobniejsze, często tylko dla rymu położone, śmiało tłumaczyć jak poeta, a nie jak kopista, służalec niewolniczy; nie dagerotypować, lecz kunsztownie naśladować, to zawsze miałem na myśli w moich przekładach. Może nie słusznie, może téż słusznie, lecz zgodnie z naturą moich zdolności. Oto jest moje wyznanie wiary. Podług tego chcę być sądzonym.... Na dziś tyle, zostaje jeszcze kilkanaście wierszy mniéj dobrych, lecz z temi sam się męczyć będę. Posyłam tylko te, których zwalczyć nie mogę.“
Teoryę tłómaczenia jaką Jenerał wykłada w tych dwóch listach, i jakiéj trzyma się w swoich przekładach — mógłbym nazwać teoryą poety, jedynie dobrą między różnemi metodami tłómaczenia dzieł poetycznych. Wszelkie wierności posunięte aż do niewolniczego kopiowania zwrotów i własności obcego języka, a nieledwie jego brzmień, są podług mnie najgrubszém przeniewierzeniem się dla własnéj mowy, która uczuje się pogwałconą i ze swoich przymiotów obdartą. Przed laty tłómaczono u nas na sposób francuski lekko i powierzchownie, z czego rodziła się płynna bezbarwna niewierność; dziś weszło w modę tłumaczyć na sposób niemiecki z niewolniczą, pedancką wiernością i przekładów tych nikt strawić nie może, tak są przeciwne duchowi języka. Zwykle tak bywa, kiedy ludzie obrani z poetycznego daru, rwą się przelewać poetę. Niedziwiłbym się, gdyby dzisiejszy czytelnik, czytając tak przetłómaczone jakie arcydzieło starożytne, zawołał w rozczarowaniu: Dziwię się jak ludzie przez parę tysięcy lat mogli chwalić i podziwiać taką ramotę! Musi to być jakaś mistyfikacya!
Można sobie wyobrazić jak Morawskiemu krew psuły mniéj udatne, a właściwie niedbałe i mgliste[2] tłómaczenia z Byrona tych samych poematów które on przepolszczył. W jednym liście do K. Koźmiana z r. 1845 tak mówi z tego powodu:
„Zastałem tu (w Mińsku) nowy przekład Mazeppy, za który nie dość krytyki i chłosty. Naszą zasadą w przekładach było, być wiernym autorowi, a tam tylko odstępywać od oryginału, gdzie język oddzielny do tego zmuszał, lub gdzieśmy mogli być wierniejszymi naturze, którą autor pierwotworu kopiował. On zaś Byrona przerabia na swoje kopyto, to jest baje i szkaradzi. Łajałeś mię przed Karolem (hr. Jezierskim, jego zięciem), że tłómaczę; cóż! gdy mam to głębokie przekonanie, że i w dziesięciu moich oryginalnych poematach nie przyniósłbym narodowéj literaturze takiéj masy poezyi, jak w jednym przekładzie z Byrona. Mała chwała — ale pożyteczniejsza dla ogółu.“
Skromne wyznanie! a jednak Dworzec mego Dziadka więcéj wspomnień poruszył, żywiéj dla niego serca biły, niż dla byrońskich Manfredów, Alpów, Paryzyn, tych bohaterów i bohaterek zrobionych z „wyobraźnéj pianki.“
Rzeczywistość poetyczna prawie zawsze ma górę nad poezyą imaginacyi.




  1. W Lesznie, drukiem Ernesta Günthera, 1853 r.
  2. Czytałem w Tygodniku Poznańskim (Ner 2. 1862 r.) przyganę zrobioną przekładowi Morawskiego, z powodu że pozwolił sobie odchodzić od oryginału w zamiarze sprostowania go; np. w rysach obrazu króla Jana Kazimierza, podobnież że nie wahał się opuszczać z oryginału po kilka i kilkanaście wierszy. Winić o to tłómacza, że sprostował przedmiot Polskę obchodzący, nie mam za bardzo słuszne. Morawski lubił, żeby to, co z pod jego pióra wychodzi, było doskonale piękne, dla tego nie mógłbym żądać od niego téj niewolniczéj precyzyi krawców chińskich, co szyjąc mundury dla francuzkiéj okrętowéj załogi, wszystkie poszyli podług danego wzoru — z łatką na kolanie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.