Paryż (Zola)/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Na szczycie paryzkiego wzgórza Montmartre, stał domek Wilhelma, zamieszkany od lat wielu przez niego i jego rodzinę. Praca i spokój panowały w tem cichem ustroniu, a blade światło zimowego poranka, jaśniejszem tu było, niż w dolnych dzielnicach Paryża.
Podczas śniadania, Wilhelm, zaniepokojony o swoich wyczekujących jego przyjścia, powziął myśl wyprawienia Piotra do dworku na górze, by uspokoił ich wszystkich i wytłomaczył rzecz całą. Rzekł więc do brata:
— Piotrze, liczę na ciebie, że zechcesz mi oddać wielką przysługę. Idź na Montmartre i powiedz im, że jestem lekko ranny, lecz wróć do domu — nie mogę a przytem nie chcę, by ktokolwiek z nich mnie tu odwiedzał — bo mógłby ich kto wyśledzić i odkryć, gdzie się schroniłem. List mój wczorajszy był krótki i żadnego nie dający wyjaśnienia, zatem mogliby się zacząć niepokoić o mnie, gdybym im nie dał wiadomości o sobie.
Zamilkł na chwilę, wreszcie ulegając myślom, które od wczoraj najmocniej go gnębiły, trwogą mrocząc i mącąc zwykłą otwartość jego spojrzenia, dodał ciszej:
— Weź moją kamizelkę i poszukaj w prawej kieszonce... znajdziesz kluczyk... zachowaj go przy sobie, a gdy tam będziesz, oddaj go pani Leroi, mojej teściowej, babce naszej domowej. Dając jej kluczyk, powiesz, że gdyby ze mną stało się nieszczęście, to niech zrobi, co wie, że zrobić powinna. Te słowa wystarczą, ona je zrozumie...
Przez chwilę Piotr zawahał się, lecz widząc bladość Wilhelma i zmęczenie, jakiemu uległ po uczynieniu mu tego zwierzenia, zdecydował się iść na Montmartre, mówiąc:
— Dobrze, pójdę, lecz proszę, staraj się uspokoić... Powiem twojej rodzinie to, co chcesz, bym powiedział... spełnię twoje polecenie, ponieważ sobie życzysz, abym osobiście to załatwił.
Piotr z trudem wymógł na sobie zadosyćuczynienie woli Wilhelma. W pierwszej chwili myślał, że będzie się mógł od tego uwolnić, posyłając Zofię. Czuł się cały wzburzony koniecznością tej wycieczki, odżyły w nim wszystkie uprzedzenia i przesądy a zdawało mu się, że rodzajem próby czy pokuty, przychodzi mu przestąpić próg domu ziejącego zgorszeniem. Ileż razy słyszał jak nieboszczka matka, rozgoryczona nieprawością związku swego najstarszego syna z tą kobietą, żyjącą z nim bezślubnie, nazywała ją pogardliwie „bezwstydnicą“. Nigdy nie zapragnęła zobaczyć trzech wnuków, zrodzonych z tego wolnego związku, a gorszyła się przedewszystkiem panią Leroi, matką towarzyszki Wilhelma. Nie uwzględniała bowiem pobłażliwości matki dla córki, pobłażliwości tak dla wszystkich jawnej zamieszkaniem przy fałszywem stadle i czułą opieką nad trzema czhłopcami, zrodzonymi z nieprawości związku rodziców. Wszystkie te wspomnienia tak dalece utrwaliły się w pamięci Piotra, iż będąc zmuszonym bywać na wzgórzu Montmartre w bazylice Sacré Coeur, wymijał ulicę, przy której stał dworek Wilhelma, a gdy z konieczności zdarzyło mu się przechodzić w sąsiedztwie, spoglądał nań, jak na miejsce zgorszenia i rozpusty. Prawda, że matka trzech synów Wilhelma już umarła przed laty dziesięciu, lecz czyż obecne zgorszenie jeszcze nie wzrosło?... Wszak miejsce jej zajęła młoda dziewczyna, sierota wychowana przez Wilhelma, który miał ją wkrótce poślubić, pomimo, że o dwadzieścia lat był od niej starszy. Piotr zżymał się na okropność obyczajów panujących wśród kółka, które Wilhelm uważał za swoje. Zdawało się Piotrowi, iż wszystkie te istoty żyją w poniżającej rozpuście i wyuzdaniu, a fundamentalny brak moralności, jaki im z góry zarzucał, budził w nim wstręt i pogardę.
Wilhelm raz jeszcze przywołał odchodzącego Piotra:
— Bracie, a nie zapomnij powiedzieć pani Leroi, że jeżeli umrę, to ją o tem natychmiast zawiadomisz, by mogła uczynić to, co pomiędzy nią a mną jest umówione.
— Dobrze, dobrze... bądź spokojny... wszystko powiem, jak pragniesz... tylko leż, nie ruszając się... Zofia zostanie przy tobie i nie ruszy się z pokoju, dopóki nie wrócę...
Dawszy ostatnie rozkazy Zofii, Piotr wyszedł z domu, by wsiąść do tramwaju, mającego go dowieść do bulwaru Rochechouart, a ztamtąd miał zamiar dojść pieszo na szczyt Montmartrèu.
W drodze, gdy ciężki tramwajowy wagon szybko sunął się po relsach, Piotr przypomniał sobie szczegóły dorywczo słyszane o rodzinie Wilhelma i matce pierwszej jego żony. O całości tych dziejów miał się on dowiedzieć dopiero znacznie później.
Około roku 1850, młody profesor Leroi otrzymał posadę przy liceum w Montauban. Wkrótce po swem przybyciu z Paryża do tego miasta, ożenił się z Agatą Dagnan, najmłodszą z pięciu córek ubogiej protestanckiej familii rodem z gór Seweńskich. Leroi był zagorzałym republikaninem, a gdy nadeszła ze stolicy wiadomość o dokonanym zamachu stanu, wypowiedział całą gorycz swego oburzenia w szeregu artykułów, które zostały wydrukowane w dzienniku wychodzącym w Mautauban. Zagrożony aresztowaniem, schronił się do Genewy wraz z młodą żoną, będącą w stanie poważnym. W roku 1852 urodziła się im córka, Małgorzata. Przez lat siedem, aż do amnestyi 1859 r. małżonkowie mieszkali w Genewie, walcząc z niedostatkiem. Leroi z trudnością znajdował lekcye i to zawsze licho płatne, żona zaś jego cały czas miała zajęty gospodarstwem domowem i pieczą nad córką bardzo delikatnego zdrowia. Gdy powrócili do Francyi i osiedli w Paryżu, zły los nie przestał ich prześladować. Napróżno Leroi czynił wszelkie możliwe wysiłki, by otrzymać stałą posadę profesorską. Wszędzie zamykano przed nim drzwi z powodu skrajnych opinij, jakie wyznawał, został więc zmuszony zadawalniać się niewielką ilością znalezionych lekcyj prywatnych, a gdy wreszcie po kilku latach zabłysła nadzieja otrzymania posady, nagły atak sparaliżował mu obie nogi, przykuwając go na zawsze w fotelu. Był to cios, który pogrążył rodzinę w ostatnią nędzę. Nie mogąc udzielać lekcyj na mieście, Leroi podejmował się przepisywania rękopisów, adresował opaski dla dzienników, układał artykuły do encyklopedyi, lecz z trudem znajdowana tego rodzaju praca, nędzny dawała zarobek.
W małem, ubogiem mieszkaniu rodziców rosła Małgorzata, słuchając skarg ojca, buntującego się przeciwko niemocy, jaką został dotknięty, a przedewszystkiem przeciwko niesprawiedliwości rządzącej światem. Leroi w chwilach egzaltacyi przepowiadał blizki koniec cesarstwa, na którego miejsce powstanie Rzeczpospolita, a wraz z nią błyśnie nowa era wolna od przesądów, stawiająca wiedzę na miejsce dogmatów i fałszywych bogów. Agata była prawie wolnomyślna, wychodząc zamąż, a w Genewie wobec ciasnoty religijnych formułek tamtejszych protestantów, otrząsnęła się do reszty z dawniejszych pojęć. Energiczna, inteligentna z całą siłą woli walczyła obecnie o kawałek chleba dla rodziny, której stała się głową i dźwignią. Starała się o robotę dla męża, przynosiła ją do domu i po części sama odrabiała, nie zaniedbując przytem wychowania swej jedynaczki. Kształcona przez rodziców, Małgorzata nigdy nie była w żadnej szkole i nigdy jej nikt nie uczył religii, lecz za przykładem matki wcześnie się w niej rozwinęło poczucie potrzeby spełniania obowiązków, święte poszanowanie życia i cześć dla sprawiedliwości — a przedewszystkiem dla wiedzy.
Po wojnie 1870 r. Wilhelm wynajął pokój tuż obok małego mieszkanka państwa Leroi. Pomimo tak blizkiego sąsiedztwa, nie zaraz się z nimi zapoznał. Zamieniano się zaledwie skinieniem głowy przy spotkaniu na schodach. Wszakże z czasem zawiązała się znajomość, Wilhelm bowiem był pociągnięty ubóstwem tej rodziny, która z wielką godnością i spokojem starała się stawiać opór nacierającej nędzy. Niekiedy dostarczał nawet roboty byłemu profesorowi, a miał nadzieję, iż otrzyma dla niego współpracownictwo przy mającej się drukować nowej encyklopedyi. Niespodziewanie jednak Leroi nagle umarł w swoim fotelu, podczas gdy córka wiozła go ze stołowego pokoju do sąsiedniej sypialni. Nieszczęsne kobiety nie miały pieniędzy nawet na najskromniejszy pogrzeb. Młody sąsiad odgadł całą okropność położenia i od tej chwili stał się ich powiernikiem przyjacielem i obroną.
Wilhelm i Małgorzata kochali się prawie od pierwszej chwili, gdy się ujrzeli. Pani Leroi nie poczuwała się w prawie przeszkadzania rozwinięciu się tego uczucia, albowiem gardziła niewolniczością względów i form narzucanych przez obyczaje społeczeństwa, którego moralność na fałszu się opiera. Nie poruszono więc nawet kwestyi małżeństwa i załatwienia formalności prawnych, lecz Wilhelm uważał się za męża Małgorzaty, a ona czuła się jego żoną. On miał lat dwadzieścia trzy a ona dwadzieścia, oboje byli zdrowi, silni, piękni, kochali się i, nie lękając się pracy, śmiało patrzyli w przyszłość, radując się posiadaną szczęśliwością.
Rozpoczęło się teraz nowe dla nich życie. Wilhelm przestał się widywać ze swoją matką i zerwał z nią wszelkie stosunki, lecz z działu przypadłego mu po ojcu, posiadał około dwustu franków miesięcznego dochodu. Miał więc byt zabezpieczony, tem więcej że drugie tyle zarabiał jako chemik, pomagając w laboratoryach, przy analizach lub w zakładach przemysłowych. Z ulicy Monsieur-le-Prince przenieśli się wszyscy troje na Montmartre, gdzie na szczycie wzgórza, Wilhelm wynajął niewielki, lecz oddzielny dworek z ogrodem za osiemset franków rocznie. Pani Leroi uważała za właściwe pozostać przy córce i przy zięciu, by oczekiwać, jak mówiła, wnuków, zapowiedziawszy iż pragnie wyłącznie się poświęcić ich wychowaniu. I co dwa lata przybywał wnuk po wnuku. Najstarszemu z trzech zdrowych i tęgich chłopców — dali rodzice imię Tomasz, następnemu Franciszek a ostatniemu Antoni. Pani Leroi pielęgnowała ich z całą możliwą troskliwością a nazywana przez nich babką, stała się babką całego domu, i już jej nikt innego nie dawał odtąd miana. Szczęśliwa szczęściem swych dzieci, kochana przez nich i szanowana, była dla nich mądrością i dobrocią, tą która nad wszystkiem czuwała, która daje początek wszystkiemu, jej się we wszystkiem radzono, we wszystkiem słuchano. Panowała nad domem i jego mieszkańcami jak wszechwładna królowa i matka.
Ciche, pracowite, szczęśliwe życie trwało bez żadnej odmiany, w małym dworku Wilhelma, przez całe lat piętnaście. Dochody niewiele się zwiększyły, lecz wystarczały na skromne potrzeby rodziny. Nagle zmarła matka Wilhelma. Odziedziczywszy po niej połowę majątku, Wilhelm kupił dworek, w którym mieszkał od lat kilkunastu i poświęcił część ogrodu, by wznieść obszerną pracownię. Nowy budynek stanął z cegły; na parterze było laboratoryum a na pierwszem piętrze pokoje mieszkalne. Małgorzata niedługo się cieszyła polepszeniem bytu i dogodnością nowego domu. Zachorowała na tyfus i w tydzień umarła, mając lat trzydzieści pięć. Wilhelm pozostał wdowcem, mając lat trzydzieści osiem, i z trzema synami, z których najstarszy, Tomasz, miał lat czternaście. Nawet po paru latach wdowieństwa myśl powtórnego ożenienia się wydawała się Wilhelmowi zdrożnością. Jakżeż miał psuć istniejącą harmonię serc wprowadzeniem obcej kobiety do tego kochającego się rodzinnego kółka?... Wyrzekł się więc myśli ponownego małżeństwa, oddał się cały pracy, szukając w niej zapomnienia o zmysłach i porywach ku pełniejszemu życiu.
Babka zarządzała bezpodzielnie domem i bezpodzielnie wywierała wpływ na wnuków, którzy posiadali w niej niezrównaną wychowawczynię i kierowniczkę, wyrosłą w szkole ubóstwa, pracy i godności osobistej.
Zaledwie minęły dwa lata w tych nowych warunkach życia Wilhelma i jego rodziny, gdy domowe kółko powiększyło się przybyciem Maryi Couturier, córki zmarłego przyjaciela Wilhelma. Ów Couturier był wynalazcą, rodzajem genialnego waryata, który stracił znaczny majątek, wprowadzając w wykonanie najdziwaczniejsze i rozliczne swoje pomysły. Żona jego, niezmiernie pobożna kobieta, umarła ze zmartwienia, on zaś, pozostawszy z córką, którą chwilami ubóstwiał a najczęściej zaniedbywał, umieścił ją w liceum, gdy zaś ukończyła nauki, powierzył dalekiej krewnej. Umierając, przypomniał sobie o córce i wymógł na Wilhelmie, by zechciał ją przygarnąć do swego domu i czuwać jak nad własnem dzieckiem. Okazało się, że krewna, u której przebywała Marya, posiadała skład bielizny, lecz zaplątawszy się w interesach, musiała go sprzedać. Marya więc, mając lat dziewiętnaście, znalazła się na bruku, bez grosza, lecz zasobna w zdrowie i energię, a ufna w swój szkolny patent liczyła, iż zarobi na swe utrzymanie za pomocą dawania lekcyj na mieście. Lecz Wilhelm oparł się tym projektom młodej dziewczyny i w imieniu pani Leroi-babki, zaproponował jej stanowisko pomocnicy w zarządzie jego domu. Pani Leroi bowiem podupadła już na siłach a przytem liczyła, iż przybycie Maryi rozweseli i rozjaśni dom, pogrążony w żałobie od czasu śmierci Małgorzaty. Marya zajęła więc stanowisko starszej siostry trzech synów Wilhelma, którzy zbyt jeszcze byli młodymi, by zapłonąć ku niej innem niż braterskiem, uczuciem. Chłopcy spędzali całe dnie w szkole, wszyscy domownicy oddawali się pracy, a Marya za ich przykładem prędko stała się pożyteczną i szczęśliwą wśród nowej rodziny.
Minęło lat pięć. Marya, pomimo zdarzających się okazyj wyjścia zamąż, nie decydowała się na porzucenie szczęścia, jakie znalazła w dworku Wilhelma. Szkolne wykształcenie rozwinął jej umysł a obdarzona bystrą inteligencyą dopełniała zasób posiadanych wiadomości, pragnąc wszystko wiedzieć i rozumieć. Pomimo to pełną była prostoty i szczerej, dziewiczej naiwności. Zawsze wesoła, uśmiechnięta i zadowolona, byle czem się bawiła, byle z czego umiała własnemi rękoma ubrać się do twarzy, i z wrodzonym kobiecym wdziękiem, być strojną i ponętną. Bardzo praktyczna, strzegła się marzycielstwa, a zawsze pracą zajęta zadowoloną była z życia, nie troszcząc się bynajmniej o pozadoczesność istnienia. Z rozrzewnieniem wspominała czasami o swej pobożnej matce, która, prowadząc ją do pierwszej komunii, płakała z nadmiaru szczęścia, pewna będąc, iż dokonany akt zwiąże na zawsze jej córkę z kościołem. Lecz po śmierci matki, Marya zaniechała praktyk religijnych, oddawna nie przywiązując do nich żadnego znaczenia. Rozsądek jej buntował się na samą myśl potrzeby tej moralnej policyi mającej ją strzedz od złego, uważała to za upokarzające, niedorzeczne i wprost szkodliwe dla rzeczywistego duchowego zdrowia. Doszła do tych ateistycznych przekonań z łatwością, bez wysiłku i wstrząśnień, prawie że bezwiednie jedynie siłą zdrowego rozumu, który nakazywał jej kochać życie i naturę, pracę i obowiązki. Wcześnie nauczywszy się być rozważną i wymagającą względem samej siebie, czuła się silną, swobodną i zawsze wesołą, powtarzając z młodzieńczemi wybuchami śmiechu, iż natura jest najlepszą mistrzynią życia, a gdy przy nowo zdarzającej się okazyi wyjścia zamąż, Wilhelm nalegał, by się zdecydowała, spytała się go zdziwiona, czy naprawdę chce się jej pozbyć ze swego domu?... Ona bowiem czuje się tutaj bardzo szczęśliwą a przytem pożyteczną, pocóż więc ma to wszystko porzucać, narażając się na los gorszy?... Byłoby to niedorzecznością, ponieważ dotąd nikt w jej sercu miłości jeszcze nie wzbudził.
Powoli zrodziła się myśl możliwości małżeństwa pomiędzy Maryą a Wilhelmem, a zczasem projekt ten wydał się całej rodzinie rodzajem konieczności dla zabezpieczenia istniejącego a szczęśliwego stanu rzeczy. Wilhelm nie ożenił się powtórnie dotąd, powstrzymany myślą wprowadzenia obcej kobiety, która może byłaby popsuła istniejącą harmonię domową, otóż obecnie nic podobnego nie zagrażało, a młodość i wdzięk Maryi pociągająco nęcić go poczynały. Zdaniem Wilhelma mężczyzna nie powinien pozostawać w stanie bezżennym; jeżeli osobiście nie ożenił się dotąd powtórnie, pomimo że czuł się pełnym zdrowia i siły, uczynił to, poświęcając się dla dobra otaczającej go rodziny, w pracy zaś znajdował ukojenie porywów cielesnych. Zważywszy na różnicę wieku, nie byłby się odważył pierwszy zacząć mówić o możliwości małżeństwa z Maryą, lecz trzej jego synowie wraz z babką, podsunęli mu myśl poślubienia młodej dziewczyny, która tym sposobem nazawsze pozostanie należącą do rodziny. Zapytana przez nich, Marya zgodziła się natychmiast i, serdeczną wdzięcznością uniesiona, dziękowała im wszystkim za dotychczasowe i za przyszłe swe szczęście. Zdawało się jej nawet, iż miłością pokochała Wilhelma, a z otwartością to wyznając cieszyła się, że, mając go za męża, zapewnia sobie spokój i szczęście życia. Właśnie przed kilku tygodniami uradzono w dworku Wilhelma, iż ślub odbędzie się na wiosnę, w końcu kwietnia.
Gdy Piotr wysiadł z tramwaju i stanął przy schodach wiodących na szczyt Montmartre’u, ogarnął go lęk i niesmak na myśl, iż przestąpi próg owego domu, gdzie podług słów nieboszczki matki, gnieździła się rozpusta i gorsząca bezbożność. Przypuszczał, że wszystko i wszyscy są tam tak dalece od niego różni, iż ranić i obrażać go będą każdem słowem i czynem. Prócz tego pewnym był, że zastanie całą rodzinę brata w rozsypce i trwodze, z powodu listu przyniesionego wczoraj przez Zofię. Gdy miał już tylko do przebycia kilka pięter schodów stanowiących ulicę Saint-Eleuthère, spojrzał ku górze w stronę dworku Wilhelma. Domek stał cichy, jakby łagodnie uśmiechnięty w złotawym blasku, bo słońce ukazało się przed chwilą i pomimo zimy słało ciepłą pieszczotę swych jasnych promieni.
Mała ogrodowa furtka łączyła ogród Wilhelma ze stromą ulicą złożoną z przerywanych piętrami schodów, lecz by dojść do głównych drzwi dworku trzeba było obejść na około, przez szeroką ulicę wiodącą do bazyliki Sacré-Coeur, i przez część placu du Tertre, na który wychodziła fasada. Na kwadratowym placu, przypominającym małomiasteczkowe rynki, bawiła się gromada dzieci, goniąc się pomiędzy drzewami. Domy i sklepiki również przypominały życie na prowincyi. Obok jatki piekarnia, a w pobliżu zieleniarka i skromny sklep korzenny. W rogu placu na lewo Piotr poznał fasadę dworku Wilhelma. Ściany miał jasna, niedawno odnowione, lecz okna były jakby martwe, albowiem cała rodzina mieszkała w pokojach wychodzących na ogród, zkąd roztaczał się wspaniały widok na Paryż, ciągnący się u stóp wzgórza.
Piotr stał przez chwilę przed drzwiami, wreszcie odważył się pociągnąć za guzik od dzwonka, guzik miedziany lecz błyszczący jak złoto. Dzwonek się odezwał wesoło lecz w oddali. Długo nikt nie przychodził i już Piotr zamierzał zadzwonić po raz drugi, gdy drzwi otworzyły się szeroko, ukazując korytarz przecinający dom cały a dalej w jasności ocean Paryża, morze dachów w bezbrzeżnej przestrzeni. Na tem tle, w ramie ścian korytarza stała młoda dwudziestoletnia dziewczyna, skromnie ubrana w czarną wełnianą suknię, do połowy przysłoniętą niebieskim płóciennym fartuchem. Rękawy miała zakasane wyżej łokci, a ręce wilgotne, jakby dopiero co wyjęte z wody i zaledwie zlekka wytarte.
Zapanowało milczenie, wywołane rodzajem zdziwienia. Dziewczyna przybiegła i otworzyła, śmiejąc się, teraz zaś spoważniała, ujrzawszy sutanę, która widocznie niemiłe wywarła na nią wrażenie. Ksiądz zrozumiał, iż musi powiedzieć swoje nazwisko.
— Jestem Piotr Fromont.
— Ach, przepraszam pana, powinnam była pana poznać, bo kiedyś widziałam, jak się pan ukłoniłeś Wilhelmowi, z którym szłam razem.
A zatem to była Marya, pomyślał Piotr i spojrzał na nią uważnie, zadziwiony, iż ją znalazł zupełnie odmienną od tej, jaką sobie wyobrażał. Była średniego wzrostu lecz silna i pięknie zbudowana, o kształtnie zarysowanych biodrach, wspaniałym biuście i drobnych piersiach, przypominających statuy greckie. Swobodna w ruchach i postawie, wywoływała wrażenie zdrowia połączonego z wdziękiem młodego kobiecego ciała w pełni rozwoju. Pomimo, że włosy miała czarne, cera jej była niezwykle biała, a niewielką jej główkę stroiły puszyste włosy zebrane z prostotą w bogatą torsadę. Czoło miała inteligentne, nos foremny, a wesołe oczy tryskały życiem. Dolna część twarzy była nieco ciężka, usta mięsiste lecz świeże i pełne dobroci. Całym wyrazem swej twarzy i wdziękiem postaci świadczyła, że jest istotą szlachetną, wzbudzającą ufność i przywiązanie. Była to dzielna towarzyszka życia zdolna kochać i być kochaną.
Lecz Piotr nie był w stanie jej ocenić przy tem pierwszem spotkaniu. Raziła go zbytkiem zdrowia, nagością pięknych ramion odsłoniętych z bezwiednym bezwstydem, nawet rozsypujące się falami włosy dziewczyny nie podobały się księdzu jak i rezolutność mowy i całego zachowanie się Maryi. Zaniepokoiła go jako typ odmienny od wszystkich dotąd spotkanych i zdawało mu się, iż nazawsze będzie niechętnie względem niej usposobiony.
— Przybywam w imieniu Wilhelma, mego brata...
Twarz Maryi nagle spoważniała i, wprowadziwszy gościa do korytarza, spytała, zamykając drzwi od ulicy:
— Pan nam przynosisz wiadomości od niego?... Przepraszam, że pana przyjmuję w gospodarskiem ubraniu... Ale służące ukończyły pranie bielizny, więc poszłam się przekonać, czy dobrze wykonały robotę... I oto raz jeszcze muszę pana przeprosić, wprowadzając go najpierw tutaj, bo może lepiej, abym pierwsza usłyszała to, co pan ma do powiedzenia...
Otworzyła drzwi na lewo i wprowadziła Piotra do obszernej izby koło kuchni. Izba ta służyła za pralnię. W pośrodku stała balia pełna mydlanej wody, a na drewnianych poręczach ociekały stosy bielizny.
— Co się dzieje z Wilhelmem?...
Treściwie, bez dawania szczegółów, Piotr opowiedział prawdę, iż brat jego skaleczony w rękę podczas wybuchu, którego był świadkiem, schronił się u niego w Neuilly, a niechcąc, by policya mięszała się w tę sprawę, prosi, aby go nikt nie odwiedzał, spokojnie oczekując jego wyzdrowienia i powrotu. Opowiadając, Piotr śledził wrażenie na twarzy Maryi. W pierwszej chwili zaniepokojona, starała się uspokoić i zachować równowagę, a gdy Piotr skończył, rzekła:
— Wyznaję, że zdrętwiałam przeczytawszy wczorajszy list Wilhelma. Byłam pewna, iż stało się jakieś wielkie nieszczęście. Lecz wrażenia te zachowałam dla siebie, bo pocóż miałam innych niepokoić moim strachem?... Zatem ranny jest w rękę?... Lecz czy naprawdę rana nie przedstawia niebezpieczeństwa?
— Nie. Lecz trzeba, aby przez jakiś czas pielęgnował ją z wielką troskliwością.
Spojrzała prosto w oczy mówiącego, jakby pragnąc wyczytać aż do głębi jego myśli i powstrzymując się od zadawania mu tysiącznych pytań, jakie cisnęły się jej na usta, spytała, opanowawszy się:
— Zatem to wszystko?... Został zraniony wypadkowo... i nic innego nie polecił panu nam powiedzieć?...
— Nic innego... lecz prosi, abyście państwo byli spokojnymi o niego.
Szanując wolę Wilhelma, Marya przestała się pytać, zadowolona, iż złe jest mniejsze, niż przypuszczała, a przywykłszy do opanowywania swych wzruszeń, już przybrała zwykły wyraz twarzy, i ze spokojem i łagodnym uśmiechem patrzała na Piotra, który rzekł:
— Wilhelm powierzył mi kluczyk... i mam go oddać pani Leroi.
— Dobrze... babka jest w domu... zaraz pana zaprowadzę do niej... wreszcie trzeba, abyś pan zobaczył się z chłopcami...
Marya nawet nie usiłowała ukrywać ciekawości, z jaką patrzała na Piotra, było w tem trochę życzliwości, lecz zarazem i trochę litosnego współczucia. Skończywszy z nim rozmawiać i bynajmniej się nie kłopocząc jego obecnością, spuściła zawinięte dotąd rękawy, odwiązała wielki niebieski fartuch i stanęła przy drzwiach kształtna i urocza w swej obcisłej czarnej, wełnianej sukni. Piotr nie spuszczał z niej oczu i potwierdzał swe pierwsze niepochlebne wrażenie. Raziła go, chociaż nie umiał sobie odpowiedzieć dla czego i z pewnem oburzeniem dziwił się naturalności jej układu, jej zdrowiu, oraz spokojnej dzielności wionącej od niej.
— Może zechce pan iść za mną... musimy przejść przez ogród...
W domu od ulicy, prócz kuchni i pralni, były dwa wielkie pokoje po drugiej stronie korytarza. Jeden z nich, pełen książek, wychodził na plac du Tertre, w drugim zaś, wychodzącym na ogród była jadalnia. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje, zamieszkane przez Wilhelma i trzech jego synów. Ogród nie był wielki, zwłaszcza od czasu jak znaczna jego część została pochłonięta przez budynek, w którym na parterze mieściła się pracownia. Z dawnych drzew pozostały tylko dwa olbrzymie drzewa śliwkowe i klomb bzu rosnącego niezwykle bujnie i obficie. Na mniejszych klombach rosły róże, a latem kwitły kwiaty pielęgnowane rękoma Maryi. Reszta gruntu była wyżwirowana, zamieniając ogród w rodzaj podwórza.
Prowadząc tędy Piotra, Marya pokazała mu kiełkujące gałązki róż i bzu, mówiąc:
— Powiedz pan Wilhelmowi, że trzeba, aby prędko powracał do zdrowia, by módz z nami patrzeć na pierwsze listki w naszym ogrodzie.
Piotr spostrzegł, że powiedziawszy to gwałtownie się zarumieniła. Ta łatwość rumienienia się nawet bez żadnej przyczyny doprowadzała Maryę do rozpaczy; znajdowała, że to jest śmieszne, lecz pomimo wszelkich usiłowań i wojny samej z sobą, nie mogła się pozbyć tej mimowolnej właściwości. Gwałtowne, żywe rumieńce, opływając dziewiczą twarz Maryi, dodawały jej wiele niewypowiedzianego wdzięku i naturalnej kobiecej wstydliwości. Obecnie zarumieniła się, żałując słów wypowiedzianych, zlękła się bowiem, aby ten ksiądz nie pomyślał, że pragnie ona wiosny, bo wtedy ma się odbyć jej ślub z Wilhelmem.
— Proszę, niechaj pan wejdzie... chłopcy są dziś wszyscy w domu...
I wprowadziła go do pracowni.
Była to olbrzymia izba, o wysokości pięciometrowej, z posadzką ceglaną i ścianami malowanemi olejno na kolor jasno szary. Cały jeden bok pracowni był oszklony, a drewniane żaluzye mogły podczas lata dowolnie tamować zbytek słonecznych promieni. Dziś były podniesione i łagodne, ciepłe słońce oświetlało wesoło całą pracownię, a po za oszkloną ścianą, widniała wspaniała panorama Paryża, wypełniając cały horyzont. Rodzina Wilhelma od rana do wieczora przebywała w pracowni. Każdy miał tutaj swój własny kącik i zajęcie, a pomimo swej odrębności i odosobnienia, czuli się w łączności, pracując w pobliżu jedni drugich. Ojciec zajmował połowę izby zamienionej w tej części na laboratoryum chemiczne z piecem, stołami do robienia doświadczeń, półkami i szafami z narzędziami, słojami i niezliczoną ilością szklanych butelek i przeróżnych sprzętów. Tuż obok ojca, najstarszy syn, Tomasz, miał swoją kuźnię i wszystkie narzędzia potrzebne mechanikowi, albowiem od chwili gdy ukończył gimnazyum, oddał się wyłącznie mechanice, a nadto pracując po za domem, był pomocnikiem ojca, szukając przytem na własną rękę różnych udoskonaleń w obranym fachu. Dalej zaś stał wielki podłużny stół, którego jedna połowa należała do Franciszka a druga do Antoniego. Cały ten kąt pracowni pełen był książek, kartonów i podręcznych okręcających się bibliotek, Franciszek bowiem, otrzymawszy wszelkie możliwe nagrody, wstąpił z numerem pierwszym do szkoły Normalnej i obecnie przyspasabiał się do egzaminu na stopień licencyata, Antoni zaś porzucił naukę przed ukończeniem gimnazyum i z zapałem całemi dniami rysował, kształcąc się zarazem w drzeworytnictwie. Babka i Marya zajmowały część pracowni na wprost oszklonej ściany, a na stołach do nich należących pełno było kobiecych robót, krosien, książek i delikatnych koszyczków i pudełek, będących w zupełnej sprzeczności z poblizkiemi półkami Wilhelma, jeżącemi się sprzętami do robienia doświadczeń chemicznych.
Zalewie weszli do pracowni, Marya zawołała głośno, siląc się, by intonacyą wyrazić spokój i uradowanie:
— Chłopcy, chłopcy, ksiądz Piotr przynosi nam wiadomości od ojca!
W ten sposób przemawiając do tych trzech dorosłych młodych ludzi, Marya zdawała się być rzeczywiście starszą ich siostrą. Tomasz miał lat dwadzieścia trzy, był bardzo wysoki i barczysty, z bujnym zarostem, uderzająco podobny do ojca, chociaż powolny w ruchach i ociężały umysłowo, najchętniej milczał i wyłącznie zajęty swoją specyalnością, czuł się szczęśliwym, pracując pod okiem ojca, którego ubóstwiał, słuchając i szanując jak mistrza. Franciszek, o dwa lata młodszy od Tomasza, był szczupły, lecz równie jak on wysoki. Miał te same rysy twarzy, wysokie czoło i stanowcze usta, lecz praca umysłowa nadała mu inny wyraz, zapalając w oczach płomień intensywnego intelektualnego życia. Najmłodszy, Antoni, miał dopiero lat osiemnaście, lecz zapowiadał się, iż wzrostem dogoni braci. Był równie jak oni piękny i silny, ale różnił się od nich jasno blond włosami, które odziedziczył po matce, oraz niebieskiemi oczami o łagodnym wyrazie, oczami marzyciela i poety. Gdy byli dziećmi, ci trzej chłopcy tak do siebie byli podobni, iż w gimnazyum z trudnością ich odróżniano, poznając dopiero wtedy, gdy szli razem, po różnicy wzrostu. Teraz nawet wiele osób się myliło, biorąc jednego za drugiego, chociaż życie wyciskało na ich twarzach coraz to wyraźniejszą różnicę.
Gdy Piotr wszedł do pracowni, wszyscy trzej tak byli pogrążonymi każdy nad swoją pracą, iż nieusłyszeli roztwierających się drzwi. A więc i oni, również jak Marya, poddawali się dyscyplinie codziennego trybu życia, nie pozwalając się oderwać od pracy trosce i niepewności... Ten spokój znamionujący dzielność ducha, zastanowił i zadziwił Piotra.
Tomasz w długiej roboczej bluzie opiłowywał kawałek miedzi, Franciszek, pochylony nad stołem, pisał, a Antoni z rylcem w ręku kończył drzeworyt, przeznaczony do jednego z dzienników ilustrowanych. Lecz słowa Maryi oderwały ich od pracy, wszyscy trzej podnieśli głowy, ona zaś rzekła raz jeszcze:
— Ojciec przysyła nam wiadomości o sobie!
Równocześnie wszyscy trzej powstali i szybko się zbliżyli ku wchodzącym. Piękność ich, podobieństwo, siła, zdrowie i wzrost czyniły tych trzech olbrzymów rzeczywiście braćmi i synami jednych rodziców o potężnie rozwiniętej sile życiowej, a teraz, gdy posłyszeli, że dowiedzą się coś o ojcu, którego nieobecność skrycie ich niepokoiła, zbiegli się jak jeden mąż o jednem kochającem sercu.
Naraz, w głębi pracowni otworzyły się drzwi i ukazała się w nich babka. Powracała z mieszkania na pierwszem piętrze, gdzie były pokoje zajmowane przez nią i przez Maryę, a ujrzawszy w pośrodku pracowni księdza, patrzała na niego, nie rozumiejąc jego obecności.
— Babciu — objaśniła Marya — to ksiądz Piotr Fromont, brat Wilhelma, przyszedł przysłany do nas przez niego.
Piotr również badawczo spoglądał na babkę tego domu, inną ją znajdując, aniżeli myślał. Pomimo lat siedemdziesięciu, pani Leroi trzymała się prosto, a zdrowa i czerstwa jej postać tchnęła powagą i rozsądkiem. Na ściągłej twarzy starej kobiety pozostały ślady dawnej piękności i wdzięku, a w ciemnych oczach błyszczał jeszcze płomień młodości. Zwłaszcza usta pozostały młode, chociaż straciły barwę, lecz po za blademi wargami, zęby jej były zdrowe i białe. Włosy miała czarne, zaczesane gładko podług mody staroświeckiej, i zaledwie gdzieniegdzie srebrzył się w nich włos jeden, przypominając wiek staruszki. Na bladych, wyschłych jej policzkach, rysowały się symetryczne bruzdy, układając się szlachetnie, i nadając twarzy wyraz wielkiej powagi. Kobieta ta była panią i królową tego domu i nie przestawała panować, nawet spełniając najprostsze gospodarskie zajęcia, a wysoka, szczupła jej postać w bezpretensyonalnej czarnej, wełnianej sukni, pełną była majestatu i wrodzonej dumy.
— Wilhelm pana do nas przysyła? — rzekła powoli. — Ranny jest, wszak tak?...
Piotr, zdziwiony, że odgadła, opowiedział raz jeszcze znane okoliczności, kończąc słowami:
— Ranny jest w rękę... lecz rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
W miarę jak mówił, odczuwał niepokój i trwogę trzech synów Wilhelma, gotowych biedz ratować ojca, dla nich więc starał się teraz znaleźć słowa mogące być nadzieją prędkiego wyzdrowienia.
— Wilhelm jest u mnie... w Neuilly... Wszystko co potrzebne było dla opatrzenia nadwyrężonej ręki zostało natychmiast zrobione i będzie troskliwie doglądany... Przysłał mnie tutaj, by państwa uspokoić, iż nic złego mu nie zagraża.
Babka słuchała uważnie, lecz z tak niezmąconym spokojem, jakby słowa Piotra były tylko potwierdzeniem tego, o czem już wiedziała. Jednakże odczuła, iż ciężar spadł jej teraz z serca, bo z troską, jaką miała od wczoraj, nie zwierzyła się nikomu. Po chwili, rzekła uprzejmie:
— Ponieważ jest u pana, przeto jestem spokojną o niego... Jego list wczorajszy spadł na nas niespodziewanie, i nie mając bliższych wiadomości zaczęlibyśmy się niepokoić... Lecz teraz wiemy wszystko i dziękujemy panu za przyniesione wieści.
Marya nie zadawała mu pytań, a teraz babka oraz trzej synowie z równą zachowywali się dyskrecyą. A jednak na stole leżały rozłożone dzisiejsze dzienniki podające opis wczorajszej katastrofy, zapewne więc cała rodzina Wilhelma już je czytała i musiała wnioskować, że jest on zamięszany w tę sprawę. Lecz cóż oni o tem wszystkiem wiedzieli?... Co mogli przypuszczać?... Zapewne nie wiedzieli nawet o istnieniu Salvata i nie byli w stanie wpaść na prawdopodobne domysły, a tem mniej na rzeczywisty trop wydarzeń, które wikłały się i następowały bez przygotowanego planu. Może jednak babka wiedziała więcej od innych?... Bo dla czegoż rzekła zaraz na wstępie, że Wilhelm jest ranny?... Lecz pewnem było, że Marya oraz synowie nie wiedzieli nic, a pytać się nie chcieli przez poszanowanie względem woli ojca, który kazał im powiedzieć tyle ile chciał, i uznawał za stosowne. A więc Wilhelm był nietylko kochany, lecz czczony przez całą swoją rodzinę, która rzeczywiście tchnęła teraz spokojem, bo rozkazał, by nikt się o niego nie lękał i nie trwożył?...
— Pani — rzekł Piotr — Wilhelm mi polecił wręczyć we własne jej ręce ten oto kluczyk, przypominając, by w razie nieszczęścia, pani zechciała wszystko spełnić jak jest umówione.
Odbierając kluczyk, pani Leroi lekko drgnęła, lecz opanowała się natychmiast i odpowiedziała z prostotą:
— Dobrze, niechaj mu pan powie, że w razie potrzeby wszystko będzie spełnione podług jego woli... Lecz proszę, niechaj pan zechce usiąść...
Dotąd rozmawiali stojąc i Piotr nie mógł odmówić podanego sobie krzesła, jakkolwiek pobyt w tym domu był mu bardzo niemiły. Starał się to ukryć i powtarzał sobie w myśli, iż znajduje się w najbliższem kole familijnem. Marya, zawsze czynna, już trzymała teraz robotę w ręku, haftując bieliznę dla jednego z pierwszorzędnych magazynów. Była wyborną hafciarką i uparcie obstawała przy chęci zarabiania na osobiste drobne wydatki. Pani Leroi wzięła się do cerowania pończoch nagromadzonych w jednym z koszyków, Franciszek i Antoni powrócili na swoje miejsca, a Tomasz stał oparty przy swoim warsztacie. Lecz młodzi ludzie odpoczywali, może w chęci wzięcia udziału w rozmowie z tym, który im przyniósł wiadomości od ojca. Zapanowało chwilowe milczenie, lecz rodzinna, tkliwa łączność łagodnie opromieniała te nowe dla Piotra twarze. Nagle odezwał się Tomasz.
— Jutro pójdziemy wszyscy odwiedzić ojca, wszak tak?...
Lecz pierwej, nim Piotr zdołał coś powiedzieć, Marya zawołała z żywością.
— Nie, nie. On sobie tego nie życzy. Nie trzeba, aby ktokolwiek z nas szedł tam, bo byłoby to przeciwne jego woli... to mogłoby go skompromitować... i mieć złe następstwa... Dowiedzianoby się gdzie się ukrywa... Wszak tak, panie?...
Piotr czuł się w konieczności powiedzenia słów kilku:
— Tak; lepiej, by go nikt z państwa nie odwiedzał. Za dwa tygodnie, a najwyżej za trzy, będzie już wyleczony i wróci do domu.
Babka potwierdziła, mówiąc:
— Najrozsądniej będzie doczekać się jego powrotu.
Pomimo widocznej chęci ujrzenia ojca, trzej synowie poddali się jego woli, zrzekając się przyjemności uściskania go, kiedy tego wymagała ostrożność mająca mu zapewnić bezpieczne schronienie.
— W takim razie — rzekł Tomasz — niechaj pan zechce powiedzieć ojcu, że podczas jego nieobecności pomiędzy nami, będę pracować w fabryce, tam bowiem dogodniej mi będzie z robieniem doświadczeń nad rzeczą, której poszukuję.
— A odemnie proszę mu powiedzieć — zawołał Franciszek — że będę spokojnie pracować nad moim egzaminem. Niechaj się o mnie nie kłopocze. Wszystko pójdzie dobrze. Jestem prawie pewny odniesienia zwycięztwa.
Piotr przyrzekł, że nie zapomni o niczem, a Marya, podniósłszy głowę od roboty, spojrzała uśmiechnięta na Antoniego, który milczał w dal zapatrzony.
— A ty, mój maleńki, nie dasz żadnego zlecenia do ojca?...
Młodzieniec spojrzał na nią jakby nagle zbudzony z marzenia, i rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Owszem, owszem, proszę ojcu powiedzieć że go kochamy, że pragniemy jego powrotu i jego szczęścia z Maryą.
Słowa Antoniego wywołały ogólną wesołość, a Marya, bynajmniej niezakłopotana uczynioną aluzyą, zdawała się potwierdzać wyrażone życzenia. Pewna i spokojna o swą przyszłość i szczęście, mówiła o tem swobodnie w rodzinnem kółku, do którego od lat pięciu ściśle była włączoną. Babka spojrzała na nich wszystkich z miłością a na wybladłych jej ustach pojawił się uśmiech pełen dobroci i pewności w spodziewane szczęście rodzinne.
Piotr, żywo zainteresowany wszystkiem co widział i co słyszał, nie śpieszył się już z wyjściem. W miarę jak rozmawiał i poznawał rodzinę brata, spostrzegał swą dotychczasową pomyłkę. Jakże niesłusznie przypuszczał, że zastanie w tym domu nieład, rozpustę i zaparcie się wszystkich względów moralności! Najniespodziewaniej widział wprost odmienny ustrój domowego życia, panował tu rygor nieledwie że klasztorny, lecz opromieniony zapałem do pracy, młodością i weselem serc kochających i czystych. Pracownia tchnęła tą treścią życia tutejszych mieszkańców, a wbiegając do niej swobodnie słoneczne ciepło i światło harmonijnie dopełniały piękna tego obrazu. Jakże każda z tych osób, żyjąc pełnią własnego życia, łączyła się wszakże w ścisłą jedną całość kochającej się rodziny, a trzej dorośli synowie ileż czci ujawniali dla ojca, poddając się odrazu jego życzeniom i spokojnie wyczekując jego powrotu. Pomimo wzruszenia i troski o ojca, żaden z nich nie pozwolił sobie na wypowiedzenie własnego niepokoju, i odważnie, bez szemrania, zajmował się codziennem spełnianiem swego zadania. Czyż mogło być prostsze a zarazem wznioślejsze zorganizowanie rodzinnego życia?... A w tych dwóch łagodnie uśmiechniętych kobietach, było nawet coś bohaterskiego. Ze spokojem i ufnością zamieszkiwały obie w pokojach nad laboratoryum, wiedząc, iż doświadczenia codziennie w niem czynione, wciąż groziły niebezpiecznym wybuchem bez możności ratunku i ocalenia.
Lecz ład, odwaga i rozsądek jakie tu Piotr spostrzegał, zadziwiały go tylko. Oddawał sprawiedliwość, iż przyjmowano go taktownie, grzecznie, bez wylewu uczuć, co było naturalnem, bo był dla nich nietylko obcym człowiekiem, lecz księdzem. A pomimo wszystko, czuł niechęć dla całego tego otoczenia, zdawało mu się, iż są to ludzie odmiennego, niż on, gatunku, niemogący go nigdy zrozumieć ani pojąć dręczącej go katuszy. Cóż ci ludzie czynią, by módz żyć tak spokojnie i szczęśliwie, pomimo zaniku religijnych wierzeń?... Czyż wiara w wiedzę jest dla nich wystarczającą?... Czyż ich nie przeraża chociażby tajemniczość tego Paryża leżącego u stóp wzgórza, tego Paryża ciągnącego się jak bezmierne morze miotane burzami wszystkich nędz i pożądań ludzkich!
Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i spojrzał po za nią na olbrzymie miasto. Zimowe, popołudniowe słońce, ukośnie padając, słało na Paryż złotawe potoki światła wezbrane błyszczącemi pyłami, które jakby posiew hojnie rzucany niewidzialną ręką, dążyły osiąść na szczytach domów i gmachów. Ztąd widziany Paryż stawał się płaszczyzną, chaotycznie zoranem polem. A może w złotym posiewie rzucane przez słońce ziarno wzejdzie na przygotowanym gruncie?... Paryż, zapłodniony życiodajnem światłem boskiego słońca, wyda obfite żniwo prawdy i sprawiedliwości?...
Wkrótce Piotr się pożegnał z rodziną brata, złożywszy obietnicę, że natychmiast da znać, jeżeli nastąpi pogorszenie w zdrowiu Wilhelma. Marya odprowadziła go do drzwi wychodzących na ulicę, a pragnąc znaleźć parę słów dla przesłania ich choremu od siebie, znów zarumieniła się gwałtownie ku wielkiemu swemu niezadowoleniu. Przemogła wszakże swe zmięszanie i, patrząc księdzu prosto w oczy, rzekła wesoło i szczerze:
— Proszę Wilhelmowi odemnie powiedzieć, że go kocham i oczekuję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.