Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 1.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sze a zarazem wznioślejsze zorganizowanie rodzinnego życia?... A w tych dwóch łagodnie uśmiechniętych kobietach, było nawet coś bohaterskiego. Ze spokojem i ufnością zamieszkiwały obie w pokojach nad laboratoryum, wiedząc, iż doświadczenia codziennie w niem czynione, wciąż groziły niebezpiecznym wybuchem bez możności ratunku i ocalenia.
Lecz ład, odwaga i rozsądek jakie tu Piotr spostrzegał, zadziwiały go tylko. Oddawał sprawiedliwość, iż przyjmowano go taktownie, grzecznie, bez wylewu uczuć, co było naturalnem, bo był dla nich nietylko obcym człowiekiem, lecz księdzem. A pomimo wszystko, czuł niechęć dla całego tego otoczenia, zdawało mu się, iż są to ludzie odmiennego, niż on, gatunku, niemogący go nigdy zrozumieć ani pojąć dręczącej go katuszy. Cóż ci ludzie czynią, by módz żyć tak spokojnie i szczęśliwie, pomimo zaniku religijnych wierzeń?... Czyż wiara w wiedzę jest dla nich wystarczającą?... Czyż ich nie przeraża chociażby tajemniczość tego Paryża leżącego u stóp wzgórza, tego Paryża ciągnącego się jak bezmierne morze miotane burzami wszystkich nędz i pożądań ludzkich!
Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i spojrzał po za nią na olbrzymie miasto. Zimowe, popołudniowe słońce, ukośnie padając, słało na Paryż złotawe potoki światła wezbrane błyszczącemi pyłami, które jakby posiew hojnie rzucany