Paryż (Zola)/Część druga/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dworek księdza Piotra Fromont leżał przy jednej z najcichszych ulic w spokojnej dzielniej Neuilly; prawie nikt tędy nie przechodził, a zwłaszcza wieczorem cała ta część Paryża zdawała się drzemać. Wszystkie okiennice dworku były już zamknięte, nieprzepuszczając najlżejszej smugi światła na zewnątrz; spokój i cisza zaległy do koła, a niewielki ogród po drugiej stronie domu pusty był i zamarły, bezlistne drzewa stały nieruchome, zdrętwiałe chłodem zimowych miesięcy.
Wioząc dorożką skaleczonego Wilhelma, Piotr lękał się bezustannie, by chory nie zemdlał. Bracia milczeli, jadąc, chociaż tyle pytań i odpowiedzi cisnęło się im na usta, czuli wszakże całą bezużyteczność wymiany myśli w tej bolesnej chwili. Wilhelm, zagłębiwszy się w tył dorożki, leżał bezsilny, a Piotr, niepokojąc się o skaleczoną jego rękę, myślał jakiego wezwie chirurga, bo pragnął powierzyć chorego człowiekowi pewnemu, umiejącemu nie zdradzić tajemnicy zaszłego wypadku.
Dojechali do Łuku tryumfalnego, nie zamieniwszy z sobą słowa. Wtem Wilhelm, ocknąwszy się z przygnębiających myśli, rzekł:
— Bracie, pamiętaj, że nie chcę doktora... Nas dwóch starczy, by zaradzić złemu...
Piotr chciał zaprotestować, lecz opanował się i tylko giestem przyświadczył, że zgadza się, jeżeli nie może być inaczej. Pocóż miał drażnić chorego, sprzeciwiając się jego woli?... Lecz to żądanie wzmogło niepokój Piotra i prawdziwej doznał ulgi, gdy dorożka zatrzymała się przed dworkiem, a Wilhelm wysiadł z niej sam i prawie bez trudu. Śpiesznie zapłaciwszy dorożkarza, z radością zauważył, iż ulica była zupełnie pusta, zatem nikt z sąsiadów nie widział, że nie sam powracał dziś do siebie. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przy sobie i z troskliwą ostrożnością przeprowadził rannego brata po trzech stopniach ganku.
W sieni paliła się słabym płomykiem nocna lampka. Na odgłos roztwierających się drzwi wchodowych, nadeszła z kuchni stara Zofia, trudniąca się gospodarstwem Piotra. Chuda, nizka czarniawa, miała lat sześdziesiąt, a od lat trzydziestu pozostawała w tym domu, będąc przyjętą do służby przez matkę teraźniejszego swego pana. Znała Wilhelma gdy był młodym chłopcem, a teraz, chociaż od dziesięciu lat nie przestąpił progu rodzinnego domu, odrazu go poznała, lecz przywykłszy zachowywać się w milczeniu, nie objawiła zdziwienia, ujrzawszy go tu z powrotem. Życie tej kobiety płynęło w samotności, nie widywała nikogo i tak odwykła od mówienia, iż nawet w obowiązkach służbowych wyrażała się zwięźle i tylko z konieczności.
Zaraz na wstępie zawiadomiła Piotra:
— W gabinecie jest pan Bertheroy, czeka już od kwadransa...
Wilhelm nagle się ożywił i zawołał ucieszony:
— Co?... Bertheroy jest tutaj?... Więc ty utrzymujesz z nim stosunki?... Zobaczę go z przyjemnością... ten może mnie tu widzieć... Jest to jeden z najlepszych i jeden z najrozumniejszych ludzi na świecie... Szanuję go i czczę, jak mistrza.
Bertheroy był jednym z najbliższych przyjaciół słynnego chemika Michała Fromonta, ojca Wilhelma i Piotra. Obecnie zaś Francya szczyciła się nim przed światem, bo Bertheroy pchnął chemię na nowe tory, a poczynione przez niego odkrycia pozwalały przypuszczać, że chemia, matka wiedzy, przekształci wszystkie warunki bytu. Bertheroy był członkiem Instytutu, posiadał wszystkie naukowe tytuły i zaszczyty, a serdecznie przywiązany do Piotra, odwiedzał go czasami w przedobiedniej porze, by się rozerwać, jak mówił.
— Zaprowadziłaś go do gabinetu? — rzekł Piotr — dobrze, zaraz tam pójdę, a ty, moja kochana, pościel moje łóżko, bo Wilhelm zaraz się położy.
Podczas gdy stara Zofia poszła w milczeniu spełnić rozkaz Piotra, bracia weszli do dawnego laboratorium ojca, zamienionego w zwykłe miejsce pracy i dumań młodszego syna. Bertheroy powitał braci wesołym okrzykiem, z zadziwieniem ujrzawszy ich razem.
— Cóż ja widzę... co za szczęście!... Ach, moi drodzy, jakże wielką sprawiacie mi przyjemność! Teraz dopiero, gdy widzę was połączonych, mogę wam powiedzieć, że nieraz bardzo bolałem nad waszem nieporozumieniem.
Bertheroy miał lat siedemdziesiąt, był wysoki, chudy, kościsty. Na ostrych rysach twarzy, na wystających policzkach i szczękach, skóra żółta, pargaminowa, oblepiała się prawie bez zmarszczek. Niepozorny, wyglądał na starego, małomiasteczkowego aptekarza. Lecz czoło miał piękne, gładkie i wysokie, ocienione puszystemi, bielejącemi włosami, a oczy paliły się jeszcze dawnym płomieniem.
Zobaczywszy obwiązaną rękę Wilhelma, zawołał strwożony:
— Co tobie... jesteś ranny?...
Piotr milczał, chcąc pozwolić bratu opowiedzieć rzecz całą tak, jak sam uzna za stosowne. Ten zaś zadecydował po krótkim namyśle, iż najlepiej będzie przyznać się do prawdy, nie wspominając wszakże okoliczności zaszłego wypadku.
— Tak, jestem ranny skutkiem wybuchu... zdaje mi się, że mam złamaną rękę...
Bertheroy spojrzał uważnie na mówiącego i zauważył opalone jego wąsy, oczy błędne, przerażone dopiero co widzianą katastrofą. Nie domagając się zwierzeń, nie zadając niedyskretnych pytań, rzekł z życzliwością i powagą:
— Czy pozwolisz, bym obejrzał ranę?... Zapewne wiesz, że przed chemią zajmowałem się medycyną i jestem kawałkiem chirurga.
Piotr, który narazie o tem zapomniał, ucieszony, prosił:
— Mistrzu, błagam, zobacz i opatrz rękę Wilhelma!... Tak się niepokoiłem, kto mi w tem dopomoże!.. Co za szczęście, żeśmy cię tutaj zastali!
Te mimowolne, z serca płynące słowa Piotra, objaśniły starego uczonego o doniosłości i tajemniczości zaszłego wypadku, a widząc że Wilhelm blednie i jest blizki zemdlenia, zażądał, by się natychmiast położył. Właśnie Zofia przyszła powiedzieć, że łóżko jest już posłane, więc wszyscy razem przeszli do sypialnego pokoju i, rozebrawszy rannego, pomogli mu się położyć.
— Piotrze, weź lampę i będziesz mi świecił, a Zofia niech przyniesie miskę z wodą i płótna na bandaże.
Obmywszy starannie ranę, rzekł zafrasowany:
— Licho nadało... brzydka rana... Kostka nie jest przetrącona... ale źle mi to wygląda... Boję się, że kość jest nadwyrężona... Przez muskuły przeszły jakieś gwoździe... co... wszak tak?...
Nikt nie odpowiedział, więc opatrywał ranę w milczeniu, lecz twarz jego przybierała wyraz coraz to większego zaciekawienia i podziwu. Patrzał uważnie na osmaloną płomieniem rękę Wilhelma, kilkakrotnie powąchał rękaw koszuli, chcąc sobie zdać sprawę z natury zaszłego wybuchu. Poznawał go częściowo, bo sam będąc nieledwie że wynalazcą najnowszych materyałów wybuchowych, znał ich działanie, lecz znalazł się obecnie przed nieznaną sobie rzeczą; pozostawione ślady zdradzały nowość, której charakteru nie mógł rozpoznać. Zaciekawienie uczonego uniosło go i po chwili zapytał:
— Więc ten wypadek zdarzył ci się w laboratoryum?... Cóż to za dyabelską materyę fabrykowałeś, że cię tak urządziła?...
Pomimo dolegliwego bólu, Wilhelm z niepokojem i z niezadowoleniem śledził wzrastającą ciekawość starego uczonego opatrującego mu zranioną rękę. Mogło się było zdawać, iż najwyższą wagę przywiązywał chory, by Bertheroy nie zauważył śladów działania materyi wybuchowej, której pierwsza próba tak nieszczęśliwie go dotknęła. Chcąc więc tajemnicę przy sobie zachować, Wilhelm rzekł stanowczo, patrząc pytającemu prosto w oczy:
— Mistrzu, proszę, nie pytaj... Nie mogę ci odpowiedzieć... Odwołuję się do szlachetnego twego serca... nie żądaj, bym się spowiadał... a przytem wierzę, że pomimo to, zechcesz mnie wyleczyć i nie stracisz dla mnie przyjaźni, jaką mnie obdarzasz...
— Masz słuszność, mój kochany... nie zastanowiłem się, pytając... zachowaj swój sekret a licz na mnie jako na przyjaciela... Odkrycie, jeżeli rzeczywiście zrobiłeś nowe odkrycie, jest wyłączną twoją własnością, a znając cię, nie wątpię, że zastosujesz je tylko w celach szlachetnych. Przytem wiesz, że jestem miłośnikiem prawdy i nigdy nie sądzę rzeczy z pozorów i nie wydaję lekkomyślnych sądów o ludzkich czynach, nie znając dokładnie pobudek, jakie je wywołały.
Wyraz twarzy podkreślał szczerość słów wyrzeczonych. Bertheroy, pomimo orderów, tytułów, urzędów piastowanych i sławy oficyalnego uczonego, był człowiekiem wielkiego serca i wielkiego umysłu. Gardził czczemi blaskami oficyalnej wiedzy i pozostał na własnej wyżynie dozwalającej mu patrzeć z wysoka i śmiało, z jedyną żądzą poszukiwania prawdy, którą uznawał za źródło wszelkiego dobra.
Nie mając pod ręką najkonieczniejszych narzędzi, chirurgicznych zbadał tylko uważnie ranę i upewniwszy się, że nie pozostało w niej żadne obce ciało, obandażował ją starannie. Potem zaraz wstał i pożegnał Wilhelma, obiecując przyjść wcześnie nazajutrz rano. Podczas gdy Piotr odprowadzał go do drzwi wchodowych, Bertheroy, pragnąc go uspokoić, rzekł, że jeżeli kość nie jest głęboko dotknięta, ręka szybko zostanie wyleczona.
Wróciwszy do sypialni, Piotr zastał Wilhelma siedzącego na łóżku; powstał, pragnąc napisać chociażby kilka słów do domu, by się tam zbytecznie nie niepokojono o niego. Piotr podał mu papier oraz pióro i stanął, trzymając lampę w pobliżu łóżka. Na szczęście Wilhelm mógł pisać, miał bowiem nie prawą lecz lewą rękę okaleczoną wybuchem. Napisał krótki list do pani Leroi, donosząc jej że nie może dziś wrócić. Pani Leroi była matką jego nieboszczki żony i zamieszkiwała przy zięciu, dopomagając mu wychować trzech synów już dzisiaj dorosłych. Piotr wiedział, że w domu Wilhelma znajduje się inna jeszcze kobieta, młoda dziewczyna mająca lat dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć, którą oddawna wziął do siebie i wychował po śmierci przyjaciela będącego jej ojcem. Mówiono, że Wilhelm ma zamiar poślubienia jej, pomimo że była przeszło o dwadzieścia lat od niego młodszą. Piotr chciał o tem zapomnieć i nie myśleć, bo pobyt tej młodej dziewczyny w domu brata wydawał mu się rzeczą bardzo naganną i wielce gorszącą.
— Zapewne chcesz, aby ten list zaraz został zaniesiony na Montmartre?...
— Tak, zaraz... o ile możności najprędzej Teraz jest godzina siódma... zatem o godzinie ósmej, jużby mogli mieć o mnie wiadomość w domu... Ale poślij ten list przez kogo pewnego, czy możesz zaraz znaleźć takiego posłańca?...
— Najlepiej bidzie posłać list przez Zofię... dorożką pojedzie i wróci. Możesz być spokojny, że Zofia nikomu o tem nie powie... i słowa nie przemówi tam, gdzie pojedzie... Zaraz ją zawołam i przy tobie jej to polecę.
Przywołana, Zofia zrozumiała ważność polecenia i przyrzekła spełnić wszystko podług rozkazu. Gdyby się ją pytano o Wilhelma, rzec miała że odwiedził brata i postanowił u niego przenocować z przyczyny jej niewiadomej. Nie pozwoliwszy sobie na zrobienie jakiejkolwiek uwagi, stara sługa wyszła, rzekłszy odchodząc:
— Obiad księdza jest gotów... rosół i potrawka są postawione na kominku.
Gdy Piotr znów usiadł przy łóżku chorego, zauważył, że Wilhelm miał gorączkę i że głowa jego bezwładnie spoczywała na poduszkach. Lampa postawiona w rogu pokoju dawała światło, przyćmione a cisza tak była głęboka, że słychać było idący zegar w sąsiednim pokoju stołowym. Przez chwilę zapanowała zupełna cisza, nieprzerywana przez braci, którzy po tylu latach poraz pierwszy znaleźli się obok siebie. Wtem Wilhelm wyciągnął ku bratu zdrową rękę, którą Piotr pochwyciwszy zatrzymał w serdecznym uścisku. Ręce ich długo pozostały splecione, wreszcie chory rzekł zcicha:
— Drogi bracie, wybacz mi, że spadłem ci tak niespodzianie... Sprawiam ci kłopot takiem zajściem i w takich okolicznościach... Zabieram ci łóżko i z mojego powodu dotąd nie jadłeś obiadu...
— Nie męcz się mówieniem — przerwał Piotr. — Gdzież miałeś się schronić, jeżeli nie tutaj... wszak to rodzinne nasze gniazdo.
Rozgorączkowana ręka chorego serdeczniej uścisnęła dłoń Piotra, a oczy zaszły mu łzami.
— Dziękuję ci, Piotrze... widzę, żeś pozostał dobry i tkliwy jak dawniej... Nie umiem ci wypowiedzieć, jaką mi to sprawia ogromną i błogą przyjemność...
Teraz łzy nabiegły do oczu Piotra, i znów zapadło milczenie. Po doznanych wrażeniach miło było braciom znaleźć się razem w zacisznym rodzinnym domu, pełnym wspomnień z lat dawnych. Wszak tu mieszkali i umarli ich rodzice, ojciec śmiercią tragiczną przy niebezpiecznej próbie w laboratoryum, a matka z modlitwą na ustach jak święta, zgasła na tem oto łóżku. Po jej śmierci zachorował Piotr i długo pielęgnował go Wilhelm, lękając się, że znów trupa ujrzy na tej samej pościeli. Dziś Piotr mu się odwzajemnił, pielęgnując go jak dziecko. Milczeli, ale myśli ich biegły w tym samym kierunku, wzbierając serca tkliwem wzruszeniem. Ileż niespodziewanych wrażeń wstrząsnęło nimi od paru zaledwie godzin! Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się, byli świadkami okropnej katastrofy, nie rozumieli jej a prócz tego czuli, że wzajemnie są dla siebie zagadką. Osłabieni siłą spadłych naraz wrażeń, milczeli, używając słodyczy serdecznego uścisku swych splecionych dłoni i tonęli myślami we wspomnieniach lat dziecinnych, gdy pod okiem rodziców stanowili z nimi kochające się rodzinne kółko. Po za oknami pokoju ciągnął się niewielki ogród, dziś martwy i ciemny, a niegdyś tak wesoły i słoneczny, pełen gwaru ich głosów i zabawy. Na lewo po za sypialnią było laboratoryum ich ojca, który ich tam kolejno nauczył czytać i pisać, na prawo był pokój stołowy, i zdawało się im, że widzą ukochaną postać matki, jej wielkie, płomienne oczy istoty wierzącej a zrozpaczonej niewiarą innych. Wspomnienia tłumnie się cisnęły, zaludniając ciszę spokojnej sypialni oświetlonej bladym blaskiem lampy. Cała przeszłość nadbiegała ku zadumanym braciom, których złączone dłonie jednoczyły się w gorętszych uściskach za każdą nową myślą wywołującą obrazy lat dawnych. Niesłychana była w tem słodycz lecz pomięszana z ogromem goryczy.
Byliby pragnęli zacząć rozmawiać, zwierzać się sobie wzajemnie. Lecz od czegóż zacząć... i o czem mogli z sobą mówić?... Bo pomimo serdecznego uścisku złączonych dłoni, wiedzieli, że dzielą ich przepaści przebyć się niedające. Tak przynajmniej zdawało się im obu. Wilhelm był przekonany, że Piotr jest księdzem z powołania i że niezachwianą posiada wiarę w świętość swego posłannictwa, zatem jest człowiekiem najzupełniej od niego odmiennym, niemogącym mieć żadnego wspólnego z nim poglądu. Każdy z nich zamieszkiwał świat inny, i każda myśl o życiu była zaporą, niedozwalającą na żadne zbliżenie. Piotr zaś uważał Wilhelma za wykolejonego, i prowadzenia podejrzanego. Przypuszczał, że nawet nie wziął ślubu z matką swych trzech synów a obecnie miał zamiar ożenienia się z młodą dziewczyną, która u niego mieszkała, niewiadomo zkąd się tu zabłąkawszy. Wiedział prócz tego, że Wilhelm bardzo daleko posuwał egzaltacyę swych idei. Jako uczony a przytem jako rewolucyonista, wszystkiemu przeczył, gotów się dopuścić nawet najgwałtowniejszych czynów, sympatyzując z potwornemi widziadłami anarchizmu. Te mając o sobie pojęcia, lękali się rozmowy, bo cóż mogli powiedzieć innego, jak drażniące słowa?... Pozostawali więc każdy ponad brzegiem przepaści, bolejąc, że nie zdołają przerzucić po nad nią deski pokoju. Lecz po za szarpiącemi temi myślami, serca ich ogrzane płakały, bolejąc, stęsknione do braterskiego wylewu uczucia.
Piotr pamiętał, że Wilhelm był już raz prawie że zamięszany w wykrytej anarchistycznej sprawie, i dla tego nie miał odwagi zapytać go teraz o szczegóły, chociaż przypuszczał, że kiedy pragnie się ukrywać, to zapewne w obawie nowego zaaresztowania. Jakto... więc Wilhelm miał być wspólnikiem Salvata?... Piotr zadrżał na tę myśl, lecz nie mógł sformułować jasnego poglądu w całej tej kwestyi, cóż bowiem o niej wiedział? Te jedynie kilka słów wyrzeczonych przez Wilhelma w pierwszej chwili po katastrofie, słów oskarżających Salvata, że mu ukradł jeden nabój; Piotr widział wszakże z jakiem bohaterstwem Wilhelm rzucił się ku bramie pałacu Duvillard, pragnąć zgasić lont zapalony przez oddalającego się Salvata. Jak niejasne, jak powikłane było to wszystko! Lecz jeżeli Salvat mógł ukraść nabój w laboratoryum Wilhelma, to znaczyło, iż fabrykował on i miał u siebie najniebezpieczniejsze materyały wybuchowe?... Może więc dla tego pragnął pozostać w ukryciu?... Będąc bowiem rannym podczas katastrofy, niktby nieuwierzył, że nie wziął w niej czynnego udziału. Piotr pozostawał w udręczaniu najsroższych niepewności, bo chociażby zbrodnia nie była rozmyślną, w każdym razie była to okropna i zagadkowa sprawa.
Wilhelm po drżeniu ręki Piotra musiał odczuć męczarnie jego niepokoju, odezwał się więc zwolna:
— Bracie mój kochany, wybacz, że nie daję ci żadnych objaśnień... Lecz nie mogę... wreszcie po cóż?... Wszystko, cobym ci powiedział, musiałoby cię razić... Nie mówmy więc o tem... lecz starajmy się nacieszyć nasze serca odnalezieniem się naszem... bo pomimo wszystko, co nas przedziela, radujemy się ze spotkania i z pewności, żeśmy się nigdy kochać nie przestali.
Piotr podniósł głowę i oczy braci, spotkawszy się, zatopiły się w sobie wzajemnie.
— Ach, ileż okropności nas otacza!...
Wilhelm zrozumiał znaczenie tego jęku, który uleciał z ust Piotra, a nieprzestając mu patrzeć prosto w oczy, rzekł ze spokojną dumą:
— Nie mogę ci nic powiedzieć, lecz, Piotrze, upewniam cię, iż możemy się kochać, pomimo wszystko co zaszło i zajść może.
Tyle było szlachetności w spojrzeniu i w wyrazie twarzy Wilhelma, że Piotr uczuł rozkoszną ulgę, albowiem pewnym był teraz, że brat jego nie jest wspólnikiem zbrodni, że jeżeli drży o siebie to nie jako winowajca, lecz jako człowiek wiedzy, broniący przedwczesnego odkrycia tajemnicy jemu tylko znanej. Lecz ukojenie Piotra prawie natychmiast przeminęło. Nie miał na czem oprzeć kojącego przeczucia a sroga rzeczywistość wstrząsnęła nim ze srogością katuszy. Zamało znał brata i znów opanowało go zwątpienie nasuwające podejrzenia. Wtem nagle przypomniał sobie straszliwą scenę, która się wyryła w jego pamięci, i zawołał prawie głośno:
— Bracie, czy widziałeś tę jasnowłosą dziewczynkę leżącą bez życia, na wznak z rozszarpanym brzuchem a z twarzyczką uśmiechniętą i jakby zadziwioną?...
Wilhelm zadrżał ze wzruszenia i, przygnębiony, odpowiedział po cichu:
— Tak, ach tak, widziałem ją i pamiętam... Biedna istota... biedna... padła ofiarą ślepego obłędu wymiaru sprawiedliwości!...
Piotr, nie mogąc już dłużej opanować swych wzruszeń, przejęty wstrętem dla brutalnej siły, pochylił się nad posłaniem brata a wreszcie padłszy głową przy jego boku, rozpłakał się raptownie, szlochając głośno jak małe dziecko, którego niczem utulić nie można. W potokach łez płynących mu z oczu były wszystkie bóle, jakie przeżył dziś od rana, wszystkie skargi rozpierające mu piersi, skargi na okropność niesprawiedliwości i ogólnego cierpienia. Wilhelm położył rękę na jego głowie i głaskał go po włosach jak niegdyś, gdy był małem chłopięciem, lecz słów pocieszenia nawet nie przywoływał na usta. Osobiście zawsze na wszystko był przygotowany, sądząc nawet, iż niespodziewany wybuch wulkanu może się przyczyni do przyśpieszenia ewolucyi tak zwykle powolnej w naturze. Lecz jakże srogim jest wtedy los istot niewinnie ginących w lawie szalejącej ognistych potoków, unoszących swą siłą tysiące ofiar niemających nawet zeznania! I Wilhelm teraz zapłakał, wzruszony niedolą przeciętego życia istot nieświadomych.
Po dłuższej chwili milczenia, chory rzekł:
— Piotrze, ty nic dotąd nie jadłeś... proszę, zjedz obiad... Zasłoń lampę, by światła prawie nie było, a ja przymknę oczy i pozostanę w milczeniu... Zrób, jak proszę... sprawisz mi tem przyjemność.
Piotr zastosował się do jego woli i wyszedł, lecz drzwi od stołowego pokoju zostawił otwarte. Teraz dopiero poczuł, iż słabo mu się robiło z głodu. Jadł, stojąc i wytężając słuch, by biedz do Wilhelma za pierwszem jego wezwaniem lub jękiem. Cisza jeszcze się wzmogła a ze ścian dworku, z każdego przedmiotu, spływała melancholijna słodycz wspomnień przeszłości.
Około godziny dziewiątej powróciła Zofia ze swej wyprawy w odległą dzielnicę Montmartre. Pomimo ostrożności zachowanych z jej strony, Wilhelm usłyszał jej wejście do domu. Zawołał na brata, pragnąc dowiedzieć się wszystkiego. Piotr go uspokoił, mówiąc:
— Zofia oddała twój list staruszce, która, przeczytawszy coś napisał, podziękowała w paru słowach, żadnego nie zadając pytania.
Wilhelm, widząc pewne zadziwienie Piotra, który się obawiał ciekawości i dopytywań ze strony rodzinnego kółka swego brata, uśmiechnął się i rzekł z prostotą:
— Naszej babce, jak ją wszyscy w domu nazywamy, wystarcza parę słów z mojej strony. Gdy ją zawiadomię, że nie wrócę na oznaczoną godzinę, wierzy mi, iż nie mogłem uczynić inaczej.
Chory pragnął się zdrzemnąć, lecz nie mógł, i chociaż przysłonięta lampa słabo oświetlała pokój, co chwila otwierał oczy, rozglądał się i nadsłuchiwał, jakby chcąc pochwycić szmer wieści z Paryża. Dla uspokojenia brata, Piotr musiał przywołać Zofię i przy nim ją zapytać, czy nic nadzwyczajnego nie zauważyła na ulicach, jadąc na Montmartre. Zdziwiona, odrzekła, że w mieście jest jak zwykle, wreszcie dorożkarz powiózł ją zewnętrznemi bulwarami, które zwykle są puste pod wieczór, zwłaszcza gdy tak jak dzisiaj opada gęsta, zimna mgła, pokrywająca bruk śliską wilgocią i błotem.
Wybiła godzina dziewiąta. Piotr zaczął się obawiać, że Wilhelm nie zaśnie, dopóki nie będzie miał wiadomości z Paryża. W gorączkowych, oderwanych słowach chorego, zdawał się dyszeć niepokój i trwoga. Pragnął wiedzieć, czy Salvat został zaaresztowany i co powiedział?... Zdawało się, a może udawał, iż spokojny jest osobiście o siebie, lecz drżał na myśl, że tajony przez niego sekret laboratoryjny może być przedwcześnie objawiony. Tyle pracy, tyle najwznioślejszych marzeń spełznie i zmarnieje, jeżeli ten biedny szaleniec, chcący bombami przywrócić panowanie sprawiedliwości, wypowie parę słów niedyskretnych o pochodzeniu naboju. Próżno Piotr zapewniał brata, iż dopiero w jutrzejszych porannych dziennikach mogą być wiadomości o zaszłej katastrofie, Wilhelm z każdą chwilą wpadał w gwałtowniejsze podniecenie, domagając się nowin. Dla przyniesienia ulgi choremu, Piotr był gotów biedz do miasta, by się czegoś dowiedzieć. Lecz gdzie pójdzie?... U kogo się rozpyta?... Przypomniał sobie, że Wilhelm, robiąc przypuszczenia gdzie Salvat mógł pójść szukać schronienia, wymienił nazwisko Janzena. Chciał więc iść do niego, lecz po chwili zastanowił się, że Janzen, jeżeli się dowiedział o wybuchu, to najniezawodniej nie powrócił do siebie w obawie policyi.
— Poszedłbym kupić dzienniki wieczorne — powtórzył znów Piotr — lecz na pewno nic w nich nie znajdziesz... W Neuilly znam prawie wszystkich... ale nikt nie będzie w stanie dania mi informacyj... chyba Bache...
— Jakto?... Więc znasz Bache’a? — zawołał z ożywieniem chory. — Bache’a, radcę miejskiego?...
— Tak, zajmowaliśmy się razem wieloma dobroczynnemi sprawami w naszej dzielnicy.
— Bache jest moim przyjacielem, znamy się oddawna... jest to człowiek, któremu można zaufać. Proszę, idź do niego i sprowadź mi go tutaj.
W kwadrans potem Piotr wrócił, przyprowadziwszy nietylko Bache’a, który mieszkał w sąsiedniej ulicy, lecz także i Janzena, którego najniespodziewaniej tam zastał. Janzen był na obiedzie u księżnej de Harn a dowiedziawszy się o zaszłym wybuchu przy ulicy Godot-de Mauroy, nie powrócił do siebie, pewnym będąc, że policya już tam na niego czatuje. Miał się na ostrożności, nauczony doświadczeniem, iż każdy jego krok jest znany i śledzony, bo policya chciała pochwycić chociażby pozór do aresztowania go i odstawienia do granicy, jako cudzoziemca zakłócającego spokój stolicy. Wcześnie więc wyszedł od księżnej i pojechał do Bache’a, prosząc go o kilkudniową gościnność. Znał prawość i usłużność Bache’a więc powierzył się mu zupełnie. Byłby mógł zostać w pałacu Rozamundy, lecz śliczna ta kobietka przerażała go eksentrycznością swych pomysłów mających na celu poszukiwanie nowych wrażeń. Wszak tylko dla tego afiszowała się z nim wszędzie od paru miesięcy; pozostawać zatem u niej w domu, byłoby niedorzecznością.
Wilhelm, ucieszony przybyciem Bache’a i Janzena, chciał usiąść na łóżku, lecz Piotr mu nie pozwolił, poprawiając poduszki pod głową brata, oświadczył, że nie pozwala mu mówić, jak tylko słów kilka. Podczas gdy Janzen stał, milcząc, Bache usiadł na krześle przy łóżku i w serdecznych słowach witał chorego.
Bache miał lat sześdziesiąt, był otyły, twarz miał szeroką i pełną, wielką siwą brodę i długie siwe włosy. W małych rozmarzonych jego oczach było wiele tkliwości, a szerokie usta były łagodne, dobrotliwie uśmiechnięte, jakby ku niezachwianej nadziei w przyszłą szczęśliwość ogólną. Ojciec jego był zagorzałym zwolennikiem Saint-Simona i wychował syna w czci dla stworzonej przez niego doktryny. Dorósłszy, syn stał się raczej uczniem Fouriera, lecz w młodości przyswojone zasady czcił z religijnem poszanowaniem, tak więc obie doktryny odnajdywały się w nim obok siebie. Wszakże później zaczął się interesować spirytyzmem. Niezależny pod względem materyalnym, zadawalniał się skromnym dochodem i wiódł życie spokojne. Dopiero komuna wytrąciła go z monotonnego spokoju, zaciągnął się bowiem w jej szeregi i czynny wziął udział w sprawach bieżących, sam dobrze nie wiedząc dla czego i po co. A chociaż zawsze należał do umiarkowanych, rząd wersalski skazał go zaocznie na karę śmierci, Bache więc aż do amnestyi znalazł bezpieczne schronienie w Belgii. Powróciwszy zaś do Paryża, zamieszkał w rodzinnej dzielnicy w Neuilly, a miejscowi mieszkańcy wkrótce obrali go radcą miejskim nie tylko ze względu, że chcieli w nim uczcić ofiarę burżuazyjnego prześladowania reakcyi, lecz głównie, by mu dowieść ogólnej życzliwości, jaką sobie zdobył wielką swą ofiarnością, zacnością i dobrocią.
Pragnąc się dowiedzieć interesujących go nowin, Wilhelm zwierzył się gościom, opowiadając im historyę skradzionej bomby, wyjście spokojne Salvata z pod bramy pałacu Duvillard i własne wdanie się w tę sprawę, gdy w chęci zagaszenia zapalonego lontu, został powalony na ziemię i skaleczony wybuchem. Janzen słuchał opowiadania z twarzą zimną, spokojną, z twarzą chudego, jasnowłosego Chrystusa, a wreszcie wyrzekł głosem słodkim, lecz bardzo powoli i z przykrym cudzoziemskim akcentem:
— Ach... więc to Salvat... Byłem przekonany, że to młody Mathis... dziwię się... bo Salvat nie był zdecydowany... zkąd mu się to wzięło...
A gdy zaniepokony Wilhelm zapytał go jak sądzi, czy Salvat rozgada się i innych narazi, Janzen zawołał stanowczo:
— O nie, o nie!
Lecz po chwili, w ostrych, chimerycznych oczach Janzena błysła jakby pogarda i dodał:
— A jednak, kto wie... Salvat jest uczuciowy!
Bache, przerażony całą sprawą, lękał się przedewszystkiem denuncyacyi, mogącej skompromitować Wilhelma, a kochając go, szukał sposobów mogących go zabezpieczyć od wdania się policyi. Wilhelm zaś, widząc pogardliwy wyraz twarzy Janzena, cierpiał, iż może być przez niego posądzony o tchórzostwo. Lecz cóż im mógł powiedzieć na usprawiedliwienie swej obawy? Czyż miał im odkryć tajemnicę, której nie wyjawił nawet przed bratem?
W tej właśnie chwili weszła do pokoju Zofia, mówiąc swemu panu, że przyszedł pan Teofil Morin i przyprowadził z sobą jeszcze innego pana. Zadziwiony tak późną wizytą, Piotr wyszedł przyjąć przybyłych. Zapoznał się z Teofilem Morin, powróciwszy z Rzymu i dopomógł mu w przetłomaczeniu na język włoski i przyjęciu przez włoskie szkoły podręcznika, obejmującego w streszczeniu cały program nauk wymaganych przy wstąpieniu na wykłady uniwersyteckie. Morin był rodem z Besançon i od lat najmłodszych przyjaźnił się z Proudhonem, znał całą jego rodzinę, równie jak on ubogą i rzemieślniczą. Rósł, pojąc się ideami o wiele starszego od siebie przyjaciela, a serce mając tkliwe, instynktownie pogardzał bogaczami i źródłem zła, to jest własnością. Przejęty zasadami Proudhona, przybył do Paryża jako ubogi i nieznany profesor, a miłując naukę i ciągle chciwie wzbogacając zasób swych wiadomości, poznał i oddał się cały wpływowi Augusta Comte’a. Stał się teraz zagorzałym pozytywistą, lecz pozostało w nim wszakże mnóstwo poglądów poprzednio uprawianego mistrza, prócz tego osobiście, z własnego popędu, wrzał gniewem i buntem przeciwko znienawidzonej nędzy, tak boleśnie ciążącej nad większością ludzkich istot. Lecz jeżeli wielbił doktrynę naukowego pozytywizmu, natomiast wyrzekł się poglądów Augusta Comte’a z lat ostatnich, gdy ten popadł w religijność, zatrważając szczerych wielbicieli potężnego swego umysłu. Morin wiódł ciche, spokojne, pracowite życie w Paryżu, gdy naraz porwany gorączkowym zapałem, wszystko to porzucił i popłynął do Sycylii, by pod wodzą Garibaldiego walczyć w sprawie wolności. Po ukończonej epopei legendarnego tysiąca garybaldczyków, Morin powrócił do Paryża i znów zająwszy skromną posadę profesora, pędził cichy, pracowity i smutny swój żywot człowieka pożytecznego i nieszukającego rozgłosu.
Piotr wkrótce wrócił do sypialni, a stanąwszy przy łóżku, rzekł do Wilhelma głosem drżącym ze wzruszenia:
— Morin przyprowadził Barthèsa, który w obawie grożącego mu niebezpieczeństwa prosi, bym go schronił u siebie.
— Mikołaj Barthès! — zawołał Wilhelm z gorączkowem uniesieniem — Mikołaj Barthès, to bohater, dusza niezrównanej czystości! Znam go, podziwiam i kocham całem sercem! Otwórz mu swój dom i niechaj tu będzie jak u siebie!
Bache i Janzen spojrzeli na siebie i lekko się uśmiechnęli, a po chwili ten ostatni rzekł zwolna z zimną ironią:
— Dla czego pan Barthès przypuszcza, że może być w niebezpieczeństwie?... Prawie wszyscy przypuszczają, że oddawna już umarł... Nikt się go nie obawia i nie uważa za szkodliwego.
Barthès miał lat siedemdziesiąt cztery, z których blizko piędziesiąt spędził w więzieniu. Odzyskiwaną wolność tracił prawie że natychmiastowo i jako więzień poznał wszystkie cytadele, cierpiąc prześladowanie wszystkich rządów zmieniających się we Francyi. Będąc jeszcze młodzieniaszkiem, marzył o braterstwie ludów i apostołował swe idee o rzeczypospolitej rządzącej się prawdą i sprawiedliwością, lecz walkę w imieniu tych marzeń przerywały aresztowania, co nie przeszkadzało zapaleńcowi gromadzić nowe argumenty w więziennej celi o żelaznych kratach. Należał on do wszystkich sekt i do wszystkich spisków, mających na celu zwalenie istniejącego ustroju społecznego. Po ustanowieniu Rzeczypospolitej we Francyi, Barthès wkrótce się przekonał, iż nie jest to jeszcze forma rządu odpowiadająca jego ideałom i ta sama Rzeczpospolita, która otworzyła mu drzwi więzienia, obsadziła go w nim na nowo ze sporą ilością lat dodatkowej pokuty. Tak więc Barthès w wiecznej pogoni za wolnością dla innych, stał się męczennikiem sprawy, jakiej bronił, nigdy pomimo to nie tracąc wiary w niezawodną jej doskonałość.
Wilhelm, urażony złośliwem lekceważeniem zasługi człowieka tej miary o Barthès, odpowiedział szorstko Janzenowi:
— Mylisz się pan. Barthès jest naturalnym wrogiem każdego rządu... a szlachetność jego opinij jest solą w oku naszym mężom politycznym. Uważam, że słusznie zrobił, chcąc się zabezpieczyć.
Drzwi się otworzyły i wszedł Mikołaj Barthès. Był wysoki, szczupły i suchy, nos miał orli, a głęboko zapadłe oczy żarzyły się ogniem z po za gęstych i długich brwi, ubielonych wiekiem równie jak kędzierzawe włosy, opromieniające mu twarz białą aureolą, śnieżne pukle włosów opadały mu aż na ramiona. Po za nim szedł Teofil Morin. Twarz miał żółtą i zmęczoną, wielkie faworyty już siwiejące, włosy krótko przystrzyżone. Okulary dopełniały tej typowej postaci profesora zużytego uciążliwą pracą na szkolnej katedrze. Przybyli nie okazali żadnego zdziwienia i nie zadali żadnego pytania, ujrzawszy Wilhelma w łóżku i z obwiązaną ręką. Obeszło się bez przedstawienia jednych drugim, a ci, którzy się już znali, powitali się przyjaznym uśmiechem.
Barthès, pochyliwszy się nad łóżkiem, pocałował Wilhelma w obadwa policzki, a chory rzekł prawie z wesołością:
— Nabiorę otuchy, patrząc na ciebie!
Nowoprzybyli powracali z Paryża, z Wielkich bulwarów i przynosili ztamtąd najrozmaitsze nowiny. Wieść o katastrofie przy ulicy Godot-de-Mauroy obiegła kawiarnie i już się ukazał dodatek jednego z wieczornych dzienników, gdzie podawano o tem wiadomość, lecz z mnóstwem szczegółów najzupełniej fałszywych. Publiczność rozchwytywała wszakże tę nadzwyczajną edycyę dziennika, lecz w rezultacie nikt prawdy nie wiedział.
Piotr, zatrwożony bladością twarzy Wilhelma, prosił go, by przestał się męczyć rozmową, i chciał gości przeprowadzić do sąsiedniego pokoju, lecz chory rzekł słabym głosem:
— Nie, nieodchodźcie... przyrzekam, że będę leżeć spokojnie i nie będę już mówił, ale pozostańcie i rozmawiajcie... Owszem, wasza obecność uspakaja mnie... nie chcę, byście mnie pozostawiali samego...
Chory przymknął oczy, a obecni zaczęli rozmowę półgłosem. Stary Barthès z oburzeniem mówił o tym nowym systemie walki za pomocą podrzucania bomb, twierdząc z zapałem, iż wszyscy dawni bohaterowie walki za wolność ze wstrętem odrzuciliby broń tego rodzaju. Wyznał przytem, iż nierozumnie zawikłanych uroszczeń młodego pokolenia, bo czyż wolności nie dosyć dla zwycięzkiego rozstrzygnięcia wszystkich kwestyj i usunięcia wszelkiego zła?... Czy może być inne zadanie, prócz ustanowienia rzeczypospolitej takiej, jak on ją pojmuje?... A wspomniawszy o mowie, jaką miał dziś Mège w Izbie deputowanych, wystąpił z goryczą przeciwko kolektywizmowi, utrzymując, że kolektywizm jest jedną z form despotycznego, demokratycznego rządu. Teofil Morin był również przeciwnikiem dyscyplinarnego funkcyonowania społeczeństwa zachwalanego przez kolektywistów, lecz przedewszystkiem potępiał wstrętne zamachy anarchistów, chcących zdobyć brutalną siłą to, co przyjść może tylko dzięki ewolucyi, którą przyśpieszy praca spokojna nad szerzeniem oświaty. Wprost nie wierzył, by polityka mogła być dźwignią postępu, pomijał ją więc z pogardliwą obojętnością. Bache zaś, jakkolwiek oburzał się przeciwko okrucieństwu działalności anarchistów, wszakże czuł się wzruszony ich wiarą, tak pełną naiwności, iż burząc, sieją nadzieję szczęścia ludzkości i wyzwolenia przyszłych pokoleń. O Mège’u wyrażał się z lekceważeniem, utrzymując, że z chwilą jak został deputowanym, przekształcił się w retora i teoretyka, marzącego o dyktaturze. Janzen, stojąc, spoglądał na rozmawiających, a na zimnej jego twarzy zarysował się wyraz ironii. Od czasu do czasu rzucał wszakże słów kilka, ostro zaznaczając swe krańcowe przekonania, wierzył, że tylko za pomocą anarchii świat może być zbawiony, a więc, nie bawiąc się w te lub inne polityczne odcienia, należało wszystko zburzyć, by wszystko rozpocząć na nowo.
Piotr pozostał w pobliżu chorego brata i z najwyższym zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Wszystko, w co dotychczas wierzył, wszak już bezpowrotnie runęło, pozostawiając po sobie pustkę, która go napawała jadem goryczy. Z chciwością więc słuchał rozmowy tych ludzi, tak odmiennych, tak różniących się poglądami, a poruszających obecnie najzawilsze zadania i dążności wieku, z których miała się narodzić nowa wiara, oczekiwana przez dzisiejsze społeczeństwo demokratyczne. Pierwszymi zwiastunami tej ery byli Wolter, Diderot, Rousseau i odtąd myśli przez nich rzucone, obficie zakiełkowały w wielu umysłach, wydając myślicieli, którzy na tej podstawie oparci, poszli dalej, już to rozmijając się, lub ścierając, a ztąd powstał cały zamęt sprzecznych z sobą doktryn, wśród których jakże trudno dojrzeć prawdziwy promień wyczekiwanego dobroczynnego światła! Gdzież jest łódź zbawienia?... ku któremu portowi zawinąć można bez obawy rozbicia?... Piotr obiecywał sobie zbadać bliżej wszystkie główniejsze prądy i, poznawszy pierwsze wyłączne myśli, pozostawione w spuściźnie przez wiek XVIII, przystąpić do przestudyowania dzieł mistrzów współczesnych, takich jak Saint-Simon, Fourier, Cabat, August Comte, Proudhon i Karol Marx. Zdawało mu się, że wtedy dopiero zdoła ocenić przebytą już drogę i z jaśniejszym poglądem stanie przy dzisiejszem rozdrożu. Lecz oto dziś, wypadkowo, danem mu jest słyszeć żywe słowo kilku światłych ludzi u niego zebranych i poruszających wszystkie za i przeciw doktryn, obecnie uprawianych, wrogo ścierających się i z wiarą goniących za prawdą, jutro z nich powstać mogącą.
Piotr zwrócił się w stronę chorego i ujrzał wielką bladość jego twarzy. Czyżby i Wilhelm, ten człowiek wierzący w potęgę wiedzy, cierpiał, wątpiąc w jej zbawczość?... Może ulegał zwątpieniu, słysząc tyle sprzecznych teoryj, i wylękły jest, że walka o prawdę wywodzi na manowce wojujących?...
Zaniepokojony, zapytał brata:
— Czy jest ci gorzej?...
— Tak, trochę. Sprobuję zasnąć.
Goście się rozeszli, a w dworku Piotra pozostał tylko chory Wilhelm i Mikołaj Barthès, dla którego Zofia przygotowała pokój na pierwszem piętrze. Piotr, nie chcąc opuszczać brata, spędził noc na kanapie stojącej w sypialni. Wkrótce zaległa głęboka cisza w mieszkaniu i tylko senna myśl braci wywoływała jeszcze widziadła z minionych lat, wspólnie spędzonego dzieciństwa.
Nazajutrz rano, z niecierpliwością doczekawszy się godziny siódmej, Piotr wyszedł kupić poranne dzienniki. Wilhelm po bezsennej prawie nocy, czuł się osłabiony i trapiony gorączką. Pomimo to przynaglił brata, by mu przeczytał wszystkie artykuły, mówiące o wczorajszym zamachu. Prawie wszystkie dzienniki podawały mnóstwo szczegółów, mieszając prawdę z wymyślonemi dodatkami. Zwłaszcza „Głos ludu“, redagowany przez Sagniera, obfitował w zadziwiające wiadomości, nagromadzone bezładnie, ze wszelkich źródeł, a każdy sensacyjny ustęp dziennika zwracał uwagę czytelników nagłówkiem, drukowanym olbrzymiemi literami. Widocznem było, że Sagnier odłożył, jak na teraz, ogłoszenie owej sławnej listy nazwisk trzydziestu dwóch senatorów i deputowanych, skompromitowanych w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej. Dziś cały był przejęty podaniem szczegółów niespodziewanej katastrofy przy ulicy Godot-de-Mauroy. Wyszczególniał drobiazgowo uszkodzenia zaszłe w architekturze pałacu Duvillard, rozwodził się w opisie bramy zniszczonej wybuchem, nieledwie, że przeliczał kamienie wyrwane i pozostawione po nich bruzdy, utrzymując, że część sufitów na pierwszem piętrze popękała i opadła, a drzwi bramy rozpadły się w drzazgi, pozostawiając tylko okucia na zawiasach. Z sentymentalnym naciskiem opowiadał, że dzieci państwa Duvillard cudem zostały ocalone, również jak powóz i konie, zaś państwo Duvillard byli nieobecnymi podczas wybuchu, albowiem zatrzymała ich nieco dłużej wzniosła konferencya monsignora Martha w kościele św. Magdaleny!... Cała kolumna dziennika zajęta była sprawozdaniem o młodej dziewczynce, która padła ofiarą wybuchu, ciało miała zmiażdżone, lecz jasnowłosa główka pozostała nietkniętą, a różowa buzia zachowała słodki uśmiech pełen zdziwienia. Dotąd wszakże niewiadomem pozostało jej nazwisko, chociaż cały zastęp reporterów zbiegł się do magazynu, gdzie pracowała, a ztamtąd popędził do mieszkania jej babki, stanowiącej całą rodzinę zmarłej. Dziennik „Globus“ mniej podawał szczegółów, dotyczących katastrofy, natomiast w poważnym artykule natchnionym przez Fonsegne’a, naczelnego redaktora, odwoływał się do patryotyzmu Izby, wzywając, by czasowo pominęła wszelkie kwestye, mogące wywołać kryzys w istnieniu ministeryum, bo niepora obecnie drażnić politycznemi niesnaskami kraj, dotknięty żałobą spowodowaną tragicznym zamachem w Paryżu. Fonsegne chciał tym sposobem przedłużyć trwanie ministeryum, które uzyskawszy na razie kilka tygodni, mogłoby skutecznie pomyśleć o zabezpieczeniu sobie dalszego istnienia.
Po odczytaniu dzienników, Wilhelm był uderzony tą mianowicie okolicznością, iż sprawca zamachu był niewykryty. Zatem Salvat nie był aresztowany i żadne na nim nie ciążyło podejrzenie! Zdawało się nawet, iż posądzenia padły fałszywie na jakiegoś młodego, wytwornie ubranego mężczyznę, którego ktoś z sąsiadów widział wchodzącego do pałacu Duvillard na chwilę przed wybuchem. Wilhelm uspokoił się jeszcze, gdy Piotr napotkał w jednym z dzienników wiadomości co do bomby podrzuconej w pałacowej bramie; mówiono, że było to proste blaszane pudełko małej objętości, jak to można było przypuszczać z odnalezionych kawałków. Wszakże koniec artykułu znów rozbudził obawy chorego, albowiem sprawozdawca twierdził, iż zważywszy na małą objętość zfabrykowanej bomby musiała ona być wypełniona wybuchowemi materyałami nieznanej dotąd siły, by sprawić spustoszenie tak wielkiej doniosłości. Należało więc zwrócić szczególniejszą uwagę na zbadanie tej nowej siły zagrażającej bezpieczeństwu publicznemu.
Około godziny ósmej nadszedł Bertheroy. Pomimo lat siedemdziesięciu, był rześki i wesoły, jak student medycyny, który korzysta ze sposobności, by, oddać koledze przyjacielską usługę. Przyniósł z sobą narzędzia chirurgiczne, bandaże i szarpie. Lecz rozgniewał się, zobaczywszy Wilhelma rozgorączkowanego, rozdrażnionego, pomimo, iż zalecił mu spokój.
— Mój kochany, jak widzę, byłeś nierozsądny, musiałeś sporo mówić, niepotrzebnie myśleć o rzeczach drażniących, słowem, zachowywałeś się wprost przeciwnie, niż należało.
Natychmiast przystąpił do obejrzenia rany, a zsondowawszy ją dokładnie, rzekł, bandażując rękę:
— Kość jest uszkodzona... i wiedz, że może być źle, jeżeli nie będziesz rozsądniejszy, niż dotąd. Pamiętaj, że prawie od ciebie zależy, by nie wynikły jakie komplikacye... a wtedy amputacya stanie się nieuniknioną.
Piotr zadrżał zatrwożony, Wilhelm zaś wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że wszystko mu jedno, jeżeli mu utną rękę, bo lęka się o sprawy daleko ważniejsze. Berteroy usiadł na chwilę i czas jakiś patrzył na braci w milczeniu. Obecnie wiedział już o zaszłej katastrofie i bezwątpienia musiał sformułować w swym umyśle niejedno spostrzeżenie. Rzekł więc otwarcie:
— Jestem przekonany, mój drogi Wilhelmie, że nie ty jesteś sprawcą tego wstrętnego głupstwa przy ulicy Godot-de-Mauroy. Lecz przypuszczam, że może bezwiednie, ale że jesteś zamieszany w tę sprawę... Nie przerywaj mi... i nie zaprzeczaj! O niczem nie wiem i o niczem nie chcę wiedzieć... nawet z czego się składa ten dyabelski nabój, którego ślady pozostały na mankiecie twojej koszuli, a który spowodował tak okropny wybuch...
Spostrzegłszy, iż obadwaj bracia pobledli z przerażenia i może z obawy pomimo jego zapewnień, dodał z wyrozumiałością wyższego umysłu;
— Ach, moi drodzy, żebyście wiedzieli, o ile ja mniej się gorszę zbrodnią, aniżeli niedorzecznością podobnego zamachu! Wierzcie mi, że równą czuję pogardę dla bezużyteczności działań rewolucyjnej jak konserwatywnej polityki. Czyż wiedza nie wystarcza?... Pocóż więc czynić próżne wysiłki dla przyśpieszenia ewolucyi, która tylko w właściwym czasie nadejdzie i spełni swoje zadanie. Powinniśmy jedną mieć tylko wiarę, a mianowicie, że każdy krok wiedzy posuwa ludzkość ku panowaniu sprawiedliwości i prawdy... a jeden krok wiedzy naprzód, o wiele większe ma znaczenie i szybszą działalność, aniżeli sto lat czczych politycznych utarczek i niecierpliwego szarpania się działaczów społecznych. Tylko przy pomocy wiedzy runą dogmaty, bogi... tylko wiedza przyniesie nam pożądane światło i szczęście!... Tak, moi drodzy... oto ja, członek Instytutu, posiadacz orderów, posad oficyalnych i pokaźnych dochodów, jestem najskrajniejszym ze wszystkich rewolucyonistów!
Bertheroy głośno i szczerze się roześmiał, a Wilhelm odczuł poczciwą ironię starego uczonego. Bertheroy bowiem wiedział, iż Wilhelm z uszanowaniem skłaniający przed nim głowę, jako przed uczonym, zarzuca mu i bierze mu za złe burżuazyjne rozpieranie się w dostatkach i honorach. Wszak przyjmował wszystkie dostojeństwa i wyposażenia, a chociaż szły one ku niemu z ramienia republikańskiego rządu, czyż można było wiedzieć o ileby ich nie przyjął z rąk cesarza lub króla?... Wilhelm uznawał, iż zbyt pochopnie i dla własnej dogodności Bertheroy mianuje się sługą li tylko wiedzy, lecz oto teraz okazało się, że ten oportunista, pozwalający się obwieszać orderami i sadzać na największych posadach, w gruncie pozostał tym — jakim być powinien mąż tak wyjątkowej wiedzy i umysłu stąpającego po wyżynach. Ze spokojem pracował i utrwalał się w wierze znaczenia wiedzy, a jako skrajny rewolucjonista nie wątpił, iż owoce jego pracy przekształcą i odnowią porządek rzeczy ustroju społecznego.
Bertheroy, podniósłszy się z krzesła, pożegnał braci słowami:
— Jutro wrócę... a ty, Wilhelmie, staraj się być rozsądnym do jutra... Moje dzieci, miło mi widzieć was razem... starajcie się pokochać wzajemnie.
Gdy pozostali w pokoju, Piotr usiadł przy łóżku Wilhelma, a ręce ich, znalazłszy się razem splotły się w uścisk serdeczny i gorący. Ileż niewiadomego a groźnego było dokoła nich samych! Posępny dzień zimowy szarem światłem zalegał pokój i po za oknem ciągnący się ogród, a czarne szkielety drzew zatapiały się w zimnej mgle poranka. Wśród panującej ciszy słychać było miarowe kroki Mikołaja Bartèsa, który w pokoju o piętro wyżej, oddawna już rozpoczął przechadzkę lwa osadzonego w klatce, chodził tam i napowrót, przywykłszy tak stąpać po więziennych celach. Wtem, wzrok obu braci padł na jeden z dzienników rozrzuconych na łóżku. W pośrodku stronicy był wydrukowany szkic, nędznie narysowany piórkiem, a mający przedstawiać młodą dziewczynkę padłą trupem pod bramą pałacu Duvillard. Leżały szczątki jej porozrywanego ciała, a obok pudełko otwarte i wypadły zeń damski kapelusz. Rysunek był tak wstrętnie brzydki, a przypominał tak tragicznie epizod wczorajszego wybuchu, iż łzy się puściły z oczu Piotra, podczas, gdy oczy Wilhelma, zaszedłszy mgłą, zatonęły w oddali, szukając trwożnie, jakie będzie jutro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.