Po śmierci (Liciński, 1917)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Po śmierci
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Stałem długo na strychu i przyglądałem się sznurom.
Brudny, pomarszczony wiatr wpadał przez wszystkie szczeliny dachu i trząsł się złowrogim uśmiechem... „Powieś się, podlecu! Powieś się“ — krzyczał.
Ręce oparłem na sznurze i chciałem oczy zmusić do płaczu. O, jak go pragnąłem gorąco!
Ale łzy, nieposłuszne mej woli, cofały się od powiek i jęczały we mnie jak więźnie...
Śmierć położyła mi ręce na czole i szeptała: „Powieś się! Powieś się, kochasiu!...“
— Ehe — ehe — he!... — śmiały się mroki nad głową.
— Anuże, podlecu! — wył opiekuńczy djabeł mego życia.
I powykręcały się bezkształtnemi cielskami te mroki, rozłożyły się te czarcie skrzydła nade mną i zasyczało wszystko, a zaskowyczało — ehe — ehe — he...
Sznur oplątalem o szyję — ręce opuściłem — nogi do ziemi — i zawisłem w powietrzu.
Z mroku wypełzły tysiączne głowy potworów, zaśmiały się bezzębnemi ustami, zakłapały wargi, trwogę rozbudziły we mnie... „Ocalić się... odratować!...“
Szarpnąłem się raz i drugi — z całej mocy... wołać chciałem... „ratunku, pomocy!...“ ale sznur werżnął się głębiej w szyję i doduszał...
W pół godziny wiatr huśtał już moim sztywnym ciałem... Skrzypiały powrozy... wychodziły ze swoich siedzib szczury i stukotały po strychu, jak groby zbudzonych z letargu ludzi...
Nad miastem noc rozwieszała kiry i nad domami stała, jak przekleństwo.
Zamigotała na strychu blada latarenka... Dwie służące weszły z tobołami bielizny...
Rozmawiały zjadliwie o swojej pani...
— Jezus Marja! — krzyknęła nagle jedna...
— Wisielec!...
I obie porwały się do ucieczki...
A trup mój zachybotał się od szarpnięcia sznurów i w świetle na pół rozbitej latarki kołysał się z wytrzeszczonemi oczami i wywieszonym na brodę językiem...
Szeleściała tylko rozsypana w popłochu bielizna i noc stękała nad dachem.
Lecz oto rządca domu, policja, — cała komisja śledcza.
Kilku ludzi wynosi omdlałą moją żonę...
Matka stoi oparta o jakiś stary magiel i patrzy...
Nie zemdlała, nie płacze, — jest tylko biała bardzo i patrzy.
Zaczynają się formalności... Odcinają trupa... Układają go na nosze... Ona patrzy tylko...
Przechodzi dzień...
Samobójstwo już stwierdzone... Sekcja dokonana... Z doktorem sprawa załatwiona. — „Obłęd, niepoczytalność“...
Nie wiszę już na strychu... Leżę w metalowej trumnie...
Ktoś mi papierowego Lojolę do ręki wsunął...
Koło mnie — na prawo — na lewo... gromnice...
Obstawiono mnie kwiatami... Schodzą się przyjaciele...
Ktoś się przeżegnał „od oka“ — inni klękają nawet — wszyscy są smutni, bardzo smutni...
Niektórzy nie wiedzą nawet, po co tu przyszli? — trochę ciekawość, trochę przyjaźń — zresztą wypada...
Ci i owi pocieszają żonę — „nieodżałowana strata“... — nie mogą nawet od wzruszenia mówić — „robią śmierć“...
Zaczynam odczuwać jakiś tępy niesmak.
Zbiera mnie litość...
Podnoszę się z trumny i wychodzę...
Nikt tego nie spostrzega, bo trup pozostał nieruchomy... I jest mi dziwno, że mogę być trupem i sobą zarazem, — jednak nie silę się nawet zrozumieć tego...
Zaczynają się pertraktacje z księdzem... „Nie mogę: samobójstwo... Czyż nie rozumie pani tego?...“
Żona trzęsie się od płaczu... „Niech się ksiądz dobrodziej zlituje...“
Ale „ksiądz dobrodziej“ daleki jest „od litości“.
„Wszak znał moje życie... ateizm... nihilizm“...
Z drugiej strony ewangielja, religja, obowiązki chrześcijańskie... słowem świętości...
Żona pokazuje świadectwo lekarskie, jednocześnie wtyka mu w rękę pieniądze... Dużo, bardzo dużo... Wszystko, com zostawił po śmierci, jeszcze dopożyczyła...
Dobrodziej przymruża świątobliwe oczy, jednak wydaje mu się jeszcze za mało. — „Samobójstwo przecie“...
Żona pada wtedy na kolana i całuje jego kamasze.
— Litości! wszystko oddam...
Dygnitarz kościelny zniża swoje poświęcane ramiona do wijącego się koło nóg prochu, podnosi go.
— Nie trzeba... proszę wstać...
— Więc pochowa ksiądz?
— A gdybym zażądał bardzo dużej sumy?
Tu następują cyfry... — Bajeczne!...
Żona zgadza się... Wprawdzie nie ma przy sobie tyle, ale przyniesie przed samym pogrzebem... Pożyczy naturalnie...
Targi skończone...
Wdowa w poczuciu wdzięczności chwyta znowu księdza za rękę — całuje go.
Jednocześnie ksiądz spostrzega, że jest ładną... Urzędnicza suchość i pobożne namaszczenie ustępują miejsca zalotności. W chciwcu zbudził się lubieżnik.
— Proszę... niech pani spocznie...
Rękę opiera ze współczuciem na jej ramieniu, otacza ją słodyczą pasterskiego uśmiechu.
Pyta ją, czy mieliśmy dzieci?... Czy długo żyliśmy z sobą? czy nie zatruwały jej życia moje przekonania?
Lituje się nad nią, ubolewa.
Pytania przenoszą się na grunt praktyczny, wprost do zamierzonego celu. „Co będzie teraz robiła?... Czy ma jakie oparcie? Jakie środki do życia? Czy nie pogardzi jego radami?“
Żona jest mu za to nieskończenie wdzięczna. „On pierwszy zajął się jej wdowim losem... Prawdziwy kapłan“...
Ręka rozpustnika radaby przejść z ramienia dalej — do piersi... na razie jednak mimo sutanny księżej, mimo kapłańskiego nimbu, nie zdobywa się na tyle bezczelności... Przyrzeka tylko sobie to na przyszłość — festina lente...
Przezieram ich oboje oczami na wskroś — widzę wszystko... Wiem, że gdybym żył, rozpacz ręce załamałaby mi; wiem, że zazdrość i oburzenie popchnęłyby mnie do zemsty — zbrodni może. — Teraz jest mi to obojętnym.
Wszystko mi jedno, czy ci dwoje splotą się kiedy w miłosny uścisk lub nie... Patrzę na wszystko wystygłą piersią.
Nie zdolny już jestem do oburzeń i wybuchów; nie umiem zazdrościć, ani przeklinać, pogardzać, ani jęczeć... To wszystko skończyło się tam — na strychu.
Jestem tylko pełen jakiejś nieobjętej litości. Żal mi tej wdowy, co ulepionemu własnemi rękami bałwanowi ostatni grosz wtyka; żal mi tego rzezimieszka, co pobożną obłudą musi wydzierać ludziom to, co inni pałką wydzierają; żal mi, że w takiej nędzy ludzie dusze kąpią... Jak ja to widzę inaczej! — Jak mi ich żal...
I oto sunie mój pogrzeb ku Powązkom...
I za pogrzebem idzie tyle, a tyle rubli modlitwy...
I udręczone krępakami form idą teatralne uprzejmości... męczą się i ziewają... a idą... „ostatnia posługa“...
W krawatach białych idą za pogrzebem nekrologi, kroczą moje płatne i niepłatne biografje — ostatnia moja dekoracja — ostatnie figuranty...
Zatarło kilku karetników ręce — „będzie może zarobek“...
Stoi długi szereg zatrzymanych przez policję dorożek — „miejskie porządki“...
Tłumy się niecierpliwią — „punkt o piątej płatne rewersy — odwłoka“...
Wyjrzało jakieś dziewczę z tramwaju... Chciała wyczytać napis choć na jednym wieńcu i nie mogła... śledzi jeszcze oczyma pogrzeb... W duszę jej zapada jakieś przygnębienie.
I oto zabijanie gwoździami wieka — śpiewy ponure — ostatnie miserere, — trumnę piaskiem przysypano i wszystko już skończone...
Byłem potrzebny jeszcze tłumom dwa, trzy dni po mojej śmierci — manifestowano na mnie całą swoją kulturę; wszystkie swoje wierzenia i przesądy.
Słuchajcie! — chwalą moje cnoty życiowe... „Wzór obywatela... tężyzna moralna“...
Wysuwają na widownię najmarniejsze chwile mojego życia: mój pierwszy kompromis z dostawcami żywności, moje sposoby rozpychania łokciami głodniejszych, mój cały wstyd...
I tłumy klaszczą...
Chwiejniejsi szukają we mnie usprawiedliwienia siebie, bezczynniejsi — narzucają siebie... I tylko nie było mowy o tym, co było najwięcej mną, co mnie odgradzało od kupieckiej filozofji rynku i straganów...
Wieko zabite, — tłumy pośpieszyły na kolację... do żon i utrzymanek... do polityki i nowinek dziennikarskich... do rewersów i terminów, stosunków i protekcji.
Wieko zabite, — a ja, trup przysypany ziemią, wisielec na powrozie od bielizny, chodzę po mojej ziemi, po moim ukochaniu, po mojej Warszawie, gdzie tyle łez... i bólu... i udręki...
Przedzieram się przez mroki czarnych nocy, jak cień, i słucham... Pogarda, zbrodnie, bój!... To ludzie... O, gimnastycy cnót! Jak mi was żal...

∗             ∗

Ludzie! boję się, czym nie obłąkał wam fantazji i nie popsuł trzeźwości...
Miast wypudrowanych miłostek, oczom waszym otwierałem groby... Czyliż pójdziecie za mną na te strychy i cmentarze?...
Chodźcie! nerwy wam popękają i zbieleją oczy... Chodźcie, uczynię was zdolnemi do niespania choć jednej nocy w życiu...

O ludzie, ludzie! jakże z was zadrwiłem!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.