Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chciałem... „ratunku, pomocy!...“ ale sznur werżnął się głębiej w szyję i doduszał...
W pół godziny wiatr huśtał już moim sztywnym ciałem... Skrzypiały powrozy... wychodziły ze swoich siedzib szczury i stukotały po strychu, jak groby zbudzonych z letargu ludzi...
Nad miastem noc rozwieszała kiry i nad domami stała, jak przekleństwo.
Zamigotała na strychu blada latarenka... Dwie służące weszły z tobołami bielizny...
Rozmawiały zjadliwie o swojej pani...
— Jezus Marja! — krzyknęła nagle jedna...
— Wisielec!...
I obie porwały się do ucieczki...
A trup mój zachybotał się od szarpnięcia sznurów i w świetle na pół rozbitej latarki kołysał się z wytrzeszczonemi oczami i wywieszonym na brodę językiem...
Szeleściała tylko rozsypana w popłochu bielizna i noc stękała nad dachem.
Lecz oto rządca domu, policja, — cała komisja śledcza.
Kilku ludzi wynosi omdlałą moją żonę...
Matka stoi oparta o jakiś stary magiel i patrzy...
Nie zemdlała, nie płacze, — jest tylko biała bardzo i patrzy.
Zaczynają się formalności... Odcinają trupa... Układają go na nosze... Ona patrzy tylko...
Przechodzi dzień...
Samobójstwo już stwierdzone... Sekcja dokonana...