Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W przezroczystego poranku ciszy rozlegało się pianie kogutów, blizko, potem dalej i dalej jeszcze... Miasteczko spało pod baldachimem głębokiego szafiru.
Tym razem kobiety podróżowały same, bez towarzyszów musiały zjechać z góry, przebyć dolinę i znów wzbijać się pod górę. Szczyty skał sterczały przed niemi tu metalowe, tam śniegiem ubielone, jeżąc się na horyzoncie.
Zimno było i choć nie wietrzno, powietrze zdawało się ostre. Cisza zupełna zalegała dolinę pustą i dziką, a ciszę tą potęgował monotonny szmer strumieni. Trawa nizka jeszcze była, zielona, gęsta, ubrylantowana szronem, który przyprószył też wązkie ścieżki i połyskiwał na gałązkach krzaków. Świeżo tu było, czuć rozmokłą ziemię. Z rzadka wznosiły się pnie drzew bezlistnych, podobne do pustelników, czyniących pokutę w samotności i odmawiających poranne pacierze. Orne grunta czerniały tu i owdzie długiemi pasmami, a niezliczone zagrody kamienne, mchem porosłe, wznosiły się i opadały splątaną siecią, okrążając zielone pastwiska. Jadąc powolnym truchtem, kobiety z ziębniętemi rękami i nogami przejechały dolinę, rzekę w bród szeroki lecz płytki, wjechały w góry. Słońce wznosiło się coraz wyżej; lecz choć jasne, nie grzało. Tylko pozłota słoneczna mięszała się z szafirem nieba, a wiatr wstrząsając krzakami przynosił wilgotne powiewy. Kobiety jechały milcząc w cieniu