Podróż podziemna/Rozdział 16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 16.

Wejście na szczyt góry. Widok z niej.

Zjedliśmy natychmiast kolację i ułożyliśmy się do snu, jak można było najwygodniej.
Posłanie było twarde, schronienie niezbyt pewne, położenie ciężkie, o pięć tysięcy stóp nad poziomem morza — wszystko to jednak nie przeszkadzało mi do snu spokojnego tej nocy, jednej z najlepiej bo, bez snów gorączkowych, przezemnie spędzonych.
Dawno już nie spałem tak świetnie.
Nazajutrz obudziliśmy się na wpół zlodowaciali wskutek silnego prądu, zimnego powietrza.
Promienie słońca świeciły przecudnie, gdym podniósł się ze swego granitowego łoża. Widok, jaki przedstawił się mym oczom był zaiste wspaniały.
Wzrok mój ogarniał większą część wyspy. Widziałem głębokie doliny, krzyżujące się we wszystkich kierunkach, przepaście, wyglądające na wykopane studnie, jeziora, zamieniające się w stawy, rzeki, przeistaczające się w strumyki.
Po prawej stronie wznosiły się niezliczone lodowce i pagórki z zaostrzonemi szczytami. Niektóre z nich wyrzucały z siebie dym.
Cały krajobraz tych gór dymiących, na których leżały śniegi, wydawał się pienić, na podobieństwo wzburzonego morza. Zwróciwszy się na zachód, widziałem ocean w całym majestacie i rozciągłości, jakby dalszy ciąg wierzchołków.
Gdzie kończyła się ta ziemia? Gdzie zaczynały się fale? Oko moje niezdolne było rozróżnić.
Zatopiłem się cały w tym niezrównanym widoku, a olśnione moje oczy pochłaniały cudne promienie słońca, padające na wyspę.
Zapomniałem, kim jestem i gdzie, zdawało mi się, że jestem elfem, lub też jakimś fantastycznym bohaterem ze skandynawskiej mitologji.
Odurzony wprost byłem wspaniałością pagórków, i zapomniałem o przepaściach, w które pogrążyć się byłem zmuszony.
Ale wkrótce wrócony zostałem do rzeczywistości, gdy profesor i przewodnik zeszli się ze mną na szczycie.
Stryj mój, obracając się ku zachodowi, wskazał dłonią lekki obłok i rzekł: — Grenlandja!
— Grenlandja? — zawołałem.
— Tak, jesteśmy oddaleni od niej o trzydzieści pięć mil, a podczas odwilży, białe niedźwiedzie przybywają na lodowcach do Islandji.
Ale to nas nie obchodzi. Jesteśmy na wierzchołku Sneffels, oto dwa szczyty: jeden na południu, drugi na północy.
Jan nas objaśni, jak nazywa się ten, na którym teraz stoimy.
— Scartaris.
Stryj mój wytłomaczył mi wtedy z tryumfem:
— Jesteśmy na kraterze!...
Krater Sneffels wyglądał na obaloną czarę bez dna, mającą pół mili obwodu.
Można sobie wyobrazić, co dziać się musiało, gdy z takiego otworu sypały się rozpalone kamienie i tryskała lawa.
Wnętrze miało mniejszy obwód i ze zgrozą myślałem o wejściu do głębi tego potwora.
Wchodzić do jamy, gdzie może wnet nastąpić wybuch, to pomysł szaleńca — myślałem.
Ale nie było czasu na rozmyślania. Jan, stanąwszy na czele, prowadził nas do wnętrza. Szedłem bez jednego słowa.
Aby ułatwić zejście do środka, Jan poprowadził nas po skałach rozwalonych, które dosięgały dna wulkanu i ułatwiały tem wejście do głębi.
Niektóre części krateru wewnątrz stanowiły niebezpieczne lodowce, z których łatwo można się było zsunąć w przepaść.
Związaliśmy się więc wszyscy sznurem i przewodnik, mając w ręku żelazny drąg, dotykał gruntu, aby nas w porę zatrzymać, jeśliby nam groziło niebezpieczeństwo.
Droga obeszła się bez żadnego wypadku. W południe przybyliśmy na miejsce.
Podniosłem głowę i zobaczyłem mały skrawek nieba...
W głębi krateru otwierały się przed nami trzy jakby kominy, przez które zapewne podczas wybuchu Sneffels wylatywały dymy i lawa.
Każdy z tych kominów miał pięć stóp średnicy.
Nie miałem odwagi spojrzeć do środka. Profesor Lidenbrock był w najwyższem podnieceniu.
Z wyciągniętemi ramionami, ciężko oddychając z powodu pędu, z jakim biegł, rozciekawiony głębią wulkanu, przeskakiwał kamienie, gestykulując i wymawiając niezrozumiałe zdania. Jan i jego towarzysze, usiadłszy na odłamkach lawy, przyglądali mu się ze zdumieniem, biorąc go zapewne za obłąkanego.
Tejże chwili stryj mój wydał silny okrzyk. Sądziłem, że natrafił stopą na pustkę i wpadł do której z przepaści.
Ale nie.
Zobaczyłem go z rękami wyciągniętemi, stojącego przed skałą z granitu, znajdującą się na dnie krateru, a mającą wygląd olbrzymiego piedestału.
Stał w pozie zdumionego człowieka, którego jednak podziw przeszedł wkrótce w szaloną radość.
— Axelu! Axelu! — wołał, — chodź tutaj! Prędzej!
Przybiegłem. Jan i towarzysze nie ruszyli się nawet z miejsca.
— Spójrz! — powiedział do mnie stryj.
I, podzielając jego zdumienie i radość wyczytałem na południowej stronie bloku, pismem runicznem wypisane nazwisko „Arne Saknussem“.
Ileż razy przeklinałem to nazwisko, które skusiło nas do niebezpiecznej podróży.
Po pewnym czasie zostaliśmy tylko we trójkę: stryj, ja i przewodnik; trzej islandczycy opuścili nas, nie chcąc dalej nam towarzyszyć.
Jan spał spokojnie u stóp skały, w zastygłem z lawy łożysku, natomiast stryj mój kręcił się koło krateru, jak zwierz dziki, osaczony w jamie.
Co do mnie, to nie miałem ani siły, ani chęci się podnieść i biorąc przykład z naszego przewodnika, ułożyłem się u stóp skały.
W ten sposób spędziliśmy pierwszą noc pod ziemią.
Na drugi dzień szare, ciężkie obłoki zawisły nad wierzchołkiem krateru.
Nie podobała mi się ta ciemność, ale wkrótce zaczęła mię interesować inna kwestja.
Oto stryj mój wpadł w gniew straszliwy. Powód był ten, że w rękopisie islandzkiego uczonego napisane było, że tą drogą trzeba się kierować, na którą w końcu czerwca padnie cień. A trzy były drogi.
W skutek pochmurnego nieba promienie nie przenikały do głębi wulkanu i uczony był rozgniewany bez miary. Był już 25 czerwiec. Co będzie, jeśli pogoda się nie zmieni?
W takim razie profesor musiałby odłożyć swą podziemną wędrówkę na rok następny.
Uśmiechało mi się to ogromnie, gdyż wciąż jeszcze bałem się tej szalonej podróży.
Wyrazić nie potrafię złości profesora Lidenbrocka, gdy dzień minął i ani jeden promyk nie zajaśniał na niebie. Jan nie ruszał się ze swego miejsca i nie pytał, na co czekamy. Jak zwykle, tak i teraz milczał i obserwował mego stryja.
Stryj mój przez cały czas swego niepokoju i złości nie przemówił do mnie ani słówka.
Oczy miał wciąż zwrócone ku górze i wypatrywał na niebie promyka słońca.
Na drugi dzień, to jest 26-go czerwca, znowu pochmurno. Deszcz ze śniegiem padał przez dzień cały.
Jan zbudował z kawałków lawy chatkę, ja przyglądałem się otaczającym skałom, a stryj, niezadowolony ze wszystkiego, złościł się.
Przyznać trzeba, że w tym wypadku, człowiek nawet dużo cierpliwszy od profesora, miałby powód do gniewu.
Bo i jakże? Doszedł do drzwi, borykał się z tylu trudnościami, tyle sił postradał, a w końcu zmuszony będzie powracać, nic nie zdziaławszy.
Dnia 27-go znowu było ponuro i ciemno. Dopiero w niedzielę, 28-go czerwca słońce rzuciło swoje promienie w środek krateru.
Każdy pagórek, każda skała, każdy kamień, dotknięte zostało promieniami słońca.
W południe dotknęły promienie przez chwilę komina środkowego.
— Tędy! — zawołał profesor — to tutaj! Tędy mamy dojść do środka ziemi! Naprzód!
Była wtedy godzina pierwsza i minut trzynaście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.