Pogrom (Zola)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pokój był kwadratowy i duży, pobielony po prostu wapnem i dawniej służył za skład owoców. Czuć tu było jeszcze przyjemny zapach jabłek i gruszek, a całe umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stół prosty drewniany i dwa krzesła, oraz stara szafa orzechowa, z drzwiami ogromnemi, w której Bóg wie, coby można schować. Ale panowała tu niczem nienaruszona cisza, słychać było tylko hałas głuchy z sąsiedniej stajni, daleki odgłos sandałów i beczenie owiec. Przez okna, zwrócone na południe, zaglądało jeszcze słońce. Widać było tylko kawałek wzgórza, i pole zbożem zasiane, ograniczone lasem. I pokój ten cichy, tajemniczy, był tak dobrze ukryty przed wszystkiemi oczami, że nikt nie przypuszczał jego istnienia.
Henryeta sama wszystko urządziła. Umówiono się, że dla uniknienia podejrzeń ona tylko i doktór będą zaglądali do Jana. Sylwina nigdy nie miała przychodzić, chyba wezwana. O wczesnym poranku obie kobiety zajmowały się sprzątnięciem pokoju, a przez cały dzień drzwi były zamknięte. W nocy, jeżeli ranny potrzebował czego, to stukał w mur, gdyż Henryeta zajmowała pokój sąsiedni. Tym sposobem Jan został nagle odcięty od świata, po tygodniach gwałtownych burz, widząc tylko tę młodą kobietę tak łagodną i słodką, której kroki lekkie nie wydawały żadnego szmeru. Widział ją znów taką, jak wtedy, gdy ją ujrzał po raz pierwszy w Sedanie, podobną do zjawiska, z ustami nieco dużemi, drobnemi rysami, prześlicznemi włosami koloru dojrzałego owsa, chodzącą koło niego z zajęciem nieskończonej dobroci.
W pierwszych dniach chory miał tak silną gorączkę, że Henryeta nie opuszczała go ani na chwilę. Co rano doktór Dalichamp w przejeździe wstępował tutaj, pod pozorem, że ją zabiera ze sobą do szpitala; egzaminował Jana, opatrywał. Kula, strzaskawszy goleń, wyszła z drugiej strony; dziwił się złemu wyglądowi rany, lękał się by jaki odłamek kości, którego sondą nie mógł odszukać, nie zmusił go do przepiłowania goleni. Mówił o tem z Janem; ale ten na myśl, że może zostać kulawym, oburzał się. Nie! nie! woli umrzeć, niż zostać kaleką. To też doktór, obserwując bacznie ranę, opatrywał ją szarpiami nasyconemi oliwą i karbolem, założywszy w głębi rany dreny, rurkę kauczukową, dla odciągania ropy. Ostrzegł go jednak, że jeżeli się nie zgadza na operacyę, to wyzdrowienie może trwać długo. W drugim tygodniu jednak, febra się zmniejszyła, stan ogólny znacznie się polepszył, dzięki temu, że chory się wcale nie poruszał.
Teraz poufałość między Janem i Henryetą przybrała formy regularne. Przyzwyczaili się do siebie, zdawało im się, że zawsze tak żyli, że zawsze powinni być przyjaciołmi. Wszystek czas, jaki jej pozostawał od zajęć szpitalnych, przepędzała przy nim, czuwała, by pił, by jadł regularnie, pomagała mu się odwrócić na łóżku, z siłą, jakiej nigdy nie można się było spodziewać w jej delikatnej ręce. Niekiedy rozmawiali ze sobą, zwykle jednak nic nie mówili, zwłaszcza z początku. Ale nigdy się nie nudzili, było to życie bardzo słodkie, na tle tej wielkiej ciszy, on cały jeszcze potłuczony bitwą, ona w sukni żałobnej, z sercem złamanem przez stratę, jaką poniosła. Zrazu żenował się nieco, gdyż czuł, że ona jest wyższą od niego, prawie damą, a on był zawsze chłopem, żołnierzem. Zaledwie czytać i pisać umiał. Potem odzyskał nieco pewność siebie, widząc, że się z nim obchodzi, jak z równym sobie, co dodało mu odwagi, że okazał wszystkie swe dobre strony, inteligencyę popartą rozumem spokojnym i trzeźwym. Zresztą on sam dziwił się sobie, czuł bowiem, że się oswoił z nowemi ideami; czyżby powodem tego było okropne życie, jakie prowadził od dwóch miesięcy? z którego wyszedł obciążony tylu cierpieniami fizycznemi i moralnemi? Ale co go najwięcej podbiło, to, że poznał, iż ona więcej od niego nie umie. Po śmierci matki, młodziutka, stawszy się kopciuszkiem, gospodynią małą, mającą u siebie trzech mężczyzn, jak mówiła, swego dziada, ojca i brata, nie miała czasu na naukę. Umiała czytać, pisać, trochę rachunków i znajomości ortografii, oto wszystko. Nie budziła więc w nim obawy, ale ukazywała mu się wyższą nad innych, bo widział w niej wiele dobroci niezwykłej, odwagi nadzwyczajnej, pod pozorami maleńkiej gospodyni, rozmiłowanej w drobnych domowych zajęciach.
Ilekroć mówili o Maurycym, oboje rozrzewniali się. Jeżeli się w ten sposób poświęcała, to dla przyjaciela Maurycego, dla brata jego, dla dzielnego człowieka, któremu z kolei rzeczy płaciła dług serdeczny. Była ona pełną wdzięczności, sympatyi, która rosła w miarę jak go lepiej poznawała, tę naturę prostą i rozumną, ten umysł rzeźki; on zaś, doglądany jak dziecko, zaciągał także dług wdzięczności nieskończonej, gotów był jej całować ręce za każdą filiżankę rosołu, którą mu podawała. Ta nić czułej sympatyi, codzień się zwężała, w tej samotności głębokiej, w jakiej żyli, przeniknięci. Gdy wyczerpali już zasób swych wspomnień, szczegółów wszystkich, o jakie go się nieustannie dopytywała, począwszy od Reims a skończywszy na Sedanie, to samo pytanie powracało ciągle, co teraz robi Maurycy? dla czego nic nie pisze? Czyżby Paryż był zdobyty, że nie otrzymywali ztamtąd wieści? Dotąd zaledwie jeden list otrzymali od niego, datowany z Rouen, w trzy dni po jego odjeździe, w którym doniósł w kilku wierszach, jakim sposobem dostał się do tego miasta, nakładając drogi, by w końcu przybyć do Paryża. Od tego czasu, od tygodnia przeszło, zupełne milczenie.
Co dzień rano, doktór Dalichamp, opatrzywszy rannego, lubił tutaj zatrzymywać się przez kilka minut. Niekiedy nawet powracał wieczorem i siedział dłużej; był on niejako jedynym ich związkiem ze światem, tym szerokim światem zewnętrznym, tak wzburzonym przez rozliczne katastrofy. On tylko przynosił nowiny, miał on gorące serce patryoty, przepełniające się gniewem i zgryzotą, po każdej klęsce. Mówił też ciągle tylko o zdobywczym marszu prusaków, których zalew po Sedanie powoli rozciągał się na całą Francyę, jak czarne morze. Każdy dzień przynosił nową żałobę, i doktór siedział przygnębiony na jednem z krzeseł, przy łóżku, malował położenie coraz ciemniejszemi farbami, z drżącemi ruchami. Niekiedy kieszenie miał napchane dziennikami belgijskiemi, które zostawiał tutaj. Tym sposobem powoli, echo każdej klęski dochodziło do tego pokoiku zakrytego, zbliżając jeszcze bardziej we wspólnym niepokoju, dwie biedne istoty cierpiące, które były w nim zamknięte.
Dzięki temu, Henryeta ze starych dzienników odczytała Janowi przebieg wypadków pod Metzem, wielkie bitwy heroiczne trzykrotnie rozpoczynane, co jakiś czas. Upłynęło już od tego pięć tygodni, ale on o niczem nie wiedział, i słuchał tej opowieści z sercem ściśniętem, wyobrażając sobie nędzę, jaka tam musi panować, przypominając sobie wszystko to, co sam przecierpiał. W drzemiącej ciszy pokoju, głos Henryety nieco śpiewający, niby uczennicy pilnej, wymawiającej wyraźnie każde zdanie, opłakane dzieje snuły się posępną nicią. Po Froeschwiller, po Spickernie, w chwili gdy korpus I-szy, pobity, pociągnął za sobą korpus 5-ty, inne korpusy, rozstawione od Metzu do Bitche, wahały się, cofały w popłochu klęski, wreszcie skoncentrowały się przed obozami oszańcowanemi, na prawym brzegu Mozelli. Ale ileż drogiego czasu stracono; zamiast spieszyć się do Paryża, cofano się wśród odwrotu niesłychanie trudnego! Cesarz musiał odstąpić dowództwa marszałkowi Bazaine’owi, od którego oczekiwano zwycięztw. Dnia 14 zaszła bitwa pod Borny, gdzie armia została zaatakowana w chwili, gdy nakoniec postanowiono przejść na brzeg lewy, mając przed sobą dwie armie niemieckie; Steinmetza nieruchomego przed obozem oszańcowanym, któremu zagrażał, i Fryderyka Karola, który przeszedł w górze rzekę i szedł wzdłuż jej brzegu lewego, by odciąć Bazaine’a od Francyi. Bitwa pod Borny rozpoczęła się dopiero o godzinie trzeciej popołudniu, zwycięztwo bez korzyści, które korpusy francuzkie zrobiło panami pozycyi, ale które je unieruchomiło z obu stron Mozelli, podczas gdy ruch obsaczający drugiej armii niemieckiej dochodził do skutku. Potem, dnia 16, bitwa pod Rezonville, wszystkie korpusy nakoniec na brzegu lewym, tylko 3-ci i 4-ty nieco w tyle, zatrzymany przez straszliwe natłoczenie się na drogach między Etain i Mars-la-Tour, zuchwały atak jazdy i artyleryi pruskiej, przebiegającej te drogi od rana, bitwa ospała i mętna aż do godziny drugiej, którą Bazaine mógł wygrać, mając przed sobą zaledwie garść ludzi, a którą przegrał, w niepojętej obawie, że może być odcięty od Metzu, bitwa olbrzymia, tocząca się na przestrzeni kilkumilowej, wśród wzgórzy i płaszczyzn, na których francuzi atakowani z czoła i z boku, cudów dokonywali, nie postępowali naprzód, dając nieprzyjacielowi czas do skoncentrowania się, wykonywając sami plan pruski, polegający na tem, by francuzów jak najdłużej zatrzymać na tamtym brzegu rzeki. Nakoniec d. 18, po powrocie do obozu oszańcowanego, bitwa pod Saint-Privat, ostatnia walka, atak czołowy na przestrzeni trzynastu kilometrów, dwakroć sto tysięcy niemców, z siedmiuset działami, przeciw stu dwudziestu tysiącom francuzów, mających zaledwie pięćset armat, niemcy twarzą zwróceni do Niemiec, francuzi do Francyi, jak gdyby najeźdźcy byli najechani wśród dziwacznego krążenia; najstraszliwszy zamęt począwszy od godziny drugiej, gwardya pruska odparta, zrąbana, Bazaine przez długi czas zwycięzca, oparty na swem lewem skrzydle, aż do chwili, gdy nad wieczorem, skrzydło prawe, słabsze, musiało opuścić Saint-Privat, wśród okropnej rzezi, pociągając za sobą całą armię, pobitą, odrzuconą na Metz, zamkniętą odtąd żelaznym pierścieniem.
Podczas gdy Henryeta czytała, Jan przerywał jej co chwila, wołając:
— A my od Reims czekaliśmy na Bazaine’a!
Depesza
marszałka, z datą 19-go po Saint-Privat, w której donosił, że cofnie się przez Montmédy, ta depesza, która zdecydowała marsz armii szalońskiej, była raczej raportem generała pobitego, zmniejszającego doniosłość swej porażki; a później dopiero d. 29, gdy wiadomość o zbliżaniu się tej armii pomocniczej doszła do niego przez linie pruskie, zrobił ostatni wysiłek, na brzegu prawym, pod Noiseville, ale tak mięko, że d. 1 września, tego samego dnia, w którym armia pod Sedanem została zgniecioną, armia Metzu cofała się, stanowczo sparaliżowana, umarła dla Francyi. Marszałek, który dotąd był tylko miernym wodzem, zaniedbującym przejścia wtedy, gdy drogi były otwarte, istotnie w końcu zamknięte przez siły przewyższające, stał się teraz pod wpływem namiętności politycznych, spiskowcem i zdrajcą.
Ale w dziennikach, które doktór Dalichamp przynosił, Bazaine był przedstawiany jako wielki człowiek, żołnierz dzielny, od którego Francya oczekiwała jeszcze zbawienia. Jan kazał sobie parokrotnie odczytywać ustępy, dla lepszego zrozumienia, jakim sposobem trzecia armia niemiecka, z następcą tronu pruskiego, mogła ich ścigać, podczas gdy pierwsza i druga blokowała Metz, obie tak silne pod względem ludzi i armat, że można było w nich czerpać i oddzielić tę czwartą armię, która pod rozkazami następcy tronu saskiego spowodowała pogrom sedański. Uświadomiony o tem, na tem łożu boleści, gdzie go rana trzymała, usiłował jeszcze mieć nadzieję.
— A więc byliśmy słabi!... To nic, dodajmy liczby: Bazaine ma sto piędziesiąt tysięcy ludzi, trzykroć sto tysięcy karabinów, przeszło pięćset dział, i z największą pewnością przygotowuje im miłą niespodziankę!
Henryeta potrząsała głową, zgadzała się na jego zdania, nie chcąc go bardziej zasmucać. Gubiła się ona wśród tych olbrzymich ruchów wojsk; ale czuła nieuniknioną klęskę. Głos jej był zawsze czysty, byłaby w ten sposób czytała całemi godzinami, szczęśliwa, że go mogła czemś zająć. Niekiedy, przy opisie jakiej rzezi, jąkała się, z oczami zalanemi łzami. Zapewne myślała o swym mężu rozstrzelanym, kopniętym nogą przez oficera bawarskiego i rzuconym pod mur.
— Jeżeli to pani przykrość sprawia — mówił Jan zdziwiony — to nie czytaj opisu bitew.
Ale ona zaraz rozpoczynała, łagodna, mięka.
— Nie, nie, daruj pan, zapewniam cię, że mi to sprawia przyjemność.
Pewnego wieczoru, w pierwszych dniach października, gdy silny wiatr wył na dworze, Henryeta powróciła ze szpitala, weszła do pokoju bardzo wzruszona, mówiąc:
— List od Maurycego! doktór mi oddał.
Co rano oboje bardzo się niepokoili, że młody człowiek nie dawał żadnego znaku życia, a nadewszystko, gdy od tygodnia obiegała pogłoska o zupełnem osaczeniu Paryża, stracili wszelką nadzieję otrzymania wiadomości, byli niespokojni, o to, co się stało z Maurycym od czasu, gdy opuścił Rouen. Teraz milczenie jego zrozumieli, list który wysłał z Paryża do doktora Dalichamp, d. 18, tego samego, w którym wyjechał ostatni pociąg do Hawru, nadłożył ogromnie drogi i przybył prawie cudem, zabłądziwszy dwadzieścia razy w drodze.
— Ach, dzielny chłopiec! — zawołał Jan uszczęśliwiony. — Czytajże mi pani prędko.
Wiatr wył coraz silniej, okna trzeszczały jak pod uderzeniem taranu. Henryeta, przyniósłszy lampę na stół przy łóżku, zaczęła czytać tak nachylona nad Janem, że ich włosy się stykały. Tworzyli grupę bardzo miłą, w tym pokoju tak cichym — wśród burzy na dworze.
Był to długi list, z ośmiu kart złożony, w którym Maurycy najprzód wyjaśniał, w jaki sposób zaraz po swem przybyciu d. 16 udało mu się zaciągnąć do jednego z pułków piechoty, którego szeregi kompletowano. Potem opowiadał swe przygody, pisał z nadzwyczajnem rozgorączkowaniem o tem, co się dowiedział, o wypadkach tego strasznego miesiąca, o Paryżu uspokojonym po bolesnem zdziwieniu Wissemburga i Froeschwilleru, łudzącym się nadzieją odwetu, wpadającym w nowe złudzenia, o legendzie zwycięzkiej armii, o dowództwie Bazaine’a, o pospolitem ruszeniu, o zwycięztwach wymyślonych, o hekatombach pruskich, o których sami nawet ministrowie opowiadali z trybuny. I nagle mówił, jakim sposobem piorun po raz drugi zagrzmiał nad Paryżem d. 3 września; nadzieje złamane, miasto pozostawione bez wiadomości, raz pełne ufności, to znów wpadające w zwątpienie pod tym ciosem przeznaczenia, o krzykach „detronizacya! detronizacya!“ rozlegających się wieczorami na bulwarach, krótkie i ponure posiedzenie nocne, na którem Juliusz Favre przeczytał projekt tej detronizacyi, której lud się domagał. Potem, nazajutrz, d. 4 sierpnia, zapadnięcie się jednego świata, drugie cesarstwo ginące w rezultatach swych występków i błędów, cały lud na ulicach, potok oblany jasnem słońcem pięknej niedzieli, toczący się aż do krat Ciała prawodawczego — których strzegła zaledwie garść żołnierzy — z pałkami w rękach, łamiący drzwi, wtłaczający się do sali posiedzeń, zkąd Juliusz Favre, Gambetta i inni deputowani lewicy wyszli, by ogłosić Rzeczpospolitą w ratuszu. W tymże czasie na placu Saint-Germain l’Auxerrois, otworzyły się małe drzwiczki w Luwrze, wypuszczając cesarzową regentkę, ubraną czarno, w towarzystwie jednej przyjaciołki, obie drżące, oczekujące, ukryte w doróżce, którą napotkały, a która je zawiozła zdala od Tuilleryów, gdzie teraz szalał motłoch. Tegoż samego dnia Napoleon III opuścił oberżę w Bouillon, gdzie przepędził pierwszą noc wygnania, w drodze do Wilhelmshoe.
Jan z miną poważną, przerwał Henryecie:
— A więc w tej chwili jest Rzeczpospolita?... Ha, dobrze, byle nam to pomogło do pobicia prusaków.
Ale potrząsał głową; zawsze, gdy był chłopcem słyszał wiele złego o Rzeczypospolitej. A przytem, wobec nieprzyjaciela nie wydawało mu się to dobrem, nie podobała mu się niezgoda. Wprawdzie trzeba było, żeby coś stanęło na miejsce cesarstwa, które zgniło i którego nikt nie chciał.
Henryeta skończyła list, który w ostatku zapowiadał zbliżanie się niemców. Dnia 13, w tej samej prawie chwili, w której delegacya rządu obrony narodowej, instalowała się w Tours, widziano ich, na wschód od Paryża, w Creteil i Joinville-le-Pont. Ale dnia 18, rano, kiedy list był pisany, Maurycy nie wierzył jeszcze w możliwość osaczenia zupełnego Paryża, pełen był nadziei i uważał oblężenie za usiłowanie nierozsądne i ryzykowne, które upadnie w ciągu trzech tygodni; liczył na armię sukursową, którą prowincya z pewnością wyśle, nie mówiąc już nic o armii w Metzu, idącej już na Verdun i Reims. A jednak pierścień pasa żelaznego spoił się, otoczył Paryż; i Paryż odcięty od świata, stał się olbrzymiem więzieniem dwóch milionów ludzi, żyjących w śmiertelnem milczeniu.
— Ach, mój Boże! — szepnęła Henryeta udręczona — ileż to czasu potrwa i czy go kiedy zobaczymy!
Poryw wichru zgiął drzewa w dali, i zatrząsł staremi wiązaniami domu. Jeżeli zima będzie ostrą, ileż cierpień dla biednych żołnierzy, bez ognia, bez chleba, bijących się w śniegu!
— Ba! — zakończył Jan — list ten jest bardzo ciekawy i przyjemnie jest mieć jakie takie wiadomości... Nie trzeba nigdy tracić nadziei.
I tak, dzień za dniem, upłynął październik, niebo było szare i smutne, a wiatr, ustając chwilami, nowe napędzał chmury jeszcze ciemniejsze. Rana Jana goiła się nadzwyczaj wolno, dreny nie zawsze odprowadzały materyę, co by pozwoliło doktorowi je wyjąć; ranny osłabł mocno, odmawiając stale poddania się operacyi, w obawie przed kalectwem. Zrezygnowane oczekiwanie, przerywane niekiedy nagłym niepokojem bez żadnych powodów, zdawało się teraz usypiać mały, ukryty pokoik, do którego wiadomości przychodziły powoli, niejasne, niby zły sen jakiś. Ohydna wojna, rzezie, klęski, trwały dalej gdzieś tam, ale tu nigdy nie znano istotnej prawdy, słyszano tylko skargę głuchą i straszną zarzynanej ojczyzny. A wiatr miotał mokremi liściami pod niebo szare, i trwało długie i głębokie milczenie na polach nagich, gdzie rozlegało się tylko krakanie kruków, zapowiadające ostrą zimę.
Jednym z przedmiotów wszystkich rozmów był szpital, z którego Henryeta prawie nie wychodziła, chyba tylko wtedy, gdy należało posiedzieć przy Janie. Wieczorem, gdy ztamtąd powróciła, on się jej wypytywał, znał każdego jej rannego, chciał wiedzieć, którzy przychodzili do zdrowia; ona zaś chętnie mówiła, gdyż umysł jej zajęty był wyłącznie temi sprawami, opowiadała dzieje każdego dnia z najdrobniejszemi szczegółami.
— Ach! — powtarzała — biedne dzieci, biedne dzieci!
Nie był to szpital, jaki zwykle bywa w czasie trwającej bitwy, gdzie krew świeża płynie, gdzie amputacye odbywają się na ciele zdrowem i różowem. Był to szpital zupełny, gnijący, cuchnący gorączką i śmiercią, całe miesiące powolnej rekonwalescencyi, ciągłe konania. Doktór Dalichamp z wielkim trudem wystarał się o łóżka, sienniki, kołdry konieczne; i codzień jeszcze utrzymanie chorych, chleb, mięso, leguminy, nie mówiąc o bandażach, przyrządach, zmuszały go do czynienia prawdziwych cudów. Prusacy, zająwszy lazaret wojskowy w Sedanie, odmówili mu wszystkiego, nawet chloroformu, musiał więc wszystko sprowadzać z Belgii. Mimo to przyjmował równie chętnie rannych niemców, jak i francuzów, doglądał zwłaszcza kilkunastu bawarów, pozbieranych w Bazeilles. Ci nieprzyjaciele, którzy wzajemnie się dusili, leżeli teraz obok siebie, w dobrem porozumieniu wspólnych cierpień. I jakiż widok grozy i nędzy przedstawiały te duże sale starej szkoły w Remilly, zawierające w sobie kilkadziesiąt łóżek, oświeconych bladym blaskiem wielkich okien!
W dziesięć dni po bitwie przyprowadzano jeszcze rannych, zapomnianych, odszukanych po różnych kątach. Czterech zostało w jednym z pustych domów w Balan, pozbawionych wszelkiej opieki lekarskiej, żyjących Bóg wie czem, dzięki miłosierdziu zapewne jakiego sąsiada, rany ich roiły się od robactwa, byli na pół umarli, zarażeni przez te rany nieczyste. Była to zgnilizna, z którą walczyć było niepodobieństwem, która zmiatała i wypróżniała całe rzędy łóżek. Już we drzwiach czuć się dawała nieznośna jej woń. Dreny zapełniały się ropą i toczyły z siebie kropla za kroplą materyę cuchnącą. Niekiedy trzeba było ciało rozcinać i wydobywać z niego szczątki spróchniałych kości. Potem formowały się wrzody, fistuły otwierające się gdzieindziej. Biedacy ci, wycieńczeni, wychudli, z twarzą o cerze ziemistej, znosili istotne męczarnie. Jedni zgnębieni przepędzali dnie, leżąc na grzbiecie z powiekami zamkniętemi i czarnemi, podobni do trupów poczynających się już rozkładać. Inni, nie mogąc spać, trawieni niespokojną bezsennością, oblani obfitym potem, wpadali w jakieś uniesienie niezdrowe, jak gdyby katastrofa spowodowała w nich szaleństwo. Czy jednak byli gwałtowni czy spokojni, gdy dreszcze gorączki zaraźliwej owładały niemi, zbliżał się już koniec, trucizna zwyciężała, zabierała jednego po drugim, we wspólnej zgniliznie tryumfującej nad życiem...
Była przytem sala skazanych na śmierć, tych, którzy chorzy byli na krwawą biegunkę, na tyfus i ospę. Wielu uległo czarnej ospie. Rzucali się, krzyczeli w nieustannej gorączce, przewracali się na łóżkach, wstawali, podobni do widma. Inni, chorzy na płuca, umierali ze straszliwym kaszlem. Inni, rycząc, doznawali ulgi dopiero pod prysznicem wody zimnej, którą odświeżano nieustannie ich rany. Tylko godzina odwiedzin lekarskich, godzina opatrunku, sprowadzała nieco ciszy, przewietrzała łóżka, rozluźniała skostniałe ciała, leżące długo w jednej pozycyi. Była to także godzina trwogi, gdyż nie było dnia, żeby doktór, badając rany, nie był spostrzegł na skórze kilku biedaków, plam sinych, zwiastujących gangrenę. Zaraz nazajutrz przystępowano do operacyi. Jeszcze kawałek nogi lub ręki odpadał... Niekiedy gangrena posuwała się wyżej, trzeba było znowu krajać, tak że niekiedy odcinano wszystkie członki. Niekiedy znów cały człowiek, całe ciało było zalane wilgotnemi plamami tyfusu, trzeba go było wynosić chwiejącego się, pijanego, nieprzytomnego, do sali skazanych i wyklętych, gdzie umierał, cuchnąc trupem jeszcze przed skonaniem.
Co wieczór Henryeta, powróciwszy do domu odpowiadała na pytania Jana głosem drżącym i z tem samem zawsze wzruszeniem:
— Och, biedne dzieci, biedne dzieci!
I zawsze te same szczegóły, codzienne męczarnie tego piekła. Rozkrajano rękę, ucięto stopę, amputowano ramię; ale czy gangrena i zaraza gnijąca się zatrzyma! To znów pochowano jednego, najczęściej francuza, niekiedy niemca. Bardzo rzadko przeszedł dzień, żeby trumna, zbita na prędce z czterech desek, nie wysunęła się pośpiesznie o zmroku ze szpitala, w towarzystwie zwykle posługacza szpitalnego, niekiedy jej samej, Henryety, ażeby przecież człowiek nie był jak pies chowany. Na małym cmentarzu w Remilly, wykopano dwa długie doły; i spali tam snem wiecznym obok siebie, niemcy na lewo, francuzi na prawo, pogodzeni w łonie ziemi.
Jan zaczął się interesować niektórymi rannymi, choć ich nigdy nie widział. Dowiadywał się o nich.
— A „biedne dziecko“ jakże się tam dziś miewa?
Był to mały żołnierz z piątego pułku liniowego, ochotnik, nie liczący nawet dwudziestu lat. Przezwisko „biedne dziecko“ ztąd otrzymał, że ilekroć mówił o sobie, zawsze się tak nazywał; a gdy go się raz zapytano o to, odrzekł że matka tak go zwykle nazywała. W rzeczy samej umierał na zapalenie płuc, wywołane przez ranę w boku lewym.
— Ach, drogi chłopczyna, mówiła Henryeta, która żywiła dlań uczucie macierzyńskie, źle się ma, kaszlał cały dzień... Serce mi pęka, słysząc to wszystko.
— A niedźwiedź, ten Gutmann? pytał znów Jan z uśmiechem. Czy doktór ma jaką nadzieję?
— Tak, zdaje się, że wyjdzie. Ale cierpi okropnie.
Jakkolwiek oboje byli bardzo czuli na cierpienie ludzkie, nie mogli jednak mówić o Gutmanie inaczej, jak z pewną dobrotliwą wesołością. Gdy młoda kobieta weszła do szpitala, zaraz pierwszego dnia poznała w tym żołnierzu bawarskim, człowieka z rudą brodą i czerwonemi włosami, o dużych oczach niebieskich i nosie spłaszczonym, który ją wziął na ręce w Bazeilles w chwili, gdy rozstrzeliwano jej męża. On ją także poznał, ale nie mógł mówić, kula, wszedłszy przez szyję, urwała mu połowę języka. Po dwóch dniach grozy w obec tego człowieka, dreszczu mimowolnego, ilekroć się do jego łóżka zbliżała, została wreszcie podbitą przez jego wejrzenie zrozpaczone i słodkie, jakiem ją ścigał. Nie był to już potwór, cały zbryzgany krwią, z oczami błędnemi od wściekłości, jaki zawsze rysował się w jej wyobraźni. Z trudnością odszukaćby teraz mogła te cechy w tym nieszczęśliwym, z miną tak dobroduszną, słodką, wśród strasznych cierpień, jakich doznawał. Rana jego bardzo rzadka, to nagłe kalectwo, wzbudziło dlań powszechne współczucie. Nie wiedziano nawet na pewno, czy się nazywa Gutmann, nazywano go tak, ponieważ jedyny dźwięk, jaki mógł wydać, składał się z dwóch sylab, brzmiących mniej więcej tą nazwą. Co do reszty wiedziano, że jest żonaty i że ma dzieci. Widocznie rozumiał trochę po francuzku, gdyż niekiedy odpowiadał gwałtownym ruchem głowy. Czyś żonaty? — Tak! A dzieci masz? — Tak! tak! Spostrzegłszy pewnego dnia mąkę, wzruszył się bardzo, co kazało przypuszczać, że jest młynarzem. I nic więcej. Gdzie był młynarzem? A może teraz w jakiejś oddalonej wiosce bawarskiej opłakiwała go żona i dzieci? Czyż ma więc umrzeć nieznany, bezimienny, pozostawiając swoich gdzieś daleko, w oczekiwaniu wiekuistem powrotu?
— Dzisiaj, opowiadała Henryeta jednego wieczoru Janowi, Gutmann przesłał mi ręką pocałunek... Nie mogę mu dać pić, żadnej posługi przy nim zrobić, żeby nie poniósł palców do ust, z gwałtownym ruchem wdzięczności.... Nie trzeba się śmiać, to coś strasznego być skazanym na wieczne milczenie!
Ku końcowi października Jan miał się znacznie lepiej. Doktór zgodził się na wyjęcie drenów, jakkolwiek nie bez obawy i rana goiła się bardzo prędko. Już rekonwalescent się podnosił, całemi godzinami przechadzał się po pokoju, siadał przy oknie wpatrując się w płynące po niebie chmury. Potem począł się nudzić, mówił że chce się czemś zająć, być pożytecznym w gospodarstwie. Niepokoił się też pokryjomu kwestyą pieniężną, gdyż myślał że dwieście franków, zostały już wyczerpane przez sześć tygodni. Ponieważ ojciec Fouchard zawsze dlań jest grzecznym, więc widocznie Henryeta zań płaci. Myśl ta gryzła go, nie śmiał się z nią rozmówić, i kamień mu spadł z serca, gdy ułożono się, że będzie parobkiem, zajmującym się wraz z Sylwiną gospodarstwem domowem, podczas gdy Prosper trudnić się będzie robotami w polu.
Pomimo okropnych czasów, jeden parobek więcej nie był zbytecznym u ojca Fouchard, którego interesa szły doskonale. Podczas gdy cały kraj jęczał, wytaczał wszystką swą krew, zdołał on tak dalece rozszerzyć swój handel jako rzeźnik szpitalny, że teraz bił trzy a nawet cztery razy więcej bydła. Opowiadano sobie o korzystnym handlu, jaki w d. 31 sierpnia prowadził z prusakami. On, który dnia 30 bronił swych drzwi przeciw żołnierzom 7-go korpusu, ze strzelbą w ręku, nie chcąc im sprzedać ani kęska chleba, krzycząc że dom jest pusty, teraz stał się kupcem wszystkiego, i d. 31, przy pojawieniu się pierwszych żołnierzy nieprzyjacielskich, wydobył ze swych piwnic mnóstwo żywności, którą pochował po rozmaitych dziurach. Odtąd był jednym z największych dostarczycieli mięsa dla wojsk niemieckich, nadzwyczaj zręczny przy sprzedaży, każąc sobie dobrze płacić. Inni uskarżali się na surowe wymagania zwycięzców, on nie dostarczył nawet korca mąki, kwarty wina, ćwiartki wołu, by nie był za to doskonale zapłacony. Mówiono o tem dużo w Remilly, uważano to za rzecz brzydką dla człowieka, który stracił dopiero co syna na wojnie, którego grobu nawet nie odwiedził i który sama Sylwina utrzymywała. Mimo to szanowano go za to, że się zbogaca wtedy, gdy inni tracą wszystko. On zaś drwił sobie ze wszystkich, poruszał ramionami, mruczał pogardliwie:
— Patryota, patryota! jestem lepszym patryotą od nich wszystkich... Czyż to jest patryotyzm paść darmo prusaków, paść po samo gardło? Ja im każę za wszystko płacić... Zobaczymy, zobaczymy, później!
Jan już drugiego dnia zbyt długo był na nogach, i tajne obawy doktora się sprawdziły: rana się otworzyła, zapalenie bardzo znaczne zaogniło nogę, musiał się więc znów położyć się do łóżka. Dalichamp począł podejrzywać, że w ranie znajduje się kawałek kości, którą wysiłek dwudniowego chodzenia ostatecznie oddzielił. Poszukał jej i na szczęście wynalazł. Ale to nie obeszło się bez wzruszenia i gorączki gwałtownej, która wyczerpała Jana mocno. Nigdy jeszcze nie osłabł tak bardzo. I Henryeta poczęła go znów pielęgnować, przebywała ciągle w pokoju, smutnym i chłodnym od zimy, panującej na zewnątrz. Były to pierwsze dni listopada, wiatr wschodni przynosił ciągle zawieje śnieżne, i mocne zimno do czterech pustych ścian i nagiej posadzki. Ponieważ nie było kominka, zdecydowali się na postawienie piecyka, którego huczenie rozweselało nieco ich samotność.
Dnie płynęły jednostajnie i ten pierwszy tydzień recydywy był dla Jana i dla Henryety najsmutniejszym w ich długiej poufałości. Czyż cierpienia nie ustaną nigdy? czyż niebezpieczeństwo ciągle się będzie odradzało i koniec biedy nigdy nie nastąpi? Myślą nieustannie biegli ku Maurycemu, od którego nie mieli już żadnej wieści. Mówiono im, że inni otrzymują listy, maleńkie karteczki przynoszone przez gołębie. Zapewne strzał jakiego niemca zabił w przelocie, na szerokiem niebie, gołębia, który niósł im radość i pociechę. Wszystko zdawało się gasnąć, cofać, znikać wśród tej surowej zimy. Odgłosy wojny dochodziły do nich znacznie spóźnione, rzadkie dzienniki, przynoszone im niekiedy przez doktora Dalichamp, nosiły datę z przed tygodnia. I smutek ich miał po większej części źródło w tym braku wiadomości, w tem że nie wiedzieli co się z nimi stanie, w oddalonych odgłosach wojny, które mimowoli dochodziły do nich wśród ciszy wiejskiej, panującej dokoła folwarku.
Pewnego poranku doktór przyszedł wzburzony, z rękami drżącemi. Wydobył dziennik belgijski z kieszeni, rzucił go na łóżko wołając:
— Ach, moi przyjaciele, Francya umarła, Bazaine zdradził!
Jan, ułożony na poduszkach, drzemiący, obudził się odrazu.
— Jakto, zdradził?
— Tak, poddał Metz i całą armię. To taki sam cios jak Sedański, ale tym razem znikły resztki naszego ciała i naszej krwi.
Wziął dziennik i czytał:
„Sto piędziesiąt tysięcy jeńców, sto pięćdziesiąt trzy sztandary i orły, pięćset czterdzieści jeden dział polowych, sześdziesiąt sześć kartaczownic, ośmset dział fortecznych, trzykroć sto tysięcy karabinów, dwa tysiące wozów, amunicji dla ośmdziesięciu pięciu bateryj“....
I czytał dalej wszystkie szczegóły: marszałek Bazaine, zamknięty w Metzu z armią, obezwładniony, nie czynił żadnych usiłowań, by przełamać pierścień żelazny, który go otaczał; jego nieustanne stosunki z następcą tronu Fryderykiem Karolem, jego mętne i wahające się kombinacye polityczne, ambicya odegrania roli decydującej, o której sam sobie nie wyrobił jasnego pojęcia; cały szereg pertraktacyj, wysyłania emisaryuszów podstępnych i kłamliwych do Bismarka, do króla Wilhelma, do cesarzowej rejentki, która ostatecznie odmówiła wszelkiego traktowania z nieprzyjacielem na podstawie ustępstw terytoryalnych, wreszcie katastrofa nieunikniona, los kończący swe dzieła, głód w Metzu, przymusowa kapitulacya, wódz i żołnierze doprowadzeni do tego, że musieli przyjąć twarde warunki zwycięzcy. Francya nie miała już wojska.
— Do stu piorunów! zaklął Jan głucho, który wszystkiego nie bardzo pojmował, ale dla którego Bazaine został był wielkim wodzem, jedynym zbawcą. Cóż więc teraz będzie? co się stanie z Paryżem!
Właśnie doktór przeszedł do wiadomości z Paryża, wiadomości opłakanych. Zrobił uwagę, że dziennik nosi datę 5 listopada. Poddanie się Metzu nastąpiło 27 października, a wieść o tem doszła do Paryża dopiero d. 30. Po porażkach poniesionych już pod Chevilly, Bagneux, Malmaison, po bitwie i utracie Bourgetu, wieść ta spadła jak piorun, wśród ludności zrozpaczonej, wzburzonej słabością i niemocą rządu obrony narodowej. To też, nazajutrz d. 31 października, wybuchło formalne powstanie, olbrzymi tłum zebrał się na placu przed ratuszem, zalał sale, uwięził członków rządu, których gwardya narodowa zdołała oswobodzić, w obawie by rewolucyoniści domagający się komuny nie zwyciężyli. Dzienniki belgijskie robiły z tego powodu obelżywe uwagi o nikczemności Paryża, który rozdzierała wojna domowa, w chwili gdy nieprzyjaciel stał u bram miasta. Czyż to nie był rozkład ostateczny, gnojowisko błota i krwi, w które musiała zapaść się cała jedna epoka?
— To prawda — mruknął Jan bledniejąc — nie należy się swarzyć, gdy prusacy siedzą na karku!
Henryeta, która dotąd milczała, nie chcąc brać udziału w rozmowie o polityce, nie mogła powstrzymać okrzyku boleści. Myślała tylko o swym bracie.
— Ach mój Boże, żeby tylko Maurycy ze swą słabą głową nie zamięszał się w te historye!
Zapanowało chwilowe milczenie, i doktór, gorący patryota, rzekł:
— Nic nie szkodzi, niema już żołnierzy, to powstaną inni. Metz się podda, sam Paryż może się poddać także, ale jest jeszcze Francya... Tak, jak mówią nasi chłopi, skóra jest twardą i pomimo wszystko żyć jeszcze będziemy!
Ale znać było, że usiłuje okazywać nadzieję, w którą sam nie wierzy. Mówił o nowej armii, tworzącej się nad Loarą, a której początkowe wystąpienie od strony Arthenay nie powiodło się zupełnie. Ale ona się zaprawi do wojny i pomaszeruje na pomoc Paryżowi. Rozgorączkowany był mocno proklamacyą Gambetty, który wyjechał z Paryża balonem dnia 7 października, zaraz nazajutrz zainstalował się w Tours i wezwał wszystkich obywateli do broni, mówił językiem tak męzkim i tak rozumnym, że cały kraj poddawał się dyktaturze ocalenia publicznego. Czyż zresztą nie mówiono o uformowaniu jeszcze jednej armii na północy, armii na wschodzie, o wydobywaniu żołnierzy z ziemi, samą siłą wiary? Teraz prowincya się budziła, wola niepokonana stworzenia wszystkiego czego potrzeba, postanowienie walczenia do ostatniego grosza i do ostatniej kropli krwi.
— Ba! zakończył doktór powstając, bardzo często skazywałem na śmierć chorych, którzy w tydzień potem powstawali z łóżka zdrowi.
Jan uśmiechnął się.
— Doktorze, wylecz mię prędko, żebym mógł pójść i zająć me stanowisko w szeregu.
Mimo to, tak on jak i Henryeta posmutnieli bardzo od tych nowin. Tegoż wieczoru zerwała się zawierucha śnieżna, a nazajutrz gdy Henryeta zziębnięta, powróciła ze szpitala, przyniosła wiadomość, że Gutmann umarł. Zimno dziesiątkowało rannych, opróżniało szeregi łóżek. Biedny niemy, z ustami pozbawionemi języka, konał już od dwóch dni. Przez ostatnie godziny, siedziała przy jego łóżku, tak błagalnie bowiem spoglądał. Mówił do niej z załzawionemi oczami może powiadał jej prawdziwe swe nazwisko, nazwisko wsi dalekiej, w której go żona i dzieci oczekują. I umarł nieznany, przesyłając jej drżącemi palcami ostatni pocałunek, jak gdyby jej chciał dziękować za opiekę. Sama jedna poszła na cmentarz, gdzie ziemia zmarznięta, ta ciężka ziemia obca, upadła głucho na jego trumnę sosnową, wraz ze śniegiem...
Nazajutrz znowu, Henryeta, powróciwszy, rzekła:
— Biedne dziecko umarło.
Płakała mocno.
— Ach gdybyś go pan widział, gdy gorączkował! Wołał na mnie: mamo! mamo! wyciągał do mnie ręce tak czule, że musiałam go wziąść na kolana... Nieszczęśliwy! cierpienie tak go wycieńczyło, że był lekki jak mały chłopiec... I kołysałam go, żeby umarł zadowolony... tak! kołysałam go, ja, którą on nazywał swą matką, a przecież starsza jestem od niego zaledwie o kilka lat... Płakał i ja się nie mogłam powstrzymać od płaczu, jeszcze płaczę...
Łkała mocno, tak że musiała przerwać swe opowiadanie.
— Umierając, wyszeptał kilkakrotnie te słowa, któremi się przezywał: biedne dziecko, biedne dziecko.... O tak, biedne dzieci wszyscy wy, zuchy-chłopcy, niektórzy tak młodzi, a którym wasza okrutna wojna urywa członki i tyle cierpień zadaje, nim pomrzecie! Codzień teraz Henryeta powracała wzburzona jaką nową śmiercią; i te cierpienia innych zbliżały ich jeszcze więcej do siebie, przez długie i smutne godziny, jakie spędzali ze sobą samotni w głębi dużego i cichego pokoju. Były to jednak godziny słodkie, zabarwione uczuciem, uczuciem niby braterskiem, wykwitłem w ich sercach, które dobrze się nawzajem poznały. On, ze swym umysłem refleksyjnym, w tej ciągłej poufałości podniósł się o wiele wyżej, a ona, widząc go dobrym i rozsądnym, nie myślała wcale o tem, że był prostym człowiekiem, który orał wprzódy w polu, nim począł nosić tornister. Rozumieli się doskonale, tworzyli wyborną parę, jak mówiła Sylwina ze swym poważnym uśmiechem. Nie żenowali się wcale siebie, ona mu opatrywała nogę, i nigdy ich jasne wejrzenia nie zaćmiły się niczem. Zawsze czarno ubrana, w stroju wdowim, przestała być niejako kobietą.
Jan, ilekroć został sam, co zawsze przytrafiało się po południu, rozmyślał głęboko. To co do niej czuł, było wdzięcznością nieskończoną; rodzajem szacunku religijnego, usuwającego na stronę wszelką myśl o miłości, jak świętokradztwo. A jednakże mówił sobie, że gdyby był miał taką jak ona żonę, tak czułą, słodką i czynną — życie zmieniłoby się wprawdziwie rajskie istnienie. Jego nieszczęście, złe lata jakie przepędził w Rognes, niedola małżeńska, śmierć gwałtowna żony, cała ta przeszłość — przypominała mu się z dotkliwym żalem, z nadzieją niejasną, na pół określoną, że należy jeszcze raz pokusić się o szczęście. Zamykał oczy, wpadał w półdrzemkę, i widział się w Remilly, ożenionym, właścicielem gruntu wystarczającego na wyżywienie rodziny złożonej z dzielnych ludzi, pozbawionych wszelkich pragnień. Było to tak łatwem, a jednak nie istniało i nigdy zapewne istnieć nie będzie. Zdawało im się, że zdolnym jest tylko do przyjaźni, że kocha Henryetę dla tego, że stał się bratem Maurycego. Potem, te nieokreślone sny o małżeństwie zmieniły się w rodzaj pociechy, w marzenia, o których się wie, że są niemożliwe do urzeczywistnienia, a któremi się pieścimy w godzinach smutku.
Co do Henryety, ta pozostała zawsze jednakową. Od chwili straszliwego dramatu w Bazeilles, serce jej zostało głęboko zranione, i jeżeli znów nastąpiła pewna ulga, nowe uczucie, to bez jej wiedzy; rodzaj kiełkowania ziarna, w którem nic nie zdradza tajemniczej pracy. Nie wiedziała nawet o przyjemności, jaką jej sprawiało pozostawanie przez długie godziny przy łóżku Jana, czytanie mu dzienników, które ich tylko martwiły. Nigdy jej ręka, spotkawszy jego dłoń, nie zadrżała, nigdy myśl o jutrze nie budziła w niej marzeń i życzeń, by mogła jeszcze być kochaną. A jednakże tylko w tym pokoju zapominała o wszystkiem, znajdowała pewną pociechę. Gdy tu była zajęta, ze swą zwykłą słodyczą, serce jej uspakajało się, zdawało jej się, że brat wróci wkrótce, że wszystko będzie dobrze, że zostaną wszyscy szczęśliwymi i nie rozdzielą się już nigdy. I mówiła o tem spokojnie, tak jej się wydawał naturalnym stan taki rzeczy, i nie przyszło jej nigdy na myśl zastanowić się bliżej nad sobą, w czystej nieświadomości swego serca.
Pewnego popołudnia, udając się do szpitala, przerażenie, jakiego doznała na widok kapitana pruskiego z dwoma oficerami, stojących w kuchni, dało jej poznać głębie uczucia, jakie żywiła ku Janowi. Ludzie ci zapewne dowiedzieli się o obecności rannego na folwarku i przyszli go zabrać; odjedzie więc do niewoli do Niemiec, do jakiej fortecy. Stała, słuchając z ogromnem biciem serca.
Kapitan, wysoki mężczyzna, mówiący po francuzku, czynił wyrzuty gwałtowne ojcu Fouchard.
— To musi się raz skończyć, drwisz sobie z nas.. Przyszedłem sam z ostrzeżeniem do ciebie, że jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy, będziesz za to odpowiedzialnym! tak! chwycę się surowych środków!...
Stary, zupełnie spokojny, udawał głupiego, jak gdyby nie rozumiał o co idzie, i machał rękami.
— Jakto, panie? o co idzie?
— Nie rozdrażniaj mnie, wiesz dobrze, że trzy krowy, któreś nam sprzedał w niedzielę, zdechły... Tak, zdechły na chorobę zaraźliwą, gdyż moi ludzie rozchorowali się po spożyciu z nich mięsa, i dwóch zapewne w tej chwili już nie żyje.
Fouchard, usłyszawszy to, udał oburzenie niesłychane.
— Zdechłe, moje krowy? takie piękne mięso, jakie możnaby dać położnicy, dla przywrócenia jej sił!
I począł jęczyć, bić się w piersi, krzyczeć, że jest człowiekiem uczciwym, że wołałby sobie wyciąć kawał ciała, niż sprzedawać złe mięso. Znają go tu od lat trzydziestu i nikt nie może powiedzieć, by kiedykolwiek jego towar był w złym gatunku.
— Mięso było zdrowe jak rzepa, mój panie, a jeżeli pańscy żołnierze dostali boleści żołądka, to ztąd zapewne, że się zanadto objedli, a może jaki złoczyńca wsypał czego do kotła...
Oszołomiał go takim potokiem słów, przypuszczeń tak dziwacznych, że kapitan, rozgniewany, przerwać mu musiał:
— Dość tego! Zostałeś ostrzeżony, miej się więc na baczności!... Ale jeszcze jedno. Mamy podejrzenie, że ty w tej wsi przyjmujesz i dopomagasz wolnym strzelcom z lasu Dieulet, którzy zamordowali nam nie dawniej jak przedwczoraj żołnierza na straży... Rozumiesz, miej się na baczności!...
Skoro prusacy odeszli, ojciec Fouchard ruszył ramionami z wyrazem najwyższej pogardy. Zdechła krowa! naturalnie, że im ją sprzedał, innych im przecież nie sprzedaje od samego początku!... Wszelka padlina, jaką mu wieśniacy znoszą, tak te, które padły na jaką chorobę, lub które odkopano, czyż nie jest wybornem pożywieniem dla tych durniów?
Zmrużył oko i mruknął z wyrazem szyderczego tryumfu, zwracając się do uspokojonej już Henryety:
— No i co, moja mała, są ludzie, którzy mówią, że ja nie jestem patryotą!... Hę? niechno oni to robią co ja, niech im dają ścierwo, a za to zabierają ich pieniądze!... Nie jestem patryotą! ależ do stu piorunów, ja ich więcej zabiłem mojem mięsem podłem, niż wszyscy żołnierze swojemi szaspotami!
Jan, gdy się dowiedział o całej tej historyi, zaniepokoił się mocno. Jeżeli władze niemieckie podejrzywają, że mieszkańcy Remilly przyjmują wolnych strzelców z lasu Dieulet, to pierwszego lepszego dnia zaczną wszystkie domy rewidować i wtedy go znajdą. Myśl, że może narazić swych gospodarzy, że Henryecie sprawi tem nieprzyjemność, dręczyła go nadzwyczajnie. Ale ona poczęła go błagać i wyjednała, że poczeka jeszcze kilka dni, aż rana się zagoi, gdyż teraz, z powodu nogi, nie byłby wstanie połączyć się z jakim pułkiem armii północnej, lub nad Loarą.
Odtąd aż do połowy grudnia były to w ich samotności dni najniespokojniejsze, przepełnione trwogą. Zimno było tak ostre, że piec nie był w stanie ogrzać dużej i nagiej izby. Patrząc nieraz przez okno na grube warstwy śniegu, pokrywające ziemię, myśleli o Maurycym, zagrzebanym gdzieś tam, w tym Paryżu zamrożonym i umarłym, zkąd nie mieli żadnych pewnych wiadomości. Ciągle to samo pytanie: co on robi, dlaczego nie daje znaku życia? Nie śmieli wyznać przed sobą swych obaw straszliwych; może jest ranny, może umarł, może chory? Kilka mętnych wiadomości, jakie do nich doszły, za pośrednictwem dzienników, nie mogło ich uspokoić. Po mniemanych wycieczkach szczęśliwych, nieustannie po tem odwoływanych, obiegać poczęła pogłoska o wielkiem zwycięztwie, odniesionem d. 2 grudnia pod Champigny, przez generała Ducrot; ale dowiedzieli się później, że zaraz nazajutrz, opuściwszy zdobyte pozycye, Ducrot widział się zmuszonym przejść znów za Marnę. Tak, więc z każdą godziną Paryż był zduszany stryczkiem coraz ciaśniejszym, głód się zaczynał, rekwizycya kartofli po rekwizycyi bydła rogatego, odmowa gazu osobom prywatnym, ulice ciemne, przerzynane czerwonym przelotem granatów. I już oboje nie grzeli się, nie jedli, nie pomyślawszy wprzódy o Maurycym i tych dwóch milionach ludzi, zamkniętych w tym grobie olbrzymim...
Zresztą ze wszystkich stron, tak od północy, jak ze środka kraju przychodziły coraz smutniejsze wieści. Na północy, korpus 22-gi armii utworzony z gwardyi ruchomej, z kompanii zapasowych, z żołnierzy i oficerów, którzy zdołali się wymknąć z pogromu sedańskiego i Metzu, musiał opuścić Amiens i cofnąć się do Arras; z kolei Rouen wpadło w ręce wroga, źle bronione przez tę garść ludzi, rozbitych i zdemoralizowanych. W centrum, zwycięztwo pod Coulmiers odniesione dnia 2 listopada przez armię Loary, obudziło gorące nadzieje; Orléans odebrany, bawarzy w odwrocie, pochód na Etampes, blizkie oswobodzenie Paryża. Ale już d. 5 grudnia książę Fryderyk Karol odzyskał Orléans, przeciął na dwoje armię Loary, której trzy korpusy cofnęły się na Vierzon i Bourges, gdy dwa inne pod wodzą generała Chanzy usunęły się aż do Mans, w rejteradzie bohaterskiej, cały tydzień marszów i bojów. Prusacy byli wszędzie, w Dijon i w Dieppe, w Mans i Vierzon. Potem co rano prawie rozlegał się daleki trzask fortec poddających się pod gradem pocisków. D. 28 września Strasburg uległ, po czterdziestu sześciu dniach oblężenia i trzydziestu siedmiu bombardowania, z murami podziurawionemi, pomnikami potrzaskanemi przez dwakroć sto tysiący pocisków. Cytadela w Laon wysadzona w powietrze, Toul zdobyty i cały ponury szereg: Soissons ze swemi stu dwudziestu ośmiu działami, Verdun ze stu trzydziestu sześciu, Neufbrisach ze stu, La Fère siedmdziesiąt, Montmédy sześdziesiąt pięć, Thionville było w płomieniach, Phalsbourg otworzyło swe bramy dopiero w dwunastym tygodniu szalonego oporu. Zdawało się, że cała Francya goreje, zapada się, wśród wściekłego huku dział.
Pewnego poranku, gdy Jan chciał koniecznie jechać, Henryeta wzięła go za rękę, i trzymając ją w rozpaczliwym uścisku, rzekła:
— Nie! nie! błagam pana, nie zostawiaj mnie samej... Jesteś jeszcze za słaby, zaczekaj kilka dni, tylko kilka dni jeszcze... Przyrzekam, że cię puszczę, gdy doktór powie, że masz dość sił, by znowu stanąć do boju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.