Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Na nowej pozycji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Na nowej pozycji
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA NOWEJ POZYCJI.

Korzystając z zamięszania jakie powstało skutkiem osławionej „fuzji" przy przenoszeniu ludzi z jednej gminy do drugiej, Zaucha zajął nareszcie upatrzone przez siebie dwa pokoiki. Znajdowały się one w willi wynajętej na cały rok i zapłaconej z góry, skutkiem czego rodzin, które w niej mieszkały, nie ruszano. Ponieważ jednak został wolny pokój po Kłeczku, zaś studenci, zajmujący pokój sąsiedni, mieli się przenieść do Biełowa, Zaucha zajął je oba, odpowiadając w ten sposób na prowizorjum pana radcy faktem dokonanym. Mieszkanie to przytykało do pokoju Skowrońskich i choć małe i trochę ciemne, byłoby nienajgorsze, gdyby nie prowadzący do niego wielki pokój przechodni. Zaucha był pewny, że radca, ochłonąwszy, zaatakuje go od tej strony, na razie jednak, umieścili się tam studenci, którzy Zausze zrobili miejsce.
Oboje z Helenką wzięli się energicznie do roboty. Panna Olszewska wyprosiła Zauchę i w obu pokojach umyła podłogę. Następnie zaczęli się urządzać. O prawie własności decydowało w gminach używanie, a tedy Zaucha, wiedząc dobrze, iż jeśli sam się o siebie nie postara, nikt mu nie pomoże, ściągał rzeczy skąd mógł. Biedne to były graty, grubo ciosane i zbite gwoździami: stół na krzyżakach, stołki ciężkie i niezgrabne, łóżka jak skrzynie, półki kuchenne, ławy — ale Zaucha podobał sobie w nich, w ich ascetycznej prostocie a i w tem, że przecież były one dziełem współbraci, tych energiczniejszych, którzy umieli coś zrobić i chcieli i zrobili nietylko dla siebie, ale i dla drugich. Wieczorem mieszkanie było urządzone. W każdym pokoju stało łóżko, stół, półki, dwa stołki i ława. W swoim pokoju Helenka rozstawiła na stole swe skromne „sou-veniry“, na ścianach rozwiesiła fotografje, na wieszadle pstre bluzki, zaś Zaucha u siebie porządkował książki.
— O ile nam pod nos nie wsadzą jakiej „baciarni" — mówił do kuzynki — może nam tu być wcale nieźle. Ja lubię takie małe, białe pokoiki z widokiem na ogród. Najlepiej mi się w nich pracuje... Jest dziwnie zacisznie, jakby ciepło...
— To tylko źle, że musimy chodzić do Biełowa na obiad.
— Czekaj, ja się spodziewam w tych dniach pieniędzy... Jak przyjdą, kupimy sobie menażki i „Primus", zapłacimy coś miesięcznie dyżurnemu i kaźemy sobie nosić obiady do domu.
— Toby było najlepiej. Nie potrzebowałabym się z Kondolewiczem stykać — westchnęła Helenka.
Ale Zaucha, który był człowiekiem pogodnym i pobłażliwym, uśmiechnął się.
— Kondolewicz! Kondolewicz! — odezwał się po chwili. — Zapewne, to człowiek złośliwy i wypaczony przez służbę austrjacką, która nieraz robiła z ludzi kretynów, ale nie trzeba brać sobie tego wszystkiego do serca. Ja go znam jeszcze ze Lwowa i widok jego zawsze przypomina mi Gródeckie, gdzie radca ma swą „nieruchomość" i gdzie zawsze najchętniej grasował. Pamiętasz tę spadzistą, długą i zabłoconą ulicę Gródecką z widokiem na Wysoki Zamek, z białą katedrą św. Jura i z gotyckiemi wieżami kościoła św. Elżbiety?
— Nie lubię tej dzielnicy. Czarna, zawęglona...
— Tam, na tem tle trzeba było widzieć radcę, wśród żydów i straganiarek, wśród bosych i brudnych sług w zaszarganych kieckach, „wystających na bramie' z żołnierzami z pobliskich koszar lub ściskających się z nimi w ciemnych, samotnych kątach między wvsokiemi sągami licznych tam składów „drzewa rąbanego*, jeno parkanem dziurawym oddzielonych od ulicy, którą jadą wozy chłopskie, ciągnięte przez drobne, kudłate koniki, z zawiązanemi „a la grecque“ niechlujnemi, wypłowiałemi ogonami... Z Zimnej Wody, z Rzęsny Polskiej, z Mszany...
— Jakbym widziała — uśmiechnęła się Helenka, — I naturalnie deszcz, wszystko oślizgłe, mokre...
— A cóż dopiero te piwiarnie z nieświeżemi kanapkami, „bierhundami" i spoufalonymi .„piccolami1*, dowcipkującymi haniebną polszczyzną, a te za stołami przemądrzałe łyki podmiejskie z Sygniówki, Lewandówki, Bogdanówki, ci konduktorzy, urzędnicy kolejowi, ajenci policyjni, handlarze i wszędobylscy emeryci — a wśród nich radca, szanowany dla swego tytułu i kamienicy, z bombą piwa w rękach kołyszący się na cienkich nogach przy bufecie i plotki, plotki zabawne od sług, różnych stróżek, kucharek, posługaczów z łaźni, plotki cuchnące niepraną bielizną, schodami dla służby, maglem i pomyjami i polityka piwno-kawiarniana i anegdoty biurowe i długie, zawiłe skargi na przełożonych, na system protekcjonalny, niesprawiedliwość, wstrzymywanie awansu lub „quinquennium“.
— Jak można tak żyć Józefie? — zdziwiła się Helenka.
— Otóż właśnie. A czemże miał żyć ten człowiek, płatny sługa obcego rządu? Czem się żyło przed wojną? Cóż dziwnego, że ludzie się deprawowali...
— Może w tem nie być nic dziwnego, ale obawiam się, że on nam spróbuje jeszcze dokuczyć... Ja się wprost boję tego człowieka.
— Bać się nie potrzebujesz. Wogóle — zdaje mi się, że to „prowizorjum** ze studentami będzie — austrjackim zwyczajem — stanem stałym. Może ich radca wogóle stąd nie przeniesie... A to jakieś porządne i sympatyczne chłopaki...
— Pani Skowrońska wspominała mi, że w tych dniach ma przyjechać jakaś part ja z Syberji...
— Partja z Syberji? E, ona już długo jedzie, ta partja... Kiedy tu pierwszy raz byłem przed dwoma miesiącami, już zapowiadano przybycie tej partji... To stały „trick", za pomocą którego usuwa się ludzi z potrzebnych na coś komuś wygodniejszych mieszkań. Ta „partja" — jeśli wogóle istnieje, bo nigdy nikt jej nie widział — musi być koczująca. W każdej gminie nią straszą.
We wspólnym pokoju obozował pan Gwizdek. Promieniejący niezmiennie rozjaśnionym uśmiechem i wonią machorki, z krótką fajeczką w zębach, giął się w ukłonach, z kupieckim szykiem zacierał ręce, a wogóle sprawiał wrażenie człowieka poczciwego i cichego. W jednym kącie stało zbite z desek, prymitywne łóżko Marcinkiewicza, zakochanego w Grekach i greckiej literaturze, słuchacza czwartego roku filozofji, chłopca sztywnego, milczącego, jakby drewnianego z czerwoną, chudą twarzą i kaprawemi trochę oczami. W drugim kącie zagnieździł się technik z pierwszego roku, Rapacz, z myślenickiego, jak o tem dowodnie świadczył akcent i szeroka, jakby w drzewie wystrugana góralska twarz. Obaj studenci ubrani byli bardzo biedno, w jakieś marynarki pia-skowo-grochowego koloru, ale stosunkowo czyste, zwłaszcza u Marcinkiewicza. Rapacz był bardziej zaniedbany, a przytem wygląd miał chorowity. Zauchę uderzył dziwnie przykry, chorobliwie żółty kolor jego twarzy, siność warg i szklistość oczu, zresztą dobrodusznych i poczciwych.
Co Helenka brała im za złe, to dziwny brak wrażliwości na brud, w którym żyli. Okna „wspólnego pokoju" były brudne aż do tłustości, podłoga czarna, biel ścian plamiły brudne, stare, zielonawe i zapylone papiery, któremi mieszkańcy pokoju chcieli zabezpieczyć się od ciągłego bielenia się. Papiery miejscami poobrywały się i wisiały w strzępach, lub pozwijały się w rulony.
— Jak ci ludzie mogą żyć w takiem niechlujstwie! — dziwiła się Helenka. — Chłopcy inteligentni, zwłaszcza Marcinkiewicz, książki czyta angielskie i francuskie, w Rzymie nawet był — a takie niechluje!
— To główna, zasadnicza cecha wygnańców — tłumaczył Zaucha. — To jest wszędzie. Zaniedbanie, pochodzące z rozstroju duchowego... Mnie, widzisz, co innego się nie podoba... To znaczy nie niepodoba, ale zawsze... Oni są z zachodniej Galicji, Marcinkiewicz z pod Tarnowa, a Rapacz z Myślenic... i uważasz — uciekli przed wojskiem... Niby ja sam... Ale ja mąm swoje przekonania polityczne, a oni... tylko ze względu na całość skóry... Jakoś to nie tęgo ze strony młodych chłopców... I tamci tam się mordują, a oni tu uniwersytety kończą... Coś jakoś wiesz... dziwnie.
— Dlaczego mają czas tracić?
— Rozumie się, zapewne...
Zaucha z kuzynką jadał kolację wraz ze Skowrońskimi, w ich pokoju. Pewnego wieczoru, znalazłszy u Skowrońskiego tom Andrejewa, wcześnie poszedł do siebie, chcąc się trochę rozerwać lekturą.
We „wspólnym pokoju" na tapczanie, przykryty odzieżą i płaszczem, leżał pan Gwizdek, z miną uśmiechniętą i wielce zadowoloną, paląc mocno smrodliwą fajeczkę. Opowiadając mu coś, stał nad nim Rapacz, a Marcinkiewicz słuchał, oparty plecami o zimny piec. Mały płomyczek lampki kuchennej tlił w gęstym zmroku.
Chłopcy, ujrzawszy Zauchę, zamilkli, ale kiedy Zaucha, nie odzywając się do nich, rozebrał się i wsunąwszy się pod kołdrę zaczął czytać. Rapacz nie wytrzymał i ciągnął dalej swe opowiadanie, zrazu półszeptem, a potem, zapomniawszy snąć o obecności Zauchy, na cały głos. Przez cienkie drzwi i ściany słychać było wyraźnie każde słowo:
— Miasto należało jeszcze do nas, ale nieprzyjacielskie podjazdy okrążały je ze wszystkich stron i lada chwila spodziewaliśmy się uderzenia. Była to przeważnie jazda z artylerją. Wreszcie przyszła wiadomość, że w któremś tam miejscu pokazały się znaczniejsze siły rosyjskie i miała być bitwa. Nasza kompanja otrzymała rozkaz osłaniać działa, bo myśmy mieli swoje armaty. Więc ja w tej bitwie właściwie w ogniu, to jest w okopach, nie byłem, a tylko przy armatach. To było pierwszy raz, kiedy widziałem ogień armatni. Strzelano i do naszych armat szrapnelami, ale ogień przeważnie przenosił. Baliśmy się. Z początku wrażenie jest bardzo nieprzyjemne. Szrapnele zaczęły padać coraz bliżej, pękały w naszych oczach — ale ogień działowy podnieca i po jakiej półgodzinie tej strzelaniny myśmy się nietylko oswoili z ogniem, ale zaczęliśmy się rwać do okopów, prosiliśmy, aby nas posłano do linji ogniowej. Ale nie udało nam się wówczas, bo przyszły wojska austrjackie i zluzowały nas, a nas odwołano...
— To gdzie było, gdzie? — pytał podniecony opowiadaniem pan Gwizdek.
— Pod Marmarosz-Szigetem. A potem staliśmy przez dłuższy czas w Nyheret-Haza. Tam raz naszą kompanję wciągnięto w zasadzkę, w nocy. Rusnaki bardzo zdradzali — ale myśmy jeszcze wówczas o tem nie wiedzieli. I raz taki Rusnak przyszedł i doniósł, źe gdzieś w jakieś leśniczówce są Moskale i że ich możemy zupełnie bezpiecznie otoczyć. Więc myśmy poszli — czternasta kompanja— i szliśmy bezpiecznie. A to w nocy było. No, otoczyliśmy leśniczówkę i chcemy iść, a tu — dostaliśmy naraz ogień z przodu i z tyłu. Ten kazał strzelać, więc słuchamy, ale nie sposób wytrzymać — ludzie giną, padają ranni. Więc my się cafli, zabraliśmy rannych, kilkunastu naszych tam padło. Jeszcze po drodze, jak my szli z tymi rannymi, dostali my naraz ogień z boku i ten ogień jednego rannego dobił, ale potem to my już przyszli do domu bezpiecznie. Conajmniej w dziewięciu bitwach byłem za cały ten czas.
— A jakże się pan dostał do niewoli? - pytał znów Gwizdek.
— To było gdzieś w okolicach Kirlibaby. Bili my się. Leżeli my tam na drodze, na gościńcu. Naraz kula karabinowa rozbiła kamień, leżący niedaleko mnie i odłamek tego kamienia ranił mnie w głowę. W pierwszej chwili straciłem przytomność, a potem — ruszać się nie mogłem. Pół roku leżałem w szpitalu. Potem przewieziono nas do Kijowa, do twierdzy. Było nas tam legjonistów przeszło stu i tam był wielki kłopot, bo my nie wiedzieli, co ze sobą począć. Mundury my mieli austrjackie, ale, że to nas mieli wysłać na Syberję, trzeba było podać — z którego się jest pułku, z której kompanji. Podać fałszywie pułk, to rząd austrjacki takiego jeńca nie przyzna i będzie się bez pieniędzy, bez listów, bez niczego — jakby się nie istniało. Podać, że się jest z legji — nie wiadomo, co będzie, bo mówiono nam, że tu legjonistów ma się wieszać. Zrobili my wreszcie zebranie i uchwalili my, że trza się przyznać — jak powieszą, to wszystkich, a przecie chyba tak wieszać nie będą. Powiedzieli my — tak i tak, nie jesteśmy z austrjackiej armji, ale z legji. Ano, oddzielono nas wtenczas od reszty jeńców i trzymano osobno. Nie wiedziano, co z nami zrobić. Po dwóch tygodniach przyszedł rozkaz z Piotrogrodu, że to jest obałamucona młodzież, ludzie, którzy nie wiedzieli, co robią, że nie potrzeba traktować gorzej od innych, ale na równi. O mnie się znajomi starali, więc mnie wypuszczono, a tąmci pojechali na Syberję. Miałem od nich kartkę. Zorganizowali sobie chór, pozwolono im brać udział w koncertach, zarabiają.
Zaucha nie mógł dłużej wytrzymać.
— Panie Rapacz! — zawołał ze swego pokoju.
— Słucham!
— A nie znałeś pan w legji mego brata, Tadeusza Zauchy?
Rapacz wsunął się wraz z Marcinkiewiczem do jego pokoju.
— Kogo? — spytał legjonista.
— Tadeusza Zauchy pan nie znał?
— Tam tylu było...
— To mój brat. Wiem, że był w legji, a nie wiem, co się z nim dzieje. Dochodziły mnie słuchy, że podobno przepadł w Karpatach.
— Nie wiem, nie znałem.
— A powiedz mi pan, panie Rapacz, ale tak szczerze, co pana skłoniło do wstąpienia do legji ?
— Bywało różnie. Wielu wstępowało pod naciskiem opinji publicznej. Ale ja nie. Ja zawsze bardzo gorąco zajmowałem się historją naszych powstań i wogóle marzyłem o niepodległej Polsce. Więc, kiedy nadarzyła się sposobność — skorzystałem z niej.
— 1 byłeś pan pewny, że legjony po stronie niemieckiej, to istotnie sposobność — skorzystania z niej.
— Dziś — nie. Ale cóżeśmy tam w myślenickiem wiedzieli o tem wszystkiem?
— Kiedy nawet zastanowić się nad tem, porozmawiać z nikim nie można było ! — odezwał się Marcinkiewicz. — W zachodniej Galicji, wie pan doktor, panował pod tym względem wprost terror...
— Pan był na uniwersytecie w Krakowie? — spytał Zaucha.
— Nie, we Lwowie. Ale przed wojną byłem w Rzymie na studjach archeologicznych. Polityką się nigdy nie zajmowałem. Koledzy politykowali, ale ja nie miałem czasu. Otóż przyjechałem do kraju zupełnie niezorjentowany, zajęty wykopaliskami staro-rzymskiemi i Lukjanem. Chciałem lato spędzić u rodziców pod Tarnowem i tam mnie wojna zaskoczyła. Gdybym się był czegoś podobnego spodziewał, nie ruszałbym się z Włoch. Otóż w Tarnowie dawno już nie byłem, znajomych prawie nie miałem, a o wrogach jakichś nie było ani gadania. W jednej wsi pod Tarnowem, za Wątokiem zaraz, jest mój stryj wójtem. Jego syna bardzo lubiałem. Zdolny chłopak, zajmuje się teraz łacińskimi poetami polskimi, zamiłowany w Odrodzeniu polskiem. Ja się tam tą wojną nie zajmowałem, z zasady nie mieszam się do dzych interesów, dość na tem, że po staremu czytałem Lukjana i studjowałem ze stryjecznym bratem Sarbiewskiego, chociaż nie lubię ani Horacego ani baroku. Jednego dnia oświadcza mi chłopak, że chce wstąpić do legji. Zacząłem go badać — pokazuje się że właściwie on sam wielkiej ochoty nie ma, ale to ten, to ów namawia go i chłopcu się zdaje, że wstąpić do legji mu wypada. Powiedziałem mu tak: Nie jestem w niczem gorszy od ciebie, przeciwnie, umiem znacznie lepiej po grecku i jestem bardziej od ciebie awansowany w studjum. Ale myśl wstąpienia do legji ani razu nie przyszła mi do głowy. Może być, zamało jestem poinformowany. Trzeba nam się dowiedzieć jak rzeczy stoją i, o ile się przekonam, że faktycznie obowiązkiem przyzwoitego Polaka jest bić się po stronie Niemców przeciw Rosji, pójdę na wojnę razem z tobą. Chodził na wojnę Sokrates, mogę iść i ja. Jeżeli jednak o konieczności tego kroku się nie przekonam, w takim razie obaj zostaniemy w domu.
Tak mu powiedziałem i na drugi dzień zara2 zabraliśmy się do dzieła. Nie należałem nigdy do żadnego stronnictwa, pojęcia o polityce nie miałem brzydziłem się nią, więc nie wiedziałem kogo się poradzić. No, zaczęliśmy z bratem chodzić do kawiarni gdzie mężowie biegli w sprawach publicznych rozstrzygają losy świata i tam ja rozpocząłem sokratyczną metodą djalog na temat: Czy należy wstępować do legji, czy nie?
Djalog ten ciągnął się coś przez tydzień i je pytałem o wszystko całkiem szczerze, bo naprawdę chciałem wiedzieć, czy można być żołnierzem, czy tei nie. Racje, jakie mi podawano, nie przekonywał} mnie, wątpliwości moich nikt rozstrzygnąć nie umiał tedy skutkiem tego djalogu kilku młodych ludzi z Pilzna, wybierających się już do legji, zostało w domu.
Tak to trwało, aż wreszcie jednego dnia ktoś w kawiarni krzyknął: — Takich ludzi jak pan, powinno się denuncjować rządowi austrjackiemu!
Tu się dyskusja kończyła. Pomyślałem sobie:
Rząd austrjacki jako zainteresowany w wojnie, nie może być sędzią bezstronnym, a prócz tego — co on ma do gadania w mojej osobistej sprawie ? Wobec tego obaj z bratem zaprzestaliśmy chodzenia do kawiarni i wróciliśmy ną wieś do domu.
Rozpoczął się odwrót armji austrjackiej. Ten odwrót każdy ż nas widział. Otóż jednego dnia zasłyszałem w sąsiedztwie jakieś krzyki. Wyjrzałem przez okno i spostrzegłem, że cały sąsiedni dom otoczony jest Bośniakami i żandarmerją. Pytano o studenta ze Lwowa — domyśliłem się, że to szło o mnie. Czemprędzej wziąłem na siebie paltot i pobiegłem do ogrodu z zamiarem ukrycia się w fasoli, która szła aż do brzegu Wątoku, a potem chciałem przejść przez rzekę i do stryja. Ale jeden żandarm ujrzał mnie i zatrzymał, mówiąc: — My tu pewnie pana szukamy. — Otoczono nasz dom, zrewidowano i przetrząśnięto każdy kąt, nie znaleziono na szczęście nic, na szczęście — bo właśnie poprzedniego dnia spaliłem sporządzoną przez siebie mapę, przedstawiającą Europę tak, jakby ona musiała wyglądać, gdyby wznowiono państwo polskie i jakoś — ogromnie mało miejsca wypadło mi na Austrję. Otoczyło mnie ośmiu Bośniaków z bagnetami, znalazł się jakiś żydek, kadet, który stanął na czele tej siły zbrojnej i poprowadził mnie tak wśród okrzyków gawiedzi do miasta.
W areszcie spędziłem dobę, aż wreszcie zaczął mnie przesłuchiwać audytor, Czech; mówił bardzo dobrze po polsku. Zarzucano mi działanie na szkodę Austrji i agitację na rzecz Rosji. Mówiłem szczerze, jak myślałem. Powiedziałem mu, że mówiliśmy o sprawie polskiej, jak to zresztą w tych czasach było zupełnie naturalne, że zastanawialiśmy się nie nad naszymi obowiązkami wobec państwa austrjackiego,. bo wykonywania tych, przez państwo określonych obowiązków ono samo przestrzegało — ale nad ewentualnemi dobrowolnemi ofiarami, że w Rosji nigdy nie byłem i tak dalej. A wojska rosyjskie zbliżały się już do Tarnowa i całe to przesłuchanie odbywało się wśród nieustannego grzmotu dział. Wreszcie Czech mnie puścił, zaleciwszy ostrożność w wygłaszaniu poglądów — mam wrażenie, że on miał orjentację rusofilską. Ale puścił mnie. Niechże pan doktor sam powie, czy to nie był terror? Cóż miała robić ta młodzież, jeśli ona nie mogła nawet wysłuchać zdań przeciwnych, bo ich wygłaszanie było zakazane! Mnie tym sposobem rząd austrjacki bynajmniej nie przekonał, przeciwnie, od tej chwili zrozumiałem, że moim obowiązkiem jest agitować przeciw legjonom.
— A cóż? Brata pan uratował?
— Owszem. Chodzi na uniwersytet w Moskwie. Nie jego jednego uratowałem od tego szalonego kroku.
Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Pokazało się, że nawet tu, w małym pokoiku wygnańczym, orjentacje się zcierają i jedności niema.
Jakoś w tym czasie pewnego popołudnia przyniósł Kondolewicz wiadomość o akcie listopadowym. Myślał, że zrobi tem senzację, ale nie udało mu się. Pani Skowrońska była zła, bo Kasia nie chciała jej przyjąć prania, Skowroński ledwo coś bąkał, na Helence ta wiadomość nie sprawiła żadnego wrażenia. Tylko Zaucha ożywił się.
— Jest to szatański podstęp — mówił — i to podstęp bardzo dla nas niebezpieczny, bo dzięki niemu możemy się wplątać teraz w wojnę, która nietylko musi być przegrana, ale skompromituje nas w oczach całego świata. To zależy od instynktu narodowego, w który ja mimo wszystko wierzę. Część inteligencji możeby się angażowała, ale lud, który własnemi oczami patrzał na zdruzgotanie takich potęg, jak Austrja i Rosja, nie zawierzy wojnie swego losu... A jeśli rzeczy tak stoją, to akt listopadowy nie jest niczem innem, jak tylko przyznaniem się do słabości... Niemcy czują, że muszą przegrać. W duszy niemieckiej już kiełkuje strach... Ta dusza jest nadłamana...
— A ja widzę zupełnie co innego — tłómaczył Kondolewicz. — Niemcy, czując się pewnymi siebie, zabierają się do urządzenia Europy środkowej... Darmo mówić, uznanie państwowości polskiej z ich strony' jest bodaj czy nie największem naszem zwycięstwem... Od tej chwili Polska jest...
— Póki Niemcy są w Polsce, to Polski niema — odezwał się Skowroński. — I oczywiście, za takie papierowe uznanie darujesz pan Niemcom Pomorze, Śląsk Górny, Poznańskie... Bardzo pan jesteś hojny!
— Jestem tylko nic nieznaczącym obywatelem Polski i korzę się przed jej wolą i majestatem... Jak ona rozporządzi!
— A ja takiej Polski nie uznaję! — wybuchnął Zaucha. — Bo to jest szantaż na Polsce, a nie uznanie Polski!
— Nie uznaję! Nie uznaję!—uśmiechnął się ironicznie Kondolewicz. — Szanowny pan doktor wznawia „liberum veto“? A może jeszcze i konfederację?
— O, jakież święte były prawa Rzeczypospolitej naszej! — wołał z przejęciem Zaucha. — Czyż nauka Chrystusa nie była „liberum veto“ przeciw staremu porządkowi świata, a jego prawo apostolskie nie było konfederacją przeciw zbrodni i siłom ciemności?
— W każdym razie Niemcy zadały przez to uznanie Polski potężny cios polityce ententy — mówił Kondolewicz. — Nas ententa nie uznała. Boi się Rosji...
— Anglja, taka potężna, wielka, bogata, Francja, tak chełpiąca się swym honorem i swą bezinteresowną szlachetnością, republika francuska, dziecię Wielkiej Rewolucji — i tak handluje żywym towarem,, sprzedaje naród, honor, zaprzedaje swą sławę — barbarzyńcom! Słówka najmniejszego boi się pisnąć w naszej sprawie, a niby otuchy dodaje. Kokota nikczemna, która do jednego robi słodkie oczy, a drugiego równocześnie kopie nogą pod stołem.
Zaś Zaucha, który od pewnego czasu nie rozłączał się ze swym Mickiewiczem, otworzył książkę i dawszy znak ręką, aby go słuchano, przeczytał:
„A Polak mówi Francuzom i Anglikom: Jeśli wy, dzieci wolności, nie pójdziecie za mną, tedy Bóg odrzuci plemię wasze, a wzbudzi obrońców wolności z kamieni, to jest z Moskałów i Azjatów".
— No, niedoczekanie nasze, jeśliby Moskale mieli być obrońcami naszej wolności — skrzywił się Skowroński.
— Ta joj, ta przestańcie si raz kłócić o te głupie polityki! — krzyknęła pani Skowrońska. — Funiek, siedź cicho... Uznali czy nie uznali a my i tak do domu wracać nie możemy... Panie radco, a mnie czemu Kasiuńcia prania nie chce wziąć ?
Rozmowa zeszła na tematy konkretniejsze, „gminne*. A naraz radca zwrócił się do Zauchy:
— Bardzo się cieszę, że państwo zajęliście te dwa pokoje, ale przestrzegam, że ten ogólny pokój może być nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny...
— Radca zna swoich ludzi i w danym razie potrafi z nimi postąpić jak należy — suponował Zaucha.
— Ale kochany pan doktor zapomina, że skutkiem fuzji gmin przyłączono do mej grupy żywioły, których nie znam i za które odpowiadać nie mogę...
— Trudno, jeśli mi pan wsadzi tu rozmyślnie żywioły nieodpowiedzialne i zaczną się jakie burdy, ucieknę się do pomocy władz rosyjskich.
— Nie sądzę, żeby to było potrzebne — uspokajał radca. — Mam wrażenie, że może uda mi się nakłonić tych ludzi, aby się zachowywali przyzwoicie. Ja wprawdzie nie mam prawa rozkazywać, poproszę ich jednak po sąsiedzku, aby to dla mnie zrobili.
— A ja poprostu zapowiadam, że czynię radcę osobiście odpowiedzialnym za tych judzi. Radca wie, że ja jestem z panną Olszewską, a wybór ludzi zależy od radcy...
— Ta to główne tylko, że miejsca niema...
Tu radca wstał i stanął pod piecem. Założywszy ręce na plecy, chwycił się za róg pieca, wyprostował się, nogi złączył i stał tak długi, chudy i czarny, jakby przylepiony do pieca, z opuszczoną na cienkiej szyji trochę płaską głową, z błyskającymi niejasno szkłami binokli. Wyglądał tak, jak czarny wąż, który wyprężywszy się na ogonie, zniżył głowę i celuje w pierś przeciwnika.
— Tylko jedno jest, tylko jedno jest jeszcze — zaczął cedzić po chwili — że ze względu na zapowiedziany już przyjazd partji z Syberji państwo będziecie musieli oglądnąć się za innem mieszkaniem.
— Więc cóż — zirytował się Zaucha. — Więc jeśli ta partja przyjedzie, to ja mam iść do lasu? Co pan za głupstwa wygaduje, panie radco?
— Ta ja tylko tak...
Wracając do siebie Zaucha zastał w wspólnym pokoju Wojdyłę, który rozpalał w piecu. Zatrzymał się przy nim.
— Wojdyła, wiecie co? Austrja i Niemcy uznały państwo polskie.
Wojdyła ruszył się niecierpliwie.
— Mnie to co? — burknął gniewnie. — Mnie wszystko jedno, pod kim będę, pod Austrjakiem, Niemcem, Moskalem czy chociaż Turkiem, bylebym był w domu... Co mnie ta...
Reszta słów utonęła w niewyraźnem, gniewliwem mruczeniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.