Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skał granitowych. Spotkały po drodze znajomego wieśniaka z Bitti, szedł pieszo, zamieniono ukłony.
Wzbijały się pod górę, a słońce wzbijało się też coraz wyżej. Grzało. Kobiety myślały o kresie podróży, sprawunkach ułożonych w sakwie, o tem, czem się zajmą, wróciwszy do domu. Stara myślała o ciotce Marcinie i tem, jak jej zaimponuje wyprawa przyszłej synowej. Giovanna myślała o Broncie i o przedziwnych rzeczach, które prawił podochocony; jednak, gdy dostrzegła kościół ś. Franciszka, biały w słońcu, śród zieleni zarośli, zbudowany w połowie wysokości góry, przypomniała sobie Konstantego i zaczęła modlić się na jego intencyę. Do wioski swej dojechały po południu. W Ortei śród pastwisk wilgotnych, w cieniu gór, pokrytych śniegami, zimniej było niż w Nuoro i słońce zaledwie budziło do życia skąpe trawy. Na powichrzonych, rdzawych dachach aksamitniały płachty mchu; ściany lepianek wilgotne miały zacieki, drzewa bezlistne, i dymy wzbijające się blademi słupami w górę, zwiększały wrażenie samotności. Wioska, jak zwykle, milczała, zdając się opustoszałą, tylko po murach migotały szmaragdowe iskierki; kameleony, to ciche, zwinne i pierzchliwe, wysuwały z kamiennych szczelin ruchliwe swe łebki i mieniące się ciałka, a ślimaki czołgały się cicho po kamieniach.
U bramy swej ciotka Marcina przędła wełnę, jak zwykle, a widząc nadjeżdżające, zaciekawiła się bardzo zawartością sakwy, lecz nie pokazała tego po sobie, witając sąsiadki skinieniem głowy. Dopiero