Pod biczem zgrozy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Pod biczem zgrozy
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.
MŁODA KOBIETA NIE KOCHAJĄCA MĘŻA SWEGO.


Mr. Warrell z firmy Warrell et Bird uważał się niewzruszenie za światowca. W okolicznościowych przystępach lekkiej chełpliwości i przydługiej nieco gadaniny, w co popadają czasem nawet czcigodni panowie pewnego wieku, dawał do zrozumienia, że znajdywał się już nieraz w bardzo trudnych sytuacjach, a także, iż sposób w jaki z nich wyszedł, przynosi mu wielki zaszczyt.
Każdy mekler giełdowy, prowadzący swój interes na szeroką skalę jest od czasu do czasu zmuszony do nader przykrej rozmowy z kljentem, zazwyczaj niecierpliwym i skłonnym do nadmiernego ryzyka spekulantem, w toku której musi go zawiadomić, że majątek swój ulokował zbyt porywczo i nieoględnie.
Mr. Warrell miał już poprzednio sposobność przynosić pani Cathcart niepomyślne wieści o jej niepowodzeniach, a czynił to zawsze w sposób możliwie jak najoględniejszy. Nigdy atoli przedtem nie znachodził się w sytuacji jak ta, która mieściła w sobie mnóstwo możliwości niemiłych wielce następstw i fatalności.
Coli przyjął go z miną kamienną wprost. Twarz miał wydłużoną, gdyż wiedział co oznacza ta wizyta. W sposób iście tajemniczy, jakim służący odkrywają najgłębsze sekrety państwa swoich, doszedł do przekonania, że bezpośrednio po takiem zjawieniu się Mr. Warrella nastaje okres oszczędnych ograniczeń i zmian w gospodarstwie domowem.
— Jaśnie pani przyjdzie zaraz! — oświadczył po zameldowaniu.
W kilka minut potem weszła z szelestem do salonu pani domu, a Mr. Warrell spostrzegł, z niemałem zdumieniem, że ma surowszy jeszcze, niż zazwyczaj wyraz twarzy.
— No, Warrell, — powiedziała szorstko — jakież to znowu szatańskie matactwa sprowadzają tu pana? Proszę, siadajże pan!
Usiadł ostrożnie, kapelusz sztywny postawił obok siebie na dywanie, a zdjąwszy powoli rękawiczki, umieścił je z przesadną troskliwością w jedwabnej podszewce kapelusza.
— Cóż tam? — spytała pani Cathcart niecierpliwie. — Czy Canadian-Pacifiki znowu może spadły?
— Nie, przeciwnie, poszły trochę w górę! — odparł z uśmiechem, który miał na celu oddziałać ugodliwie i pochlebiająco zarazem. — Widzę, że ocena, jaką pani wyraziła odnośnie do tych akcji była najzupełniej trafną.
Wiedział, że pani Cathcart ponad wszystko lubi uznanie swego rozsądku. Ale dziś nie zwróciła uwagi na pochlebstwo, będąc pewną, że gość nie odbył długiej drogi z Throgmorton-Street aż tutaj, wyłącznie poto, by jej prawić komplementy, z powodu bystrości umysłu.
— Powiem wszystko, co mam na sercu! — ciągnął dalej Mr. Warrell, odważając troskliwie słowa i starając się, przy pomocy sztucznego uśmiechu, wyrazić szczerość swoją w sposób pełen taktu. — Winna nam jest łaskawa pani około 700 funtów, nieprawdaż?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— Macie panowie aż nadto wystarczający zastaw! — odparła.
— To prawda! — przyznał, podnosząc jednocześnie oczy na sufit. — Ale pozwalam sobie zapytać, czy nie byłaby łaskawa pani skłonną tę różnicę, jaka nam się należy wyrównać gotówką?
— O tem wogóle mowy niema! — powiedziała szorstko. — Jeśli o mnie idzie, nie jestem w możności zapłacić nawet 700 szylingów.
— Przypuśćmy, — zaproponował Mr. Warrell, że mam kogoś, ktoby chciał kupić diamentowy naszyjnik pani, to znaczy, o ile wiem, przedmiot, złożony przez panią u nas... n. p. za tysiąc funtów?
— Wart jest znacznie więcej! — odrzekła pani Cathcart ostrym tonem.
— Możliwe! — oświadczył gość. — Ale nie chciałbym, by tę sprawę podjęły dzienniki.
Bomba pękła nareszcie.
— Cóż pan masz na myśli, właściwie? — spytała z niecierpliwością, wstając i patrząc nań z góry ponuro.
— Proszę mnie źle nie zrozumieć! — powiedział żywo. — Określę to kilku słowami. Djamentowy naszyjnik pani został z mego trezoru skradziony.
— Skradziony?
Pobladła ze strachu.
— Tak jest, został skradziony przez bandę włamywaczy, którzy już od całego roku szerzą działalność swoją w City. Droga, łaskawa pani, jest to, oczywiście dla nas obojga sprawa bardzo przykra. Nie chciałbym, by kljenci moi dowiedzieli się, że przyjmuję od dam klejnoty na pokrycie zalegających należytości! — powiedział to, podkreślając z okrucieństwem każde słowo. — A także wyobrażam sobie, że nie jest pragnieniem łaskawej pani, by znajomi jej zostali poinformowani o położeniu przymusowem, które spowodowało panią do zastawienia u nas te klejnoty! — wzruszył ramionami. — Oczywiście, mógłbym był donieść o tem policji i opublikować opis naszyjnika, a temsamem uzyskać ze strony zakładu asekuracyjnego pokrycie straty, ale nie mam tego zamiaru.
Ten znakomity kupiec mógł dodać jeszcze, że jego polica asekuracyjna nie pokryłaby straty tego rodzaju, albowiem przy obliczaniu premji ubezpieczeniowych za ewentualne straty biura meklerskiego, nie wchodzą, normalnie biorąc w rachubę kradzieży klejnotów.
— Gotów jestem stratę ową przyjąć na siebie! — ciągnął dalej. — To znaczy, chcę w granicach rozsądnych z własnej kieszeni dać pokrycie, zarówno w interesie własnym, jak i pani. W razie innym, jeśli pani nie przystanie na propozycję moją, nie pozostanie mi nic innego, jak całą sprawę, bardzo, ale to bardzo szczegółowo — powtórzył to słowo — podać policji, oraz prasie. Cóż pani na to?
Zgodnie z prawdą powinnaby była pani Cathcart powiedzieć, że nie wie zgoła co począć w tym razie.
Naszyjnik miał wartość wysoką, a przytem zachodziły jeszcze okoliczności innego rodzaju.
Mr. Warrell miał na myśli zapewne idealną wartość klejnotów, gdyż dodał.
— Jeśli uwzględnimy, że klejnoty takie posiadają specjalną wartość dla rodziny, należałoby poruszyć myśl, czy młody zięć pani nie byłby skłonny wyrównać tej straty?
Zwróciła się doń z uśmiechem ponurym.
— Mój zięć? — rzuciła wzgardliwie. — Boże wielki!
Warrell znał Standertona i widział w nim jednego z tych wybrańców losu, co do których bezpieczeństwa finansowego nie zachodzi żadna wątpliwość.
Stropił go wzgardliwy wyraz twarzy pani domu, podobnie jak każdego przedsiębiorcę City musiałyby wytrącić z równowagi szepty podejrzane odnośnie do jego najpewniejszych w świecie obligacji.
W tej chwili zapomniał zupełnie o celu wizyty swojej.
Chętnie byłby ją poprosił o wyjaśnienie, atoli czuł, ze nie leży w granicach jego roli meklera, zasięganie u pani Cathcart informacji o jej stosunkach rodzinnych.
— Wpakowałeś mnie pan Mr. Warrell w fatalną historję! — powiedziała wstając.
On wstał także, podniósł kapelusz i dobył na światło dzienne pogrążone w nim rękawiczki.
— Istotnie, jest to nadzwyczaj przykre! — przyznał. — Przykre strasznie dla pani i przykre dla mnie. Mam nadzieję, że ulituje się pani fatalnej sytuacji mojej.
— Mam dość powodów litować się nad samą sobą! — odrzekła krótko.
Po odejściu meklera została w salonie sama.
Cóż miała począć? Jednej rzeczy nie wiedział Warrell, mianowicie, że naszyjnik djamentowy nie był wcale jej własnością. Stary pułkownik kazał oprawić djamenty na nowo dla córki swojej i zapisał jej w testamencie.
Koło rodzinne, złożone tylko z matki i córki dysponuje zazwyczaj wspólnie istniejącą własnością, co dziwnem wydać by się mogło przy większej ilości członków. Edyta wiedziała dobrze, iż naszyjnik stanowi jej własność, nie dziwiła się jednak wcale, że nosi go matka i nigdy nie wyraziła pragnienia włączenia go do skromnego zbioru ozdób własnej szkatułki.
Zawsze jednak zwano go „naszyjnikiem Edyty“.
Pani Cathcart używała sama stale tej nazwy, toteż cała ta sprawa i złożenie klejnotów u maklera giełdowego przydała jeszcze bolesnego momentu do strachu i zdziwienia.
Wreszcie wzruszyła ramionami. Nie było żadnej rady i musiała zdać się na losy. Nie wyobrażała sobie zresztą, by Edyta zażądała zwrotu naszyjnika, ale ponieważ mąż jej był biedny, ją zaś opętało nierozumne zgoła poczucie obowiązku wobec niego, istniała możliwość, że powodowana dziecinną wprost chęcią dopomożenia mu, zapyta co się dzieje z klejnotami i gdzie są umieszczone. Potem jednak przyszło jej na myśl, że nie jest to w guście Edyty i pod wpływem tego, uspakającego wniosku udała się na górę do swego pokoju.
W połowie drogi przystanęła, by odebrać od służącej nadeszłą świeżo pocztę. Z lekkiem drgnieniem rozpoznała na pierwszym zaraz z wierzchu liście pismo córki. Rozerwała kopertę. List był krótki.
— Droga mamo!
Bądź łaskawa, proszę przysłać mi naszyjnik zostawiony mi w spuściźnie przez ojca. Czuję potrzebę, zresztą wyłącznie tylko w interesie męża, bywać teraz na nowo w towarzystwie.
Pani Cathcart upuściła list i zakrzepła w bezruchu na schodach.
Edyta Standerton objęła raz jeszcze bacznem spojrzeniem stół zastawiony do lunchu, w chwili kiedy wszedł mąż. Życie w domu przy St John Woods toczyło się wśród szczególnych zgoła form.
Żadne z obojga młodych ludzi nie przypuszczałoby nigdy przedtem możliwości współżycia takiego, jakie wiedli istotnie teraz. W najzupełniejszej zgodzie, przy wielkiej nawet sympatji spędzali czas bez jakichkolwiek przejawów miłości, czy uczucia, z tej lub innej strony.
Porównanie do brata i siostry nie określało ściśle ich stosunku przyjaznego. Brakowało wzajemnego zżycia, oraz wspólnych interesów, jakie zazwyczaj łączą brata z siostrą. Taksamo nie posiadali bliższej znajomości obustronnych wad i zalet.
Byli sobie wzajem obcy, a każdy dzień przynosił nowe doświadczenia o jednem i drugiem. Gilbert przekonał się, że ta cicha dziewczyna, której smutne, szare oczy świadczyły, zdałoby się, o głębokiem cierpieniu, posiada zmysł humoru, tak, że mogła śmiać się przy najmniejszej sposobności, jednocześnie okazując wybitne znawstwo ludzi.
Ona zaś, ze swej strony odkryła w nim niespodziewaną zupełnie siłę życiową, oraz uporczywość w rozwijaniu planów swych, o czem, przed zamążpójściem nie miała wyobrażenia. Bywał także w niezbyt częstych chwilach kiedy się znajdywali razem, bardzo interesujący. Zwiedził szmat świata, jak Persję, Arabję i inne mało znane kraje Azji wschodniej.
Nie napomykał nigdy o przykrych zajściach strasznej wieczerzy poślubnej, a przypuszczenia jej, odnośnie do tego punktu poruszały się, prawdopodobnie w zgoła fałszywym kierunku. Ujrzawszy raz skrzypaczkę, o niezwykle pięknych rysach twarzy, przypisała może tej postronnej zgoła okoliczności zbyt wielką wagę. Kędyś, na dnie serca męża, leżała ukryta tajemnica, co do której snuć mogła jeno domysły mgliste. Przypuszczając, że stoi to w jakimś nieznanym związku z kobietą, przejawiała właśnie kobiecość swoją.
Nie żywiła jednak z tego powodu wrogich uczuć dla męża, ani też dla pięknej, nieznajomej, która na drżących strunach przesłała mu wieść tajemną.
Powiedziała sobie tylko, że jest to dziwne. Wzorem wszystkich, zdrowych istot ludzkich, chciała, oczywiście, wiedzieć jak się sprawa przedstawia. Choćby to odkrycie miało wywołać jej gniew, a nawet niezatartą pogardę dla człowieka, którego nazwisko nosiła, pragnęła poznać całą prawdę wyraźnie.
Po pewnym czasie uczuła pewną przykrość, że wogóle ukrywa przed nią coś. Było to, z uwagi na szczególniejsze okoliczności, dziwnym nastrojem umysłu, ale niemal zrozumiałym zupełnie. Stosunek ten koleżeński uzasadniał niejedno. Przyjmując z góry, że ją kocha, uznała to za rzecz wielkiej wagi przy zawarciu małżeństwa. Dawało to pewną zupełnie podstawę dla przyjaźni z każdą kobietą.
On znowu przepojony był przekonaniem, że istota jej jest wyższą ponad wszelką obłudę i że posiada niezwyczajną szczerość, chociaż ta właśnie szczerość bolała go nieraz strasznie. Sądził, że mieści się w tem wysoki szacunek względem niego, chociaż przy bardziej objektywnem badaniu rzeczy musiał przyznać, iż w ten sam sposób postępowałby tak samo uczciwie z każdym, innym mężczyzną.
Edyta łączyła z tą przyjaźnią, pewien odcień bezzmysłowej romantyki. Ta właśnie bezzmysłowość wydawała jej się ziszczeniem ideału, ku któremu sięgała tęsknie, zawsze młodzież wszystkich czasów, chociaż nigdy nie bywało to uwieńczone przekonywującym sukcesem.
Niema na świecie kobiety i mężczyzny, którzyby nie wierzyli, że ta możliwość, jedna z pośród miljonów jej, albo jemu jest dosięgalną. Żadne, najskromniejsze stworzenie ludzkie nie jest wolne od złudzenia, że prawa rządzące światem uczynią dlań wyjątek.
Mniejsza z tem, że Plato ze swymi poglądami na przyjaźń został dawno pokonany. Chociaż zapatrywania jego są beznadziejne, raz na zawsze zwiędłe i pożarte i rozwiane w puch przez płomień miłości prawdziwej, choćby tysiące świadków złożyło zeznanie o bezmyślności idei przyjaźni pomiędzy dwoma osobami płci odmiennej, zawsze będzie na świecie: ja i: ty, które stawia czoło doświadczeniu i występuje z dostojną pewnością, że zdoła dowieść, iż rezultat będzie inny w tym przypadku, jak w usiłowaniach poprzednich, a nieudanych.
Powiedziała sobie, że gdyby czuła najmniejszą bodaj iskierkę miłości dla tego człowieka, który tak niespodzianie wkroczył na drogę jej życia i niejako równie bezpośrednio wycofał się z niej, by wrócić w innej postaci, gdyby miała w sercu jakiekolwiek poczucie tego, co zwą ludzie miłością, byłaby niewątpliwie zazdrosną, choćby potrosze zazdrosną o te tajemnicze interesy, które go każdego wieczoru zabierały, dozwalając wracać do domu dopiero w porze, kiedy szary świt rozświetlał niebo po stronie wschodniej.
Pewnego razu, wyzierając przez okno za odchodzącym, zadała sobie pytanie, co może czynić na mieście nocami.
Czy szukał ulgi w nieznośnej sytuacji? Chociaż nie czynił nigdy wrażenia, jakgdyby mu była nieznośną. Ta myśl uspokoiła ją.
A może jakaś inna kobieta?
Zadawszy sobie to pytanie, ona, kobieta nie znająca miłości, ściągnęła brwi.
Raz znowu złapała się, ku wielkiemu zresztą własnemu zdumieniu na fakcie, że wspomniawszy o tem, niemal wybuchnęła płaczem. Przeżyła całą drabinę uczuć, od wątpliwości do świadomości i od oburzenia do skruchy, jakieby były udziałem młodej kobiety, żyjącej w warunkach nierównie szczęśliwszych.
— Któż to był ta skrzypaczka o pięknych rysach twarzy? Jaką rolę odgrywała w życiu Gilberta?
Jednego dowiedziała się tylko. Oto mąż jej spekulował na giełdzie. Z początku nie mogła pojąć czemu robi coś tak prostackiego. Uważała go zawsze za człowieka, którego mierzi powszednie zgarnianie pieniędzy. Porzuciwszy stanowisko w ministerstwie spraw zagranicznych został teraz udziałowcem jakiegoś przedsiębiorstwa, o którem nie wspomina nigdy. Długo dumała coby to być mogło i dopiero znalazłszy na jego biurku podpisaną umowę z pewnym maklerem giełdowym przekonała się, że celem Gilberta i zadaniem życia było teraz powodzenie na giełdzie.
Wnioskując z tej umowy, nabrała przekonania, że szło o interes rozmiarów olbrzymich.
Były tam spisane akcje wartości dziesiątek tysięcy. Nie rozumiejąc zgoła niemal obrotów giełdowych, pamiętała dobrze jak matka często w godzinach przedpołudniowych była wprost nieznośna z powodu poniesionych strat. Przyszło jej na myśl, że jeśli mąż jest tylko przedsiębiorcą, co stanowiło miano bez znaczenia i mgliste zgoła to ona może czynić coś więcej, niż tylko siedzieć w domu i wydawać zlecenia służbie.
Mogłaby mu być użyteczną w inny jakiś sposób. Przemysłowcy wychodzą nieraz doskonale na tem, że urządzają obiady i zręcznie zaaranżowane przyjęcia wieczorne, po teatrze. Wielu z tego rodzaju ludzi zawdzięczało sukcesy żonom swoim, które umiały być czynne na tem polu w sposób zręczny.
Była to myśl dobra. Przedsięwziąwszy rewizję generalną swej garderoby, wysłała pocztą ów list, który zniweczył do reszty pokój ducha matki.
Gdy Gilbert, nieobecny przez całe przedobiedzie, wrócił z City, czynił wrażenie zmęczonego.
Powitali się, jak zawsze wzajemnie uśmiechami sztucznymi potrosze. Z jednej strony był to śmiech chłodny, z drugiej smutny. Potem następowało oryginalne wielce pytanie... Czy dobrze spałaś... A słowa te przypadały zawsze temu z obojga, które je sobie przypomniało pierwsze.
Podczas jedzenia, spytała nagle.
— Czy chciałbyś, byśmy dali obiad?
Spojizał na nią zdziwiony.
— Obiad? — powtórzył, nie dowierzając własnym uszom, potem zaś spostrzegłszy jaj twarz rozczarowaną i uświadamiając sobie, że chce może spełnić ofiarę, dodał. — Myśl ta, jest zdaniem mojem wyśmienita! Kogóżbyś chciała zaprosić?
— Oczywiście, przyjaciół twoich! — odrzekła. — Naprzykład tego, arcymiłego pana Frankforta... kogóźby zresztą jeszcze?
Uśmiechnął się dość ponuro.
— Ten arcymiły pan Frankfort, wyczerpuje o ile wtem listę przyjaciół moich! — odparł roześmiawszy się zlekka. — Moglibyśmy jeszcze zaprosić Warrella.
— Cóż to za Warrell? Ach, wiem już! — rzuciła spiesznie. — To makler matki mojej.
Patrzył na nią z zaciekawieniem.
— Makler matki twojej,... rzeczywiście? — powtórzył przeciągle.
— Cóż w tem dziwnego? — spytała.
— Jakto, co dziwnego? — rzekł wymijająco.
— Pocóż spytałeś w sposób tak niezwykły?
— Uczyniłem to całkiem bezwiednie! — rzekł niedbale. — Coprawda, trudno sobie wyobrazić matkę twoją w związku z maklerem giełdowym. Ale w tych czasach trzeba jej prawdopodobnie jakiegoś agenta. Wiedz, że jest on także moim maklerem.
— Kogóżby jeszcze? — podjęła.
— O ile o mnie idzie, — odparł z drwiącą powagą, nie przychodzi mi nikt na myśl. A możeby zaprosić matkę twoją?
— Mogłabym zaprosić dwie miłe osoby! — powiedziała, nie zwracając uwagi na propozycję męża.
— Możeby matkę twoją? — powtórzył znowu.
Podniosła nań załzawione oczy.
— Proszę cię nie bądź tak przykry! — rzekła. — Wiesz dobrze, iż jest to niemożliwe.
— Dlaczegóźby nie! — oświadczył wesoło. — Uczyniłem propozycję całkiem poważnie i uważam ją za zupełnie stosowną. Zresztą nie istnieje żaden powód, by podtrzymywać dalej to głupie rozdwojenie nadal. Przyznają szczerze, iż byłem na nią bardzo rozgoryczony, ale wówczas byłem wszakże rozgoryczony i na ciebie także.
Spojrzał na nią z pewną serdecznością.
— Gorycz przemija zwolna! — zauważył.
Chociaż patrzył na młodą kobietę, mówił raczej do samego siebie.
Zauważyła, że usiłuje przekonać się o czemś.. w co dobrze nie wierzy.
— Dziwna rzecz, — powiedział — jak drobne rzeczy, małe utrapienia i nie wiele znaczące powody, by się czuć nieszczęśliwym rozpadają się w niwecz w obliczu prawdziwej, wielkiej troski.
— Co jest twą wielką troską? — spytała spiesznie, korzystając ze sposobności, jaką jej nastręczył w tym momencie niepanowania nad sobą.
— Nie mam żadnej! — odparł, trochę głośniej, zwykle i butnie niemal. — Mówiłem tylko ogólnie! Nie mam troski poza nieuniknionemi troskami życia! — dodał. — Przez czas pewien, ty byłaś dla mnie troską, ale to minęło już.
— Cieszy mnie, że to mówisz Gilbercie, — rzekła łagodnie — chcę naprawdę pozostać z tobą na stopie przyjacielskiej, chcę ci być przyjacielem dobrym. Wiem, że wniosłam dużo złego w twe życie.
Wstała od stołu, patrząc nań z góry.
Potrząsnął głową.
— Nie sądzę tak! — odparł. — W każdym razie nie tyle złego, ile sobie wyobrażasz. Inne okoliczności sprzysięgły się na moją zgubę, chociaż wyglądały na piękną przyszłość. Smutne, że małżeństwo nasze nie stało się takiem, jak je sobie wymarzyłem, ale ostatecznie marzenia nie stanowią nader pewnych podwalin gmachu życia. Nie możesz sobie chyba wyobrazić, że byłem marzycielem, nieprawdaż? — dodał z uśmiechem właściwym sobie, przyczem w kątach oczu potworzyły się drobne zmarszczki. — Nie możesz mnie sobie przedstawić jako romantyka, chociaż byłem nim.
— Chociaż nim dotąd jesteś! — poprawiła.
Nie dał na to odpowiedzi.
Kwestia wydania obiadu weszła potem raz jeszcze na porządek dzienny, gdy się sposobił do odejścia.
— Możebyś został jeszcze chwilę, by to ze mną omówić? — zaproponowała nieco trwożnie.
Zawahał się.
— Uczyniłbym to jak najchętniej, — powiedział, ale spojrzał na zegarek.
Zacisnęła usta, czując przez moment, że ją przenika fala niezrozumiałego zgoła gniewu.
Było to z jej strony, czystym nonsensem, gdyż zawsze wychodził o tej porze i toteż nie istniał żaden powód pozostania.
— Pomówimy, zresztą innym razem! — oświadczyła chłodno i opuściła go, nie mówiąc już nic więcej.
Zaczekał aż do chwili usłyszenia, że drzwi jej pokoju na górze zapadły, potem zaś wyszedł z lekkiem uśmiechem, w którym było więcej łez niż wesela.
Opuścił dom w chwili bardzo korzystnej. Pozostawszy jeszcze bodaj pięć minut spotkałby się był niechybnie z teściową.
Pani Cathcart powzięła decyzję „ulżenia sercu swemu“ i zjawienia się osobiście celem opowiedzenia o wszystkiem córce. Podziękowawszy pomyślnemu zrządzeniu losu, który usunął z widowni Gilberta, spytała dla wszelkiej pewności służącego, czy pan w domu, a tenże potwierdził ten fakt.
Edyta nie czuła się zdziwiona przybyciem matki. Przypuszczała, że jawi się w tym celu, by jej osobiście wręczyć naszyjnik, jako prawdziwej właścicielce i schodząc do salonu, by powitać ją, czuła lekkie wyrzuty sumienia, z powodu, że wyraziła swe żądanie w słowach zgoła niepotrzebnie ostrych. Dusza jej wrażliwa bardzo żywiła oczywiście należne, a naturalne uczucia dla starszej damy. Obawa, że mogła zadrasnąć jej serce, a nawet wzburzyć do głębi i że wyjdzie to na jaw wśród rozmowy, przepoiła ją do pewnego stopnia niemiłem wrażeniem, w chwili otwierania drzwi salonu.
Pani Cathcart była uosobieniem pełnej chłodu swobody. Niktby nie mógł przypuścić, że pomiędzy temi kobietami dojść miało kiedykolwiek do sceny, o której wspomina się z niechęcią, a nigdy nie mówi. Nie padło też słowo wzmianki o przeszłości i Edyta czuła się z tego bardzo zadowoloną.
Nie było jej zamiarem żyć na złej stopie z matką. Aż nadto dobrze wżywała się w jej położenie, wiedząc co jest powodem ich rozdwojenia. Ale było lepiej dla nich obu utrzymywać bodaj pozory stosunków przyjaznych.
Pani Cathcart podjęła niezwłocznie rzecz główną.
— Domyślasz się zapewne z jakiego powodu przybywam do ciebie! — rzekła po powitaniu wstępnem.
— Przypuszczam, mamo, odnosisz mi naszyjnik! — powiedziała młoda kobieta z uśmiechem. — Pewnie uznajesz, za rzecz brzydką z mej strony, że proszę o niego, ale przebacz, sądzę, iż powinnam uczynić coś dla Gilberta.
— Tak, zdaje mi się, że mogłaś znaleźć cel inny dla swego pierwszego listu! — oświadczyła hałaśliwe pani Cathcart.
Edyta nie dała odpowiedzi. Nie miało zgoła sensu spierać się z matką.
Pani Cathcart posiadała tę wcale nie rzadką wśród mnóstwa ludzi skłonność zwalania na innych wszystkiego co złe. Było to jedną z wybitnych cech jej charakteru.
— Przykro mi bardzo, — podjęła po chwili na nowo — ale nie mogę ci zwrócić tego naszyjnika.
Młoda kobieta wbiła w matkę zdumione oczy.
— Jakto? — spytała. — Co masz na myśli mamo?
Pani Cathcart unikała z rozmysłem spojrzenia córki.
— Poniosłam na giełdzie znaczne straty! — odparła po chwili. — Sądzę wiesz, że ojciec twój zostawił nam w sam raz tyle, by głodować, a wszystko czegoś zaznała, cały luksus i dostatek zawdzięczać należy moim, osobistym wysiłkom tylko. Straciłam mnóstwo pieniędzy na kanadyjskich Pacyfikach! — wyznała otwarcie.
— I cóż dalej? — spytała Edyta z zaciekawieniem o ciąg dalszy, gotowa zresztą na najgorsze.
— Zadłużyłam się u pewnej firmy maklerskiej na 700 funtów — powiedziała pani Cathcart — i złożyłam naszyjnik twój, jako zastaw.
Młoda kobieta odetchnęła głęboko.
— Miałam, oczywiście zamiar, wykupić go, ale niespodzianie spadła katastrofa... wyłamano trezor kasy i skradziono klejnoty.
Edyta patrzyła na matkę osłupiałemi z przerażenia oczyma.
Mimo, że utrata naszyjnika sama w sobie, nie sprawiła jej zbyt wielkiej przykrości, fakt ten uświadomił jej teraz, coś, co jej było nierównie ważniejszem niż przypuszczała. Przedmiot ten stanowił dla niej ostatni ratunek na złe czasy, które mogły zjawić się lada chwila, o ile obawy Gilberta były słuszne.
— Na to niema rady! — powiedziała.
Nie czyniła matce wyrzutów i nie dała także wyrazu swego poglądu na niewłaściwość dawania w zastaw długów swoich, przedmiotów będących własnością osób innych.
Każdy rodzaj krytyki byłby tu bezużyteczny i nie wart zachodu.
— I cóż ty na to? — rzekła pani Cathcart.
Edyta wzruszyła ramionami.
— Cóż mam powiedzieć? Naszyjnik przepadł i trzeba się z tem pogodzić. Czy firma zaproponowała jakieś odszkodowanie?
Powiedziała to zgoła niewinnie, gdyż wpadło jej na myśl, że część bodaj straty można uratować z rozbicia.
Matka spojrzała na nią bystro.
Czy może ten przeklęty Warrell powiedział jej coś? Wiedziała, że Warrell zna się dobrze z mężem Edyty. Gdyby powiedział, byłaby to z jego strony złośliwość wielka.
— Firma ujawniła możliwość odszkodowania! — odrzekła niedbale. — Ale jest to kwota zgoła niedostateczna. Sprawa zresztą nie zakończona i zawiadomię cię o jej przebiegu.
— Jakież odszkodowanie proponuje firma? — spytała Edyta.
— Tysiąc funtów! — rzekła pani Cathcart po chwili wahania.
— Tysiąc funtów! — wykrzyknęła młoda kobieta z wielkiem zdumieniem, bowiem pojęcia nie miała, że naszyjnik aż taką wartość posiada.
— To znaczy, oczywiście — pospieszyła dodać pani Cathcart — siedmset z mojej kieszeni, a tylko trzysta od maklera.
Edyta uśmiechała się w duchu. Fakt... siedmset funtów z mojej kieszeni... oznaczał, że jeśli zechce mieć całą kwotę musi obrabować matkę.
— A więc pozostaje tylko trzysta funtów. Myślę, że zadowolnię się tem.
— Zaczekaj jeszcze trochę! — przestrzegła pani Cathcart. — Naszyjnik może zostać w jakiś sposób odnaleziony. Podamy do dzienników opis jego. Cóż ty na to?
Młoda kobieta potrząsnęła głową.
— Nie byłoby mi to wcale miłe! — rzekła spokojnie. — Mogłoby dojść do śledztwa a nie radabym powiadamiać ludzi, że ten naszyjnik, będący moją własnością, został przez matkę moją dany za jej długi osobiste.
Słowa te cechowały doskonale Edytę nową. Pani Cathcart spojrzała na nią w osłupieniu.
— Edyto! — rzekła surowe. — To brzmi potrosze zuchwale!
— Być może, mamo! Ale cóż mam począć? Co mam mówić? Fakty zarówno dla mnie, jak i dla ciebie są aż nad wyraz jasne. Naszyjnik został skradziony i nie wyjdzie już prawdopodobnie na jaw nigdy. Dla odległej bardzo nadziei, że przedmiot ten, z którego wyjęto już kamienie i przetopiono napewne, nie zdradzę publicznie ani straty swojej, ani twej słabości, mamo!
— Znasz się, widzę dobrze na klejnotach i złodziejach klejnotów! — powiedziała matka trochę drwiąco. — Czy może Gilbert pogłębił wiadomości twoje?
— Tak jest! — odparła córka spokojnie. — Rozmawiamy nieraz o różnych dziwnych rzeczach.
— Spędzasz z nim przeto miłe wieczory! — powiedziała matka oschle, potem spojrzawszy na zegarek, dodała. — Niestety nie mogę zostać dłużej. Przypuszczam, że zechcesz pójść ze mną. Towarzystwo zupełnie swobodne. Zresztą zaproszono także i ciebie.
— A Gilbert? — spytała młoda kobieta. Matka uśmiechnęła się.
— Nie, Gilberta nie obejmowało zaproszenie. Wszędzie daję wyraźnie da poznania, że przyjmuję zaproszenie, w tym tylko razie, jeśli męża twego nie będzie wśród zebranych.
Edyta wyprostowała się, a matka dostrzegła w jej oczach oznaki nadciągającej burzy.
— Nie rozumiem cię dobrze, mamo! — rzekła. — Czyż możliwe, byś chodziła po Londynie, rozsiewając rzeczy nieprzychylne o mężu moim?
— Oczywiście, uczyniłam to nieraz już! — przyznała pani Cathcart bez ogródek. — Niema mowy o chodzeniu po Londynie, ale powiedziałam to ludziom z koła bliskich przyjaciół, których interesują, oczywiście, moje sprawy.
— Nie masz, mamo prawa mówić tak! — rzuciła Edyta w oburzeniu. — To rzecz niesłychana! Uczyniłaś błąd wielki i musisz wziąć na siebie skutki jego. Ja także popełniłam błąd i przyjmuję spokojnie los mój. Jeśli boli cię, że jestem żoną człowieka, który mnie nisko ceni o ileż więcej, jak sądzisz, obchodzi to mnie samą!
Pani Cathcart roześmiała się i rzekła.
— Nieraz spać mi nie dają różne troski i myśli przykre, ale bądź pewna, że niema wśród nich myśli, iż mąż twój nie żywi dla ciebie zbyt wielkiej miłości. To, co mnie przepełnia niezmierną odrazą jest świadomość, że miast być człowiekiem bogatym, nie posiada złamanego grosza. Cóż go za szaleństwo opętało z tym pomysłem porzucenia stanowiska w ministerstwie spraw zagranicznych?
— Sama go o to zapytaj, mamo. Wróci lada chwila.
Tych słów kilka starczyło, by przyspieszyć odwrót pani Cathcart, a Edyta została sama.

KONIEC.



(Dalsze dzieje Wallisa zbrodniarza, opowiedziane są w książce p. t. „Wills zbrodniarz“).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.