Przejdź do zawartości

Podania i baśni ludu w Mazowszu (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)/O Dziadowym Synu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Zmorski
Tytuł Podania i baśni ludu w Mazowszu
Podtytuł (z dodatkiem kilku szlązkich i wielkopolskich)
Data wyd. 1852
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Wrocław
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
O Dziadowym Synu.



Baśń.

Dawniej królewna w dziadu się kochała, —
Jest ci to o tém historyja cała.

Pieśń Dziadowska.

Onego czasu, wśród czarnego boru, na biédném, samotném pustkowiu, mieszkał stary dziad, z młodą babą, — którą, owdowiawszy niedawno po piérwszej żonie, tylko co był pojął. — Po nieboszczce pozostał mu syn jedyny, spory i rzeźwy wyrostek. Stary srodze był rozmiłowan w tym jedynaku swoim: strzégł go, niby oka w głowie, ani na chwilę niechciał puścić z domu, bojąc się by go jakie złe gdzie niespotkało. I tak chłopak urósł w lata, nie znając jeno pustkowie swoje i las wedle niego.
Ale młodéj gospodyni, zaledwie że się na dobre usadowiła w chałupie, solą w oku począł stać pasiérb i w łyżce wody utopić była by go rada. — Jako więc niewiasta umié, jęła suszyć dziadu głowę — rano, w południe i w wieczór — by niechowając dłużéj darmo lenia w domu (za co Bogu i ludziom przyjdzie zdać rachunek), wygnał go na cztéry wiatry, myśléć sobie o kawale chleba. Stary z razu ani słuchać niechciał; ale jako to zazwyczaj bywa, kiedy mąż stary z młodą sporzy się żoną, uległ nareście złośliwéj swéj trapicielce. — Że przecież nie miał serca rzéc w oczy synowi: „pójdź sobie precz“ — baba mu doradziła, żeby wywiódłszy go o podal domu, na rozstaje, porzucił na opatrzność bożą.
Nazajutrz po téj umowie, dziad, — rady nie rady, — szedł obudzić wylégającgo się wyrostka, mówiąc:
— „No! czas ci to już, mój chłopcze, byś téż i ty zaczął myśléć o kęsie chleba dla siebie. — W Niedźwiedzicach właśnie oto dzisiaj wielki odpust i nie mało z różnych stron luda; pójdźże zemną, zrobić dobry początek.“ —
Tak mówiąc, podawał mu odarte łachmany, przez które nagie przeświécało ciało, na nogi łykowe sandały, przez ramię przewiesił kobiel, w ręce dał strugane skrzypice ze smykiem, i wyprowadził w las bezdróżny, — dając po drodze nauki, jak ma udawać kalékę, jaką i gdzie piosnkę śpiéwać, jako u kogo o jałmużnę prosić.
— „A kiedy będzie przechodzić mimo cię niewiasta, choćby téż stara i szpetna, spojrzyjże na nią z pod oka i ozwiéj się słodkim głosem: moja prześliczna, szczérozłota panno! wspomóż dla miłości Matki Przenajświętszéj; bodajże ci za to dała najpiękniejszego w świecie królewicza! A kiedy zobaczysz ślachcica, — jako dmąc się, by to pusty pęchérz, idzie oglądając się w koło, czy patrzą ludzie za nim i jego pachołkiem, co mu kazał świéżo wynicować barwę, — dobądź co najmocniéj głosu i wrzeszcz, by wszyscy słyszeli: jaśnie wielmożny, oświécony panie Wojewodo! daj szelążek ubogiemu! to on sięgnie się po ziobrach, a dobywszy z wacka na co natrafi, ciśnie, nieoglądając, choćby i czerwony zloty. Kiedy zasię przyjdzie pan wielki, cały w złotogłowie i kamieniach, abo jaki dobrodziéj z złożonemi jak do paciérza rękami, to wciśnij się w kąt, jak możesz, a dech zamknij w sobie żeby ci jakie słówko z ust niewybieżało“…
Tak rozmawiając po drodze wiódł dziad syna, to tam — to sam, w lewo — w prawo; aż wyszli, daleko, na wąską jakąś ściéżkę, wijącą się wężem wśród gęstwiny. Tu usadowiwszy go pode drzewem na kamieniu, kazał mu czekać na siebie, — a sam, wrzekorno wystrugać sobie krukwie żebrackie, odszedł w zarośla, i nieoglądając się biegł ku domowi. Chłopak, łazęgą długą uznojony, sparłszy się o drzewo, zasnął sobie smaczno, i niezbudził się, dopiéro kiedy słońce dobrze się już na dół miało. Przetarł oczy — spojrzał w koło: a niewidząc nigdzie ojca, począł wielkim przyzywać go głosem. Próżno hukał, próżno wołał: tylko przekorne echo odzywa się w lesie głuchym i pomiędzy gałęziami świégoce strwożone ptactwo. Zmordowany, załamał ręce po nad głową, i rzewnemi zlany łzami rzucił się na mech wilgotny. — Ale i płacz nic niepomógł; a tymczasem coraz się jęło robić ciemniéj w boru i głód biédakowi zaczął się dawać we znaki. Sięgnął ręką do kobięli i z wielką swoją pociechą wyciągnął świéży szmat przysuchy, bochen chleba, flaszę wódki —: podjadł do syta, popił do woli — i jakby ręką odjął żałość ową srogą! Nowa wstąpiła weń dusza: podstroił sobie skrzypce, powiódł smyk raźno po stronach, i rżnąc na nutę starej pieśni:

Héj! tam na górze
Stoją rycérze....

puścił się śmiało przed siebie.
Za chwilę z ustronnéj ścieżki wyszedł na széroki gościniec. Słońce tu jasno jeszcze świéciło i wiatr świéży, biegąć środkiem, trząsł zielonemi gałęźmi brzóz białych; po gałęziach wesoło skakały wiewiórki, dzięcioły pukały, i wróżka-kukułka wesoło kukała. — Niewiedząc w którą obrócić się stronę, na wschód czy zachód, stanął chłopiec wpośród drogi. Na zachodzie niebo jasne świéciło się, jak złociste sklepienie w kościele, i cała okolica w purpurowym blasku pływała, jak zaczarowana; na wschodzie kręta się droga w szaréj, tajemnéj gubiła gęstwinie. I każda strona zarówno nęciła ku sobie oczy: bo w młodości równie uroczo jasna nadzieja i ciemna niepewność uśmiecha się sercu. Niepewny, na wilgotnym piasku począł upatrywać śladów świéżych ludzkiéj stopy, aby się za niemi zwrócić. A gdy tak wodzi po drodze oczyma, zobaczy na żółtym piasku pająka niezmiernéj wielkości, który mocuje się zdusić mrówkę ogromną, — w dziesięćkroć wielką nad inne mrówki: i począł im się ciekawie przyglądać, jako się z sobą parają. Ażci na raz posłyszy, jak mrówka ludzkim odzywa się głosem:
— „Człowiecze! dobry człowiecze! ratuj mnie!” —
Zadziwił się niepomału i, niedowierzając uszom, stanął w milczeniu jak wryty; alić mrówka zawołała znowu:
— „Ratuj mnie, przez imię Boże!… swojego czasu ja ci odwdzięczę się za to. —
Dziadowy syn, nieczekając dłużéj, poskoczył i zgniótł pająka; a oswobodzona mrówka, podziękowawszy, w las biegła.
— „Mrówkoż moja, mrówka“ — zawołał za nią: kiedyż ci głos ludzki dany, wskaż mi drogę, żeby się rychło z lasu dostać na świat żywy.”
– „Idź prosto drogą za słońcem, a o świcie zajdziesz do wielkiego miasta, gdzie cię wielkie czeka szczęście“ — odrzekła mrówka i znikła.
On zatém, wziąwszy się, szedł jako mu wskazała; szedł długo, długo po piaszczystéj drodze pośrodkiem gęstego lasu. — Słońce zaszło pomiędzy wybiegłemi sosnami i gwiazdy złote, z księżycem bladym, cicho przyświécały ziemi; z pomiędzy krzywych gałęzi grabowych ciemna wyglądała trwoga… Mołody podróżny szedł, szepcąc paciérz i nucąc godzinki, nie poglądając za siebie, — póki niewyszedł wreście z boru na otwarte pole.
Środkiem zielonego pola płynęła széroka rzeka; po nad jéj brzegiem, górami, dołami, wiodła krzemienista droga. Przy lądzie wybiegłe trzciny chwiały płowemi kitami i słychać było głośny plusk w sitowiu. Ciekawy, jako był, chłopiec zbiegł żywo do wody, patrząc co by takiego było: i zobaczył w zastawionéj siéci miotającą się ogromną rybę, dziwnego kształtu i barwy. Grzbiet miała ze złotéj łuski, skrzéle po bokach srébrne, a głowę i twarz człowieczą — ludzkiemi téż ozwała się słowy:
— „Człowiecze, dobry człowiecze! uwolń mnie z mojéj niewoli, a swego czasu ja ci się odwdzięczę.” —
Dziadowy syn wszedł do pasa w wodę i odwiązał od kołów siéci; oswobodzona ryba rzuciła się radośnie nad fale i znikła w błękitnym prądzie. — On szedł daléj, co raz daléj po nad brzégiem bystréj rzéki, niespotykając żadnéj żywéj duszy; aż jedną razą posłyszy z niedaleka krzyk przeraźliwy, boleśny. Pobiegł, co tchu miał, za głosem, i widzi: dwóch parobków wlecze po ziemi nielitośnie starą jakąś babę, — która próżno im w ręku szamoce się i wrzeszczy wniebogłosy. Skoro nadbiegającego zoczyła, poczęła prosić żałośnie:
— „Piękny chłopcze, przez Bóg żywy! ratujże mnie, ratuj! Oto te dwa opoje niewinnie mnie topić wleką.” —
— „Toś ty, psia jędzo! niewinna? A kto to moja Kaśkę tak srodze osypał? kto Wojtkowéj kobiécie zadał przeklętego, co ją juże trzy dni dławi, i wszystkiemi świetościami odpędzić się nieda? —
— „Twoja babę osypało, bo za chłopami latała, kiedy ty spity za piecem leżałeś; a Wojtkową, jako żywo, nie djabeł, jeno wódka piecze w gardzieli, co jéj nad miarę pijała. I z wami się takoż stanie jeśli pić nieprzestaniecie!” —
— „A to ty, nieczysta jucho! wygrażać nam jeszcze będziesz? Daléj z nią, Wojtku! do wody! A ty chłystku! precz nam z drogi, niewtykaj nosa gdzie ci niepotrzeba, niechcesz li się z nią wraz skąpać.” —
Ale dziadowemu synowi żal się zrobiło babiny i niechciał sucho puścić wyzywania: ująwszy zatém kij oburącz, wpadł z nim na grzbiety złym chłopom. Jako zaś był chłop zdrów i silny, a oni dobrze podpili, nie trwało ani chwilki że porzuciwszy biédną kobiécinę, wziąwszy za pas nogi pierzchli.
— „Niechajże ci się wszystko dobrze dzieje, za tę usługę twoją; a jeźli kiedy w swém życiu zażądasz pomocy mojéj, zawołaj tylko te słowa:

Babo-dziwa! babo-dziwa!
Przyjdź mi w pomoc, jako żywa!

a skorobym do ciebie nieprzyszła, pomyśl że mnie już pewnie w sześć deszczek zabili.” —

To powiedziawszy baba-dziwa, rześko poskoczyła w krzaki i znikła, jakby ja wiatr rozwiał.
Dziadowy syn znów wędrował daléj, dzikim odłogiem, zaroślami poziomemi; aż téż oto i na niebie poczęły się gwiazdy mienić, i jutrznia czerwonym pasem rozciągnęła się na wschodzie. — Naraz wstrzymał się strwożony, poczuwszy zpach krwi gorącéj; pojrzał w lewo, pojrzał w prawo — i o kilka kroków z drogi zobaczył świéżego trupa. Był to młodziutki, gładki jeszcze by dziewczyna, chłopiec, w pięknych bławatnych szaciech; leżał, na wznak rozciągniony, z széroką na czaszce raną, jeszcze krwią pluszczącą. Rzucił się k niemu: słuchał oddechu, szukał serca czy nie bije; ale trup, już był martwy i chyba by go sam święty Stanisław obudzić potrafił. — Alić, kiedy on się tak koło trupa krząta, nagle zatętniało na drodze, i cztérech jezdnych zatrzymało się tuż przy nim. Duchem zeskoczyli z koni, a zobaczywszy martwego młodzieńca z krzykiem wpadli na dziadowego syna, tłukąc go pięśćmi, za włosy targając, związali twardym rzemieniem mu ręce, wzięli między swoje konie i poganiając płazami, klnąć niemiłosiernie, wiedli ku miastu wielkiemu, wstającemu nieopodal z mgły rannéj. —
Zabity młodzieniec był to dworzan i wielki ulubieniec króla; wyjechał on zmrokiem z miasta, a z rankiem powrócić miał. Teraz królewscy żołniérze, natrafiwszy zabitego, wieźli go na koniu, smutni; tém się tylko pocieszając, że i mordercę wraz królowi prowadzą. — Skoro przed królem stanęli, król, wysłuchawszy świadectwa żołniérzy, dał wyrok śmierci na mniemanego zabójcę, — a gdy nieszczęśliwy klął się na swą duszę że niewinny, kazał mu król dać na próbę korzec maku, z korcem piasku zmieszanego, żeby przez dobę piasek osobno, a osobno mak odebrał. — Jeśliby tego nie dokazał, miał być, jako winny, nazajutrz stracony.
Zalany szczéremi łzami, siedział dziadowy syn zamkniony w więzieniu, niemając znikąd nadziei zbawienia. — „Mrówko przeklęta!“ — zawołał: „tyś to mnie, za to żem cię od śmierci wybawił, kazała dążyć w tę stronę: otóż mam teraz to szczęście, coś mi je przyrzekła!“…
— „Com rzekła, prawdę wyrzekłam“ — odezwał się głos z kąta — „przeto nie smuć się przedwcześnie: oto idę ci z pomocą.“ —
Chłopiec obejrzał się i zdziwiony ujrzał, przez wąską szczelinę, cisnący się do więzienia rój nieprzeliczony mrówek, a przodem znajomą mrówkę, którą wydarł pająkowi. Całe to mrowie, w jedném oka mgnieniu, obsiadło naczynie, kędy mak z piaskiem pomieszany stał, i z głośnym szmerem jęło się do roboty. Nie wyszło kilka godzin, juści na kamiennéj podłodze, w dwu gromadach, osobno mak, osobno piasek, leżał do najmniejszego odebrany ziarnka. — Ucieszony więzień podskoczył z radości i tysiąc dzięków dobréj mrówce składał; tymczasem rój ów niezmierny, jak wszedł, tak wyszedł szczeliną.
Minęła nareście doba; otwarły się drzwi więzienia, i kat, z pacholiki swemi, wszedł, wieść skazanego na śmierć, — lecz jak piorunem rażeni stanęli, widząc sprawioną robotę, któréj ode człowieka nigdy spodziać się nie było. Biegli więc do króla z powieścią. Król, jako pan bogobojny, uznał w tém istny cud nieba i więźnia wolno puścić kazał; a „chcąc mu krzywdę niewinną nagrodzić przyjął na dwór swój pomiędzy dworzany.
Błogo i wesoło na królewskim dworze wiodło się życie dziadowemu synowi, — a że był arcybystrego rozumu, wkrótce pomiędzy ludźmi otarł się ze swéj prostackiéj ciemnoty, i stał się w krwawéj czy niekrwawéj potrzebie biegłym a rozważnym młodzianem, — do kielicha téż i niewiast nielada graczem. Było zaś tak, że ów król miał córę jedyną, młodziuchną a dorodną i serdeczną. Stało się tedy że młody dworzanin wpadł w oko cudnéj królewnie, a za niewiele czasu byli ze sobą jak starzy znajomi, a rozkochani jak gołębi para. Przecież biédny młodzieniec musiał kryć statecznie swą miłość, bojąc się gniéwu swego króla; trapił się srodze, gdy przyszło cierpliwie patrzéć na dorodne a pańskie zalotniki, oblegające miłą serca jego, i drżał co chwila by mu jéj który nieporwał. — Czas tymczasem uchodził powoli, nieniosąc z niskąd pociechy ni nadziei.....
Jednego razu król, wraz z całym swym dworem, powracał był z wielkiéj gonitwy do swego złotego zamku, co na wyśpie warownéj, śród rzéki, rzucony, przyglądał się w jasnéj wodzie swoim ścianom murowanym. Właśnie gdy na most wjeżdżali, koń królewski, dziki i twardy, chrapiąc i parskając nozdrzami, stanął dęba i począł się ciskać; król zachwiał się z razu na siodle, ale jako dzielny jeździec poprawił się w téjże chwili, i wsparłszy konia ostrogą, po woli swéj iść przymusił. Ale podczas gdy rumak jego nagle skoczył, korona z królewskiéj głowy usunęła się i padła na most, a odbiwszy o deski potoczyła się do wody. — Na to między dworem całym i między ludem ciekawie patrzącym z brzegów powstał krzyk niesłychany trwogi, a potém głośny jęk i lament. Była to bowiem korona nieopłaconéj wartości, z dawien dawna chowana jak największa świętość; a własność jéj była taka, że pókiby ją tylko miano w owym kraju, póty naród nie miał się co bać głodu, moru, ani klęski w wojnie; lecz skoroby ją stracono, wszystko złe wnet spaść nań miało. Stała się zatém wielka rozpacz w ludzie, i król sam pobladł, załamując ręce. — Woźni królewscy wnet po mieście całém obwołali, że ktobykolwiek potrafił królewską zgubę wydostać, czeka go nieprzebrana wdzięczność i łaska pańska, a coby sam chciał, choćby najdroższego, w nagrodę dano mu będzie. To posłyszawszy nie jeden śmiałek odważył się nurkować po dnie; jedni, jak raz na dno poszli, tak niewyszli z wody więcéj, — drudzy, szczęśliwsi, powracali żywi, ale z próżnemi rękoma. Więc co godzina lud tracił nadzieję, wzrastał żal i trwoga; — aż i noc w końcu nadeszła.
Na wilgotnym brzégu rzéki, stał smutny dziadowy syn, myśląc o swéj królewnie; a zwlekając z siebie szaty, mówił:
— „Jeśli zdołam znaleść zgubę, król w nagrodę córkę dać mi musi; nie znajdę li jéj i sam przy tém zginę, nic nie stracę, — bo już i tak niéma dla mnie życia w świecie bez mojéj drogiéj dziewczyny.“ —
Kiedy postąpiwszy ku wodzie tylko co już wskoczyć chciał, naraz usłyszy plusk głośny: fala pieni się i na dwoje dzieli, — ogromna ryba, o złocistym grzbiecie, skrzélach srébrzystych, z głową jak gdyby człowieczą, podpłynie tuż do nóg jego, niosąc w paszczęce królewską koronę. Młodzieniec, żywo wyciągnąwszy rękę, pochwycił drogi klejnot; a ryba znów się w modre zanurzyła tonie. On pobiegł, uszczęśliwiony, wprost ku królewskim komnatom, zwiastując dobrą nowinę. — Król, który skłopotany dotąd nie był zasnął, posłyszawszy to, pobiegł go uściskać i tysiączne czyniąc dzięki, pytał jakiej by chciał nagrody. Natenczas chłopiec niebogi, ściskając pańskie kolana, opowiedział mu swą miłość i prosił o piękną królewnę za żonę. Zaraz król rozkazał przywołać swą córę, a stawiąc przed nią dziadowego syna, opowiedziawszy co sprawił, pytał chceli mu być żoną? Młoda królewna pobladła, potém znowu zczerwieniała, jako niebo o świcie — i nie mówiąc słowa podała swemu kochankowi, bieluchna jak lilja, rękę. Król więc natychmiast porozsyłał sługi, każąc bić w trąby, kotły i dzwony, i zwiastować miastu całemu dwie wesołe nowiny: o odzyskaniu korony i zaślubinach bliskich swojéj córy. — Cieszył się wielce Lud wszystek ze znalezienia cudownéj korony i że ten, co tak krajowi zasłużył się całemu, odbierze godną zasługi, według serca własnego, nagrodę. Cieszył się król stary, że mu niebo dało zięcia, co choć bez rodu znakomitego, stał w boju czyli w radzie za dziesięć paniczów, a Opatrzność widocznie nad nim czuwała. Cieszyła się królewna młoda i przyszły małżonek jéj, licząc niecierpliwie godziny, co de zaślubin ich upłynać miały.
Lecz wedle słów świętych pieśni:

Niewiadomo człeku ranie,
Co się mu wieczorem stanie.

Gdy się tak wszyscy weselą, stało się że dnia jednego, gdy w wieczór do łóżka się kładła, gwałtowna niemoc padła na królewnę. Służebne dziéwki, z żałośliwym krzykiem, rozbieżały się po zamku, wołając ratunku na ludzi. Kiedy król z lékarzami przybiegli na pomoc choréj, znaleźli ją, z sinemi jak popiół wargami, ze zaciętemi śmiertelnie zębami, całą zimną i skostniałą, leżącą istny trup w łóżku. Daremne były wszelakie zabiegi; próżno wódkami trzéźwili, próżno jéj ciało do krwi szczotkami tarli — nic jéj przebudzić niemogło. Stary król, zdjęty rozpaczą, poczał rwać sę włosy siwe; aż mu lékarze przyszli na pociechę powiedzieć, że córka jego, choć wrzkomo martwa, żyje przecie; ale czar na nią taki zły rzucony, przeciw któremu wszystka sztuka ich nienada. Słał tedy król sługi z wieścią do przyszłego zięcia swego, by radził, co począć w takiéj srogiéj przygodzie.
Zafrasował się dziadowy syn to słysząc, — lecz w téjże chwili na pamięć mu przyszła baba owa, którą wybawił od śmierci. I myśląc sobie: kiedyć mi stworzenia marne dały pomoc w swéj porze, jako obiécały, czemużby li człowiek nie miał dać jéj wedle przyrzeczenia? Zawołał więc głośno, jak był nauczony:

„Babo-dziwa, babo-dziwa!”
„Przyjdź mi w pomoc, jako żywa!” —

Zaledwie skończył, wicher zadzwonił szybami, okno ościéż się otwarło i baba czarownica wpadła na ożogu.
— „Ha! jak się miéwasz? mój chłopcze! Czegóż trzeba ci odemnie?“ —
On jéj wziął zatém rozpowiadać utrapienie swoje, prosząc pokornie o radę. A baba na to: „kochanka twoja iście niezmarła, a żyje; lecz zaczarował ją tak jeden zły czarownik, który sam z nią chciał się żenić. Dowiedziawszy się że w rychle wasze wesele, uczynił ci to, ażeby przeszkodzić. Ma on u siebie w ogrodzie takie dziwe-ziele, co rośnie w kącie pod murem, że dnia białego nigdy niewidziało, i mocą jego czaruje. Ale gdy jeden listek tego ziela położysz na piérś królewny, ona, jakby nic nigdy, zdrowa wstanie. Chcesz li dostać tego ziela, — siadaj co prędzéj ze mną w drogę.“ —
Niebawem siadł młodzieniec z babą na ożogu, i wyleciawszy przez okno lecieli, gnani chmurami, wiatrami, — aż zalecieli do ogrodu czarodzieja. — Znalazłszy dziwe ziele, chłopiec, by mu czarodziéj więcéj nie mógł szkodzić, wyrwał je z korzeniem, — i jako przylecieli, odlecieli z powrotem. —
Powróciwszy do zamku, do komnaty swojéj, skoro dziadów syn wdzięcznie pożegnał się z babą i precz odleciała, urwał z czarodziejczéj krzewiny jeden czerwony listeczek, a resztę rzucił w płomień pieca, na zgorzenie. Na to, stał się huk srogi po nad zamkiem, jakby się niebo całe na niego waliło, i trwał tak długo, aż dopóki ziele całe nierozsypało się w popiół biały. — Szedł zatém do sypialni swojéj dziewczyny, — a powitawszy strapionego króla, przystąpił do białego łóżeczka królewny i zimne całując usta, odkrywszy z piérsi śniéżystych okrycie, położył na jéj sercu listeczek czerwony.... Za małą chwilkę królewna zaczęła lekko oddychać, — aż wreście otwarłszy oczy, dziwiła się nie pomału co się z nią działo?
Dopiéróż to była radość!… Król stary płakał jak dziecko, w rozczuleniu szczęścia, błogosławiąc dniowi owemu, w którym na jego dwór przyszedł młodzieniec. — A ze dniem, rano, gdy królewna z łóżka, zdrowa jak by nigdy nic, wstała, — ubrały ją służebnice w wieniec i sukienkę ślubną, a druchny, wziąwszy pod ręce, powiodły do kościoła, gdzie przy ołtarzu czekał jéj narzeczony. — I ukląkiszy na kobiercu, oboje wieczną sobie poślubili wiarę, — a potém żyli razem długo i szczęśliwie, jak daj Boże wszystkim dobrym ludziom. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Zmorski.