Przejdź do zawartości

Po rozwodzie/Część II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po rozwodzie
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tadeusz Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Dopo il divorzio
Źródło Skany na Commons
Inne cała Część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz rano, tak samo jak wówczas, niegdyś, Giovanna zbudziła się pierwsza, gdy matka jej, jak zwykle stare, nie mogące długo zasnąć z wieczora, spała jeszcze snem lekkim, chociaż sapała bardzo.
Poranek zimowy jasny, lecz chłodny bielał po za mętnemi szybami okna. Giovanna, która z wieczora zasnęła zasmucona, zawstydzona tem, co słyszała od ciotki Porreda, spojrzawszy w okno poweselała nadzieją dnia pogodnego, dobrego do podróży. Z wieczora zasypiała zachmurzona wspomnieniem Konstantego i zmarłego swego synka, obrazem wiekuistości, o której mówiła oburzona matrona i tym podobnych, niewesołych rzeczy.
— Nie, złego serca nie mam — myślała — a Bóg patrzy w serce i sądzi wedle intencyi, a nie wedle okoliczności zewnętrznych. O wszystkiem myślałam, o wszystkiem. Żal mi biednego Konstantego, wszak oczy, myśląc o nim, wypłakałam. Łez mi już nie staje. Wiem, że nie wróci, nie wróci nigdy, lub wróci, gdy postarzejem oboje... i płakać sił już niemam. Mojaż wina, że nawet myśląc o nim, płakać już nie mogę? Zresztą nie jestem-że bożem stworzeniem, z krwi i kości, tak jak i inna każda, młoda, uboga, wystawiona na grzech i pokusę? Jedyny mój ratunek przyjąć co Bóg mi zdarza. Oj! oj! ciotko Porreda. Wiem ja co wiekuistość znaczy i dlatego właśnie chcę uniknąć grzechu i upadku. Nie! nie! nie jestem zła, sprośna bezwstydnica, serce mam dobre, czułe...
Myśląc tak o dobroci i czułości swego serca, nie wnikała nazbyt w głąb sumienia, gdzie prawda bądź co bądź zawsze zwycięża i z której to głębi niby opar powstawał ów zdejmujący ją ciężki smutek. Oszukiwała sama siebie, pocieszając się i uspokajając zgodnie z praktycznemi wyrachowaniami. Teraz zbudziła ją przezroczystość pogodnego poranku, bijącego zbudzonem skrzydłem o duże okno gościnnego pokoju w domu Porredów.
Wkrótce zbudziła się i stara matka, wołając z zadowoleniem:
— Pogoda! tem lepiej.
Wstały obie, ubrały się, zeszły na dół. W kuchni zastały już ciotkę Porredu, uprzejmą i uprzedzającą, rozlewającą kawę. Pomogła im opatrzeć i osiodłać konia Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie, lecz zaledwie wyszły na dziedziniec, przeżegnała się; jak gdyby odganiając złego ducha.
— Wreszcie! — westchnęła — z Bogiem! Niech najwyższy da im upamiętanie.
W przezroczystego poranku ciszy rozlegało się pianie kogutów, blizko, potem dalej i dalej jeszcze... Miasteczko spało pod baldachimem głębokiego szafiru.
Tym razem kobiety podróżowały same, bez towarzyszów musiały zjechać z góry, przebyć dolinę i znów wzbijać się pod górę. Szczyty skał sterczały przed niemi tu metalowe, tam śniegiem ubielone, jeżąc się na horyzoncie.
Zimno było i choć nie wietrzno, powietrze zdawało się ostre. Cisza zupełna zalegała dolinę pustą i dziką, a ciszę tą potęgował monotonny szmer strumieni. Trawa nizka jeszcze była, zielona, gęsta, ubrylantowana szronem, który przyprószył też wązkie ścieżki i połyskiwał na gałązkach krzaków. Świeżo tu było, czuć rozmokłą ziemię. Z rzadka wznosiły się pnie drzew bezlistnych, podobne do pustelników, czyniących pokutę w samotności i odmawiających poranne pacierze. Orne grunta czerniały tu i owdzie długiemi pasmami, a niezliczone zagrody kamienne, mchem porosłe, wznosiły się i opadały splątaną siecią, okrążając zielone pastwiska. Jadąc powolnym truchtem, kobiety z zziębniętemi rękami i nogami przejechały dolinę, rzekę w bród szeroki lecz płytki, wjechały w góry. Słońce wznosiło się coraz wyżej; lecz choć jasne, nie grzało. Tylko pozłota słoneczna mięszała się z szafirem nieba, a wiatr wstrząsając krzakami przynosił wilgotne powiewy. Kobiety jechały milcząc w cieniu skał granitowych. Spotkały po drodze znajomego wieśniaka z Bitti, szedł pieszo, zamieniono ukłony.
Wzbijały się pod górę, a słońce wzbijało się też coraz wyżej. Grzało. Kobiety myślały o kresie podróży, sprawunkach ułożonych w sakwie, o tem, czem się zajmą, wróciwszy do domu. Stara myślała o ciotce Marcinie i tem, jak jej zaimponuje wyprawa przyszłej synowej. Giovanna myślała o Broncie i o przedziwnych rzeczach, które prawił podochocony; jednak, gdy dostrzegła kościół ś. Franciszka, biały w słońcu, śród zieleni zarośli, zbudowany w połowie wysokości góry, przypomniała sobie Konstantego i zaczęła modlić się na jego intencyę. Do wioski swej dojechały po południu. W Ortei śród pastwisk wilgotnych, w cieniu gór, pokrytych śniegami, zimniej było niż w Nuoro i słońce zaledwie budziło do życia skąpe trawy. Na powichrzonych, rdzawych dachach aksamitniały płachty mchu; ściany lepianek wilgotne miały zacieki, drzewa bezlistne, i dymy wzbijające się blademi słupami w górę, zwiększały wrażenie samotności. Wioska, jak zwykle, milczała, zdając się opustoszałą, tylko po murach migotały szmaragdowe iskierki; kameleony, to ciche, zwinne i pierzchliwe, wysuwały z kamiennych szczelin ruchliwe swe łebki i mieniące się ciałka, a ślimaki czołgały się cicho po kamieniach.
U bramy swej ciotka Marcina przędła wełnę, jak zwykle, a widząc nadjeżdżające, zaciekawiła się bardzo zawartością sakwy, lecz nie pokazała tego po sobie, witając sąsiadki skinieniem głowy. Dopiero wieczorem, gdy Bronta wrócił do domu, dokąd teraz wracał częściej, poszła z nim razem do chaty sąsiadek, spragniona oglądania ich zakupów.
Niewielki ogień jałowcowy palił się na kominie u ciotki Bachisii, rozświetlając ubogie ściany izdebki. Giovanna chciała zapalić lampę, lecz goście oparli się temu: matka przez wrodzone skąpstwo, Bronta, bo mu w pół cieniu milej było przypatrywać się narzeczonej.
Ciekawą rzeczą było widzieć Giovannę wobec przyszłej teściowej i jej syna. Mówiła cicho i łagodnie, jak posłuszne i uprzejme dziecię, wzrok się jej mącił, przysłonięty długiemi rzęsami. Zdawała się piętnastoletnią dzieweczką, niewinną i nieśmiałą, a co najciekawsze to to, że pozory te przybierała nie z wyrachowania i zalotności, bez instynktownie jakoś. Bronta był w niej zakochany i nieraz po pijanemu aż uciekał od niej, padał na kolana, modlił się, przypominając sobie pacierze mówione w dzieciństwie, płakał, zaklinał, że więcej pić nie będzie.
I wieczoru tego trzeźwy był, zupełnie trzeźwy. Mówił mało i cicho, lecz wzrokiem pożerał narzeczoną. Uśmiechał się ustawicznie i ustawicznie w mroku przyćmionej izby połyskiwały białe jego zęby.
Stara Bachisia opowiadała przygody podróży i pobytu w mieście. Długo i szeroko mówiła o płaszczu prawnika, rękawach u sukni Gracyi, podobnych do rozpuszczonych skrzydeł, o przepychach kuchni w domu Porru, o spotkanym na ulicy znajomym — o wszystkiem zgoła, oprócz o rozmowie którą przy wieczerzy prowadzono, i o sprawunkach, zaostrzając tem ciekawość sąsiadki.
— A ty, Giovanno, nie masz — że nic do powiedzenia — spytał Bronta, dorzucając kilka gałęzi jałowcu do ognia. — Zamyślona jesteś, co ci?
— Czuję się zmęczoną — i nagle zaczęła mówić o Jakóbie Dejas.
— Waryat to skończony — narzekała. — Prześladuje mnie ciągle. Doprawdy, zasługuje, byście go wydalili! Potrzebna bo mu służba! Bogaty!
— Nie wiem, co mu się stało — dorzuciła matka — był przedtem wesoły, krotochwilny, a teraz, gdy ma dom, trzody i mógłby się ożenić, wścieka się nie wiadomo czego. Wiecie zapewne, że go ztąd wyrzuciłam.
— I nie wrócił już?
— Nie wrócił.
— Ani też Izydor Pane? — dodała łagodnie Giovanna.
— Zdawało mi się — zauważyła sąsiadka — żem go widziała, przechodzącego tędy wczoraj...
Giovanna podniosła żywo głowę, lecz Bronta roześmiał się na głos.
— Jak gdyby potrzebowano tu jego pijawek! — zawołał.
— Hm! — odchrząknęła jego matka, a po chwili milczenia dodała — czyż nie przywiozłyście mi gościńca z Nuoro? Dość długo każecie nań wyczekiwać.
Kobiety, które w istocie rzeczy zaopatrzyły się w fartuch na podarek, zdawały się zmieszane.
— Ab! zapomniałyśmy! wyszło nam z pamięci!
Ciotka Bachisia śmiała się, choć nieszczerze, lecz widząc, że córka pozostaje zamyśloną, zaproponowała:
— Giovanna pokaże zakupy nasze.
Giovanna powstała z miejsca, zapaliła świecę i wyszła do przyległego alkierza. Bronta pogonił za nią rozpalonym wzrokiem, jego matka zrozumiała, że podarek został przywieziony. Przeszło minut parę, młoda nie wracała.
— Co ona tam robi? — pytał Bronta.
— Nie wiem.
Przeszło jeszcze minut parę.
— Pójdę, zobaczę — zawołał, powstając z miejsca niecierpliwy młodzian.
— Ależ nie, nie... — protestowała Bachisia, lecz tak miękko, że stara Marcina zaczęła dodawać synowi odwagi.
— Cyt! cyt!
Skradał się do alkierza na palcach. Giovanna, stojąc nad otwartym kuferkiem, czytała list, który wracając z Nuoro, znalazła wsunięty za próg chaty. List był od Konstantego, rozdzierający, niewprawną pisany ręką. Błagał młodą kobietę, by nie gubiła siebie i jego. Przypomniał jej dni szczęścia, wiosnę ich miłości, przyrzekał wrócić, przysięgał, nie wiem już raz który — na swą niewinność. „Jeśli nie nademną, miej litość nad samą sobą — kończył — nad duszą nieśmiertelną. Pomyśl o grzechu śmiertelnym, o wieczności...”
A! tak samo mówiła ciotka Porreda, tak samo. List ten podedrzwi wsunął najpewniej Izydor Pane, gdyż widziano, jak przechodził tędy. Giovanna oddawna już nie miała wieści od Konstantego. Łzy nabiegły jej do oczu i kto wie co je wywołało: wzgląd na wiekuistość, czy wspomnienie przeszłości? W tej właśnie chwili drzwi zaskrzypiały, posłyszała kroki za sobą. Szybkim ruchem opuściła wieko skrzyni. Ręce jej drżały...
Bronta był przy niej, objął ją, przyciskał do piersi.
— Co robisz tu, co robisz tak długo? — pytał drżącym od wzruszenia głosem.
— Ah!... szukam, widzisz, szukam fartucha, któryśmy przywiozły z miasta dla twej matki. Nie wiem, gdzie go położyłam... Zostaw mnie, zostawże — szeptała, usiłując się uwolnić z silnych ramion mężczyzny; lecz w mroku komnaty połyskiwały tuż przy jej twarzy jego białe zęby, a purpurowe, wilgotne usta szukały ust jej...
— Ah! zapominamy o wieczności — westchnęła.
Wróciwszy jednak do kuchni, śmiała się młodym, wesołym śmiechem, rozkładając materye i płótna przed przyszłą swą świekrą, a Branto patrzył na nią tak, jak gdyby wypił był całą beczkę wina.




Zima, minęła. Przyjaciele Konstantego nie ustawali w zabiegach, by zerwać zamierzone małżeństwo. Daremnie. W tym względzie i Dejas’owie i obie kobiety były niewzruszone. Nic nie pomagały perswazye, prośby, pogróżki.
Sam syndyk, pasterz, podobny z twarzy do wielkiego Napoleona, blady i surowy, przeciwny był temu małżeństwu, zwał je „dyabelskim wymysłem”, i gdy narzeczeni udali się do niego sekretnie, prosząc o ogłoszenie zapowiedzi, przyjął ich chłodno i wyniośle, spluwając co dwa słowa na ziemię. Po co wywoływać zgorszenie, zły dawać przykład? czy słyszano kiedy o czemś podobnem? Wieś cała była wzburzona. Zrazu nie dowierzano, potem słuchano obojętnie o miłostkach Bronta z sąsiadką, z czasem zaczęto się oburzać, w gruncie rzeczy nie mając nic przeciw miłostkom, ale wiele przeciw małżeństwu, co się zdawało poprostu niemożliwem. Śmiano się, wnoszono, że Bronta kpi sobie z Giovanny i jej jędzy matki, ale teraz, teraz przestano się śmiać i żartować, darowanoby chętnie skandal wszelaki, grzech śmiertelny; — wiedziano, że Giovanna młoda i piękna, wiedziano jak jest ubogą.. ale wstępować w związek małżeński, mając żyjącego, bądź co bądź, męża, tego ani zrozumieć, ani wybaczyć nie mogli. Rzecz to straszna, niesłychana, zdrożna! Bóg mógł za to zesłać klęski i kary na wieś całą, na okolicę i ludzie mówili ni mniej, ni więcej, jak o ukamienowaniu zdrożników, co najmniej o obiciu narzeczonych tak, aby to sobie dobrze zapamiętali. Słysząc o tem Bronta wpadł we wściekłość, a stara Bachisia wołała: „zostawcie to mnie, rozprawię się z łajdakami,” przyczem ciotka Marcina podnosiła głowę jak klacz rasowa, czująca w powietrzu zapach prochu. I ta gotową była walczyć i zwyciężać, choć czuła, jak się z dnia na dzień starzeje i coraz pilniej jej było zdobyć synowę, to jest służkę, niewolnicę, którąby do domowej pracy zaprządz mogła bezwzględnie i bezlitośnie, a zwłaszcza już bezpłatnie. Giovanna odpowiadała wybornie wszystkim tym warunkom. Jeśli ta, a nie inna synowa jej dogadzała, co komu było do tego?
Wieczorem tego dnia, w którym ogłoszono zapowiedzi, Izydor Pane pracował siedząc na progu ubogiej swej chatki. Z wnętrza buchał ogień. Izydor mógł sobie na to pozwolić, gdyż sam sobie zwykł był przynosić drzewa z gór, lasów, z nad rzeki. Zimą zwykł był też kręcić powrozy z włosia końskiego, gdyż zręczny był do każdej roboty, czy to nad wodą, czy w lesie, czy w kuchni. Umiał nawet naprawiać obuwie, a jednak nie mógł obronić się biedzie i nieraz brakło mu łyżki ciepłej strawy.
Nagle, na tle zapadającego wieczoru zjawiła się postać Jakóba Dejas’a. Wszedł do izby i usiadł w milczeniu przy ogniu.
Kuchnia rybaka czarna była, lecz połyskiwała w głębi błyszczącemi statkami na tle ciemnych kątów. Dalej rozwieszone były sieci, a nad niemi majaczyły szare pajęczyny. Na okapie komina stał słój szklany, pełen pijawek i wody. Na ścianie wisiała ruda kobiałka, koszów parę, zresztą ogień rozświecał postacie dwóch wieśniaków i lśkniący włoś w grubych palcach powroźnika.
— Co słychać? — spytał Jakób.
— Co tam ma być! — machnął ręką rybak.
— Dali na zapowiedzi — ciągnął półgłosem i jakby do samego siebie mówił pierwszy: — skończone, przepadło! Pijak ten zajrzał dziś do pasieki, mogłem zejść po wsi. Niech się tam wścieka, co mi tam! Przyszedłem, Izydorze. Trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rzuć-no te swoje przeklęte powrozy. Słuchaj, radź! trzeba coś przedsięwziąć, działać... Rozumiesz mnie, słyszysz, Izydorze!
— Słyszę i słucham, ale cóż możemy poradzić? Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy: przedstawialiśmy, błagali, grozili. Wmieszali się w sprawę: syndyk, pisarz gminny, sam proboszcz...
— E! mazgaj! proboszcz, ksiądz Eliasz Postolu! Prawił kazanie ocukrzone, jak zawsze, a powinien był grozić, przeklinać, imać ksiąg świętych, wykląć, odsądzić od wody, chleba, światła dziennego, w piekło im ziemię zamienić. Usłuchaliby go wówczas bezbożni! Ale co tam liczyć na takiego mazgaja! Ciepła, ocukrzona woda i tyle! Nie wspominaj go przedemną, bo mnie porywają wszystkie pasye...
Izydor z rąk wypuścił robotę.
— Niepotrzebnie się wściekasz. Ksiądz nie miał prawa grozić i wyklinać, lecz przekleństwo Boże bez tego spada na dach bezbożnych.
— Rzucę ich, nie będę żarł ich zatrutego chleba, odejdę — odgrażał się Jakób — przedtem jednak sprawię sobie satysfakcyę i dobrze obłożę kijem nowożeńców.
— Zwaryowałeś, ptaszku! — przedrzeźniał go Izydor.
— Niech i tak będzie, zwaryowałem, to i co, co komu do tego? Nie, nie zrobiłeś wszystkiego, coś był winien zrobić, by nie dopuścić do podobnego świętokradztwa. Pfuj! hańba, ohyda! Straciłem humor...
— Postarzałem, czuję to, o lat dziesięć — westchnął Izydor.
...humor straciłem — ciągnął Jakób — tak i stoi mi w oczach Konstanty! Co też powie, żeśmy do tego dopuścili... Nie wiesz, czy prawda, że chory?
— Wyzdrowiał, lecz desperuje — odrzekł Izydor, uchylając kapelusza, a wracając do przerwanej roboty, mruczał:
— Wyklinać, klątwę rzucać...
— Tak jestem zły, że się aż własną zachłysnąć mogę śliną — ciągnął Jakób, głos podnosząc — wściekły jestem jak pies. Nie, nie! nie dam za wygraną. Kara Boża na nich, jeśli jest Boska sprawiedliwość. Daj mi Boże doczekać aż ich zmiażdży grom z nieba. Ale co tam kręcicie w palcach?
— Widzisz, powróz.
— Powróz, z włosia!
Umilkli obaj. Jakób patrzył na powróz a w oczach palił mu się gniew.
— Komu zamierzasz to sprzedać? — spytał.
— Zaniosę do miasta i sprzedam gospodarzom do wiązania bawołów. Czemu się tak przypatrujesz? Obciąłbyś się może powiesić? Co?
— Nie, gołąbku, ptaszku mój, sam się przed tem powiesisz, jeśli Bóg dozwoli... Więc — kończył, głos podnosząc — dali na zapowiedzi.
Chwilę milczeli obaj, poczem ozwał się pomału Izydor:
— Kto wie... Mam nadzieje, że... małżeństwo do skutku nie przyjdzie... Ufam w Bogu, mam nadzieję, że dobry święty Konstanty cud uczyni...
— Cud! zaraz cud! — zaśmiał się Jakób.
— Czemu nie? — odparł rybak. — A gdyby.. gdyby, zanim małżeństwo, zawarte zostanie, wyznał swą zbrodnię, lub zmarł prawdziwy zbrodzień, zabójca Wasyla Ledda i ruszony wyrzutem sumienia wyznał grzech swój na spowiedzi. Na nic wówczas rozwód.
— Prawda, na nic wówczas — mruczał z ponurą ironią Jakób. — Ale po co ma tamten jak raz teraz umierać, spowiadać się jak na zawołanie? Eh! głupi jesteś, Izydorze! Naiwny, jak trzyletnie dziecko.
— Wszystko, nawet sumienie zbrodniarzy, w ręku Boga. Prawda się odkryć może, musi.
— Tak, jak raz i to teraz, zaraz na zawołanie... Kto to odkryć może? Jak?
— Kto? Ty, ja, inny..
— E! głupiś jak smarkate dziecko, jak niewylęgłe z jaja pisklę. Odkryć! — Łatwo to mówić. Zresztą... jesteśmyż tak bardzo pewni, że nie Konstanty to...
— Czy pewni jesteśmy! — zapalił się rybak — ależ nie możemy być niepewni. Prędzej ja sam, ty prędzej...
Jakób powstał z miejsca.
— Więc cóż mamy począć? — spytał. — Jeśli masz radę, mów.
— ....ty prędzej, niż on — powtórzył rybak, nie podnosząc głowy. — O radę pytasz? Na wszystko jest rada, w Boże to oddać trzeba ręce.
— Ach! cierpliwości mi nie staje — oburzył się Jakób. Pytam cię o radę a ty mi odpowiadasz ni w pięć ni w dziewięć. Zaduszę tę jędzę, Bachisię Era, najlepsza to pono będzie rzecz.
Wyszedł, jak przyszedł, bez pożegnania, gniewny, ponury. Izydor nie podniósł głowy, lecz po kilku chwilach, gdy postać Jakóba wsiąkła w mrok wieczorny, powstał i oparł się o drzwi pozostawione otworem.
Noc marcowa ciepła była i choć miesięczna, ale zaćmiona. W powietrzu czuć było kiełkujące rośliny. Dokoła chatki rybaka trawa i krzaki dzikie majaczyły w zmrokach przezroczystych, do snu się słoniąć. Na samym horyzoncie, ponad mglistym oparem, widniał rąbek jaśniejszego nieba, podobny do niebieskiej wstążki rzeki, wijącej się dokoła nocnej chmury i zachodniego pożaru.
Stał chwilę długą, w jaśniejszy rąbek nieba wpatrzony... Potem zamknął drzwi i u ognia wziął się do przerwanej pracy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.