Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zem splotły się w uścisk serdeczny i gorący. Ileż niewiadomego a groźnego było dokoła nich samych! Posępny dzień zimowy szarem światłem zalegał pokój i po za oknem ciągnący się ogród, a czarne szkielety drzew zatapiały się w zimnej mgle poranka. Wśród panującej ciszy słychać było miarowe kroki Mikołaja Bartèsa, który w pokoju o piętro wyżej, oddawna już rozpoczął przechadzkę lwa osadzonego w klatce, chodził tam i napowrót, przywykłszy tak stąpać po więziennych celach. Wtem, wzrok obu braci padł na jeden z dzienników rozrzuconych na łóżku. W pośrodku stronicy był wydrukowany szkic, nędznie narysowany piórkiem, a mający przedstawiać młodą dziewczynkę padłą trupem pod bramą pałacu Duvillard. Leżały szczątki jej porozrywanego ciała, a obok pudełko otwarte i wypadły zeń damski kapelusz. Rysunek był tak wstrętnie brzydki, a przypominał tak tragicznie epizod wczorajszego wybuchu, iż łzy się puściły z oczu Piotra, podczas, gdy oczy Wilhelma, zaszedłszy mgłą, zatonęły w oddali, szukając trwożnie, jakie będzie jutro.