Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział IV
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
W pokoju Ludwiki.
— złe szczęście spotkało
Kochanowski, Ks. I. Pieśń XII.

Ludwika płakała, robiąc zawiniątko w swoim pokoju; żal jej było służby, a może czego więcej jeszcze.
Drzwi się otworzyły, weszła pani Werner.
— Cóżeś to znowu zrobiła, Ludwiko?
— Ja! nic, pani — odpowiedziała spokojnie dziewczyna. Bóg mi świadkiem, że dwóch słów nie przemówiłam do pana Gustawa; tylko cośmy się spotkali, i to dalibóg nie wiem jakim przypadkiem. — Ale pana nigdy przekonać nie można.
— Cóż robić, moja kochana, ja wierzę, że ty jesteś niewinna, chciałabym cię zatrzymać, ale znasz pana.
— Taki wstyd! — zawołała Ludwika — cóż to ludzie powiedzą? — Niesprawiedliwie zgubić dziewczynę biedną! Cóż powie mój narzeczony? całe moje życie poczciwe przepadło. I za cóż ja pokutuję? żeby choć było za co! — naiwnie dodała szlochając.
Wtem drzwi się otworzyły i głowa Franciszka pokazała się nich, a potem cofnęła prędko.
— Czego tu chcesz? — zapytała się matka.
— Szukałem mamy — odpowiedział śmiało.
— Czego chcesz?
— Nic, nic, to ja potem powiem! I uciekł filut, czekając pod schodami, aż matka nie wyjdzie. Zaledwie za nią drzwi się zamknęły, wpadł do Ludwiki.
— Co to jest, Ludwisiu?
— Co to jest? pan się jeszcze pytasz! — odezwała się, płacząc ciągle dziewczyna. — Pan mnie zgubiłeś, — z pańskiej przyczyny stracę sławę, miejsce. — Mój narzeczony się dowie! O Boże, mój Boże, po cóż ja tam chodziłam do tego przeklętego ogrodu!
— I dajże pokój! — nie płacz, a słuchaj lepiej, Ludwisiu. — Ja cię bardzo — kocham.
— Wolałabym nie znać i nie wiedzieć o tem kochaniu.
— Ja będę mieszkał niezadługo osobno — papa da mi majątek — ja cię wezmę.
— Idźże pan sobie do licha! — krzyknęła dziewczyna — ja pańskiego kochania i pańskich łask i niczego nie potrzebuję, szukaj pan sobie kogo innego! Idź pan sobie do licha, idźże pan sobie!
Franciszek zaczął świstać, rozśmiał się i poszedł.
— Kiedy tak, to bądź mi zdrowa! — rzekł we drzwiach trochę zły.
— Idź na złamanie szyi! — dodała ocierając z łez oczy Ludwika, i zrobiwszy zawiniątko usiadła w kącie płakać jeszcze.
Na schodach zastukały buty — ale ona nie słyszała, drzwi się otworzyły — nie widziała, wszedł pan Werner — nie postrzegła, bo ciągle płakała gorżko biedna dziewczyna.
Z uśmiechem gniewnym na sinych ustach, trzęsąc głową i peruką, plując koło siebie, stary odezwał się do niej:
— A co? już zawiniątko gotowe?
Ona jakby się obudziła, wstała i płacząc oparła się o stół.
— Oto reszta pensji, — rzekł rzucając na stół trzy ruble, — płacę do grosza!
— Ale mojej krzywdy pan mi nie zapłacisz, — odpowiedziała łkając Ludwika. — Ja niewinnie tracę moją sławę! Cóż ludzie powiedzą? gdzie mnie przyjmą?
— Trzeba było mnie słuchać, a głupstwa nie robić, — rzekł stary po cichu.
— Piękne były pańskie rady! — odpowiedziała śmiało Ludwika.
— Niktby o tem nie wiedział i wszystkoby dobrze było, — dodał ciszej jeszcze. — Ale podobał się ten błazen Gustawek. — Jest komu świat gubić!
— Wcale pan fałszywie sądzisz, bo ani on do mnie, ani ja do niego słowa nigdy nie powiedziałam; ja na to przysięgnę, jeśli pan chcesz.
— Na co się to zdało? Chcesz zostać? — dobrze, powiedziałem ci dawniej warunki.
Ludwika spojrzała z pogardą na pana Wernera i porwała swoje zawiniątko, nie mówiąc już ani słowa; — stary pomiarkował odpowiedź, zatrząsł się i wyszedł.
I znowu otworzyły się drzwi; — znowu ktoś wbiegł do pokoju Ludwiki. — Otworzyła oczy, to był narzeczony, Kasperek, — młody chłopiec blondyn, przystojny, rumiany, żwawy, wąsaty, na ręku miał serwetę a talerz pod ręką. Dowiedziawszy się że odprawiają Ludwikę, nadbiegł co tchu z kredensu.
— Cóż to jest? — zawołał, — panna się wybiera?
— Widzisz, wypędzają mnie.
— A toż co? za co?
— Za tego przeklętego pana Franciszka, złapał mnie w ogrodzie.
— Aha! — rzekł Kasperek, marszcząc czoło i kiwając głową, — to tak! — i chciał wychodzić.
— Posłuchajże przynajmniej — zawołała Ludwika w rozpaczy, rzucając się przed niego. — Czy i ty już na mnie? — Jak posłyszał chód pański, puścił mnie i uciekł, a ja poszłam w drugą stronę i spotkałam się z Gustawem, — pan nadszedł i znalazł nas.
— O! i Gustaw, to ptaszek! — rzekł Kasper — widziałem ja piękne rzeczy.
— Ale tak mnie Panie Boże skarz i Najświętsza Panna Częstochowska, jeślim co winna!
Kasper poskrobał się w głowę.
— Ja waćpannę bardzo kocham... ale...
— Nie wierzysz mi? — zapytała Ludwika.
— Widzisz waćpanna, to tak, — co oko widzi, to serce wierzy. — A tak... djabli wiedzą; już to z kobietami!... I znowu poskrobał się w głowę. Ludwika zamilkła, zmarszczyła brwi i tupnęła nogą. Kasper chodził po izbie i ruszał ramionami.
— Ślicznie to będzie, jak wezmą na języki.
— Idź precz! — krzyknęła Ludwika.
— To proszę i oddać pierścionek... dodał.
Dziewczyna rzuciła mu pod nogi pierścionek i zaczęła płakać rzewnie. On włożył go do kieszeni i chwycił za klamkę.
— To bywajże sobie asanna zdrowa — odezwał się — adje! — I poszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.