Pani Walewska/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Raz jeszcze na grzebienie górskie, opasujące elbijską zatokę Portoferraio, padły złote wstęgi słonecznych promieni, raz jeszcze błysnął hardo orzeł sztandaru, łopoczącego dumnie na bastjonie Stella, raz jeszcze kula ognista spojrzała pełnią swej tarczy ku wyłaniającym się z toni morskiej lądom, raz jeszcze zawisła nad garbami spienionych fal morskich, aż zapadła się w głębię.
Rozpłomienił się horyzont zachodu, znacząc miejsce słonecznego łoża, pokraśniały obłoki jakby ogniem swoim chciały znów zapalić gasnący dzień.
Lecz za dniem tym, zwyczajem południowych stref, tuż w tropy, bez ostrzegawczych mroków, bez łagodzącego zmierzchu szła noc potężna, majestatyczna noc. Jednym rzutem swego płaszcza gwiaździstego zgasiła czerwień mgieł, jednem skinieniem zlała szafiry nieba z szafirami morza i szła cicha, rozmodlona, przejęta melancholją wód, szła ze srebrzystym sierpem księżyca u skroni, szła do snu kołysać elbijskie skały i góry, lasy i doliny, tęsknice i nadzieje, rozpamiętywania przeszłości i ciche, wróżby jutra.
Na małej łączce, za Portoferraio, w miejscu, gdzie na niski brzeg fala morska wdziera się bezkarnie, stało dwóch żołnierzy, zapatrzonych w dal tajemniczą. Obadwaj wsparci na krótkich karabinkach, obadwaj pochyleni wiekiem, obadwaj marsowo zasępieni, zdawali się być synami jednej doli. I gdyby nie krój mundurów, kształt różny czap, odmienność potrzeb żołnierskich, barw — można było ich poczytać za dzieci jednego regimentu. Jeden i drugi mieli barki potężne, te same ręce zczerniałe, żylaste, ten sam wzrok bystry a palący, też same miotlaste wąsy, też same srebrne pęki włosów na skroniach i też same kokardy biało-czerwone ze złotą pszczołą w pośrodku.
Żołnierze długo zachowywali głębokie milczenie, jakby wsłuchując się w głuche szmery, idące od Portoferraio.
Naraz rozległy się tuż za portem Falcone przeciągłe dźwięki dzwonów — z początku ciche, niepewne, a polem coraz mocniejsze w akordzie, pełniejsze w harmonijnej powadze.
Żołnierz w mundurze ułańskim ocknął się, zdjął czapę i przeżegnał się. Drugi żołnierz, w grenadjerskiej bermycy, spojrzał z ukosa na swego towarzysza, a gdy ten wraz z ostatniem uderzeniem dzwonów czapę nałożył, rzekł z przekąsem.
— Trzeba ci było do kapucynów wstąpić!...
Ułan milczał.
— Nie odpowiadasz, do kroćset!?...
— Nie przeszkadzaj! — odrzekł cicho ułan i odwrócił głowę ku lśniącej toni.
Grenadjer splunął z obrzydzeniem.
— Djabli nadali! Wam zawsze sentymenty!... To jaskółcze gniazdo jak dla was stworzone... niczego innego nie trzeba!... Tfy!... A człowieka, jak się spojrzy na wodę, aż ckliwość ogarnia!... Zeszło nam?... Co?!...
Ułan westchnął.
— Mały kapral także coś na humorze stracił, uważałeś?... Z początku chciał tu badylarza udawać, w hreczkosieja się bawić!... Mało to nas napędzał?... Mnie garście świerzbiły, kiedy nasz bataljon wyznaczono do sadzenia drzew!... Żeby tak mnie zobaczył kto z Balbigny!... Niechby tak matka Zuzanna wiedziała, że ja, grenadjer pierwszego bataljonu, piątej kompanji!... Do kroćset, stara gwardja na psy schodzi!...
— Vraincourt! — odparł oschle ułan — myślisz, widzę, tylko o sobie?
Grenadjer poczerwieniał.
— Jakto o sobie!! Zdaje ci się, że mi żal tych moich zbutwiałych kości!?... Do kroćset, jeszcze nie spróchniałem na tej nikczemnej wyspie i jeszcze nie oślepłem!... A cóż, myślisz, że tak łatwo patrzeć jak, malejemy i odmawiamy sobie wszystkiego. W zeszłym tygodniu były nasze imieniny!... Piętnasty sierpnia! Do kroćset, w tym dniu po trzysta armat warczało na wiwaty!... Cały świat korzył się przed nami!... A Schoenbrunn pamiętasz? A dziesiąty rok!... Toć i myśmy winszowali! A teraz? Ani jednej rakiety, ani jednego strzału!... Kanonierzy dostali taki rozkaz od Drouota!... Bodaj go pokurczyło!... Jak żyję, nie pamiętam takiej ponurej parady!... Żałować sobie tej odrobiny saletry!...
— Czasem trzeba!...
— Może się zdarzyć większa uroczystość!
— Kto wie... powiadają, że przyjedzie...
— Pani matka! — dokończył pośpiesznie grenadjer.
— Nie — powiadają!...
— Mów, do kroćset!...
— Byleś się nie wygadał, bo wiesz...
— No, niechbym spotkał kiedy w cztery oczy tego Campbella!...
— Więc... ma przyjechać... cesarzowa z synem!...
— Z naszym małym!...
— Mówili...
Vraincourt odsapnął ze wzruszeniem.
— Hm!... Nasz mały!... To jeszcze!... Byle smykowi morze nie zaszkodziło!... Czekaj... Czekaj... a ile on ma teraz... w czwartym roku!...
— W piątym chyba!...
— Urwis rośnie!... Ale... może to plotki znów!?
— Myślę, że nie... nasz major...
— Nie cedź-że tak przez zęby!...
— A będziesz mi dokuczał!?...
— Et, cóż znowu! — obruszył się grenadjer. — Ani mi w głowie!... Lada wyrazu nie bierz za złe, człowiek gorzknieje w tej klatce! A co? Może zapomniałeś — nie walczyliśmy obok siebie pod Arcis!?...
— Bo, uważasz, major nie bez kozery nas tu wyprawił i kazał nam czekać.
— Morbleu! tym półgębkiem swoim z niecierpliwości mnie wyprowadzisz!
— Nic zresztą... może dziś!...
Grenadjer stuknął karabinem szarpnął wąsa i zawołał raźno.
— Do kroćset — Stećkowski!
— Krzeczkowski!
— Niechże sobie będzie Treczkowski, czekajno, jak wy to śpiewacie? Marsz, marsz!?
— Vraincourt... służba!...
— Morbleu! Niech sobie!... A toś mnie ucieszył!... Ba, mały kapral dopiero będzie kontent!... Upiję się, niech mnie djabli porwą! Patrzaj, a mnie aż podcinało dzisiaj, kiedy mnie Laborde, nasz adjutant, zawołał i kazał iść pod komendę waszego majora tego... „Jermanowski...“
— A cóż, nie podobał ci się!?
— Nie krzyw się, safandulo! Nie ujmuję mu, oficer dobry; w bitwie desperat, z małym kapralem w zażyłości!... Co tu zresztą gadać... gwardja także... ale to nie nasza broń! My piechota! Nasza rzecz stać, albo iść ławą... a wy, szwoleżerzy, zawierucha, wicher!... Do kroćset, braćmi sobie jesteśmy, ale... jak mi Laborde powiedział ordynans — struchlałem!... Bo co ja, piechur zakamieniały, mam do kawalerji... bez koni!... Ale kiedy mi powiadasz!... Morbleu, to... to gotówbym do was na rekruta przystąpić, byle... tego smarkacza nareszcie zobaczyć!... Chociaż, czy to nie bałamuctwo?!
— Hm! A może!
— No to do kroćset... ze mną będziesz miał do czynienia! — wybuchnął grenadjer. — Żart byłby za gruby!...
— Ja do niego nie mam także ochoty!
— A powiadasz!...
— To, com słyszał.
Vraincourt posmutniał.
— Mój kochany... jeżeli to tylko taka wieść koszarowa, to niema co gadać. Toć u nas w bataljonie jeszcze w czerwcu klęli się, że pani matka jedzie!...
— Nasz major zapewniał!
— Majorby tam z wami rozprawiał!
— A cóż myślisz! — odrzekł dumnie szwoleżer. — Na mustrze, we froncie, na służbie rzecz inna... ale tak... jesteśmy sobie równi!...
— Słyszałem, słyszałem! — Do rzeczy, bratku!...
— Dziś sygnalizowano z Pianosy, że jedzie do nas młoda dama z czteroletnim synkiem!... Rozumiesz?!...
Grenadjer kiwnął tak energicznie głową, że aż mu bermyca na nos spadła.
— Któżby więc jechał?!... Co tu gadać... „Inconstant“... ruszył cichaczem na pełne morze!... Szelma Mariotti gotówby w Livorno całą eskadrę zaalarmować... I tu, na wyspie, jest dosyć oczu... więc tylko nas wyznaczono, żeby nie robić przed światem gwałtu!
— Pocóż tu, do kroćset, stoimy?...
— Major... nadejdzie... i ruszymy do Marciany... Wiesz... ten dworek!...
Grenadjer uderzył się pięścią w czoło.
— Morbleu! Człowiek tępieje na starość! Patrzaj go! A ja pojąć nie mogłem, na licha mu ten kojec w Marcianie!... Filut stary! Tylko... wiesz... kusa z nas warta honorowa!
— Ostrożność!...
— Może, może!... Ale zawsze! Austrjaczka niech sobie, ale... smyk! Nasz smyk!...
Szwoleżer chciał odpowiedzieć, gdy w tem rozległ się miarowy brzęk ostróg i szczęk wlokących się pałaszy.
— Baczność! — mruknął Krzeczkowski.
Dwa wysmukłe cienie oficerów zatrzymały się przed żołnierzami.
— Krzeczkowski! — rozległ się dźwięczny głos Jerzmanowskiego.
— Jestem, panie majorze!
— Za mną, w drogę!
Szwoleżer z grenadjerem salutowali zamaszystym krokiem ruszyli za oficerami.
Jerzmanowski zawrócił wprost ku czerwieniejącemu w dali szczytowi Capanne. Przez pewien czas szli wszyscy w głuchem milczeniu, pilnie bacząc na wąską, a krętą ścieżkę, wijącą się po falistym gruncie, wspinającą się tu i owdzie na góry, skradającą się pod konarami platanów, magnolji i fig, to znów biegnącą nad urwistymi brzegami wartkich strumieni. Dopiero, gdy z poza wzgórza znów wychyliła się toń morska, a monotonny poszum fali zagłuszył szepty cyprysów — major odezwał się cicho do towarzyszącego mu oficera.
— Dochodzimy do Procchio!...
— Za pół godziny będziemy w Marcianie!
— Obawiam się, kapitanie, żebyśmy się nie spóźnili!...
— Marszałek mówił, że najwcześniej zdążą na godzinę dziesiątą!
— Prawda, lecz rozmaicie mogło wypaść!
— Z Pianosy tulaj dobre trzy godziny drogi... a przytem morze dziś nie najlepsze!
— Daj go katu, jeszcze go nigdy spokojnem nie widziałem!
— Prąd się rwie, między wyspami bywa tak wszędzie!
— Mała stąd pociecha!... Pośpieszajmy!... Marszałek nie mówił wyraźnie, leczbym szyję dał, że cesarz nadjedzie!... A trzebaby tam może i w Marcianie ład zaprowadzić!...
— Koch z Fiutowskim dadzą sobie radę!
— Pewnie, pewnie... ale pewniej być na miejscu!
Jerzmanowski podwoił kroku, idący z nim kapitan poszedł za jego przykładem. Żołnierze odstali nieco.
Vraincourt, korzystając z okazji, mruknął do Krzeczkowskiego.
— Sam djabeł nie zrozumie waszego zakazanego języka!...
— Francuski djabeł pewnie!
— Cóż mówił?!...
— Że może cesarz nadciągnie!
— No, ja myślę, przecież się to malcowi należy!... Zanim Vraincourt zdołał dokończyć zdania, tuż za plecami posłyszał lekki odgłos kopyt końskich.
— Masz go już! — szepnął do Krzeczkowskiego. Szwoleżer chciał się obejrzeć, lecz mały konik górski już był dopadł żołnierzy.
Vraincourt i Krzeczkowski rozstąpili się i sprezentowali broń.
— Co tu robicie?! — dał się słyszeć stalowy głos Napoleona.
— Idziemy oglądać małe kapralątko! — odrzekł raźno grenadjer.
Cesarz zdarł konia.
— To ty, stary zrzędo!?... I cóż się tak wleczesz!?...
— Bo się boję, czy mnie do sadzenia sałaty nie napędzą!
— Nic — nic, stary!... Jesteśmy wszyscy na urlopie!
— Myślałem, najjaśniejszy panie, że nam dali dymisję! Napoleon zaciął usta i odwrócił się do szwoleżera:
— A tobie jak się zdaje?!...
Krzeczkowski wyprostował się, jak struna...
— Że... urlop nasz już się kończy!...
— Widzisz, Vraincourt, ten ci odpowiedział!... No, chodźcie!...
Cesarz ruszył stępa — żołnierze postępowali za nim. Po małym przestanku Napoleon zwrócił się znów do Vraincourta.
— Tyś żonaty!?...
— Wdowiec, najjaśniejszy panie!
— A dzieci masz?!
— Mam syna.
— Gdzież się podziewa?!...
— Powinien... by dziś przyjechać do Marciany!
W kilka chwil później cesarz wchodził do maleńkiego dworku, przytulonego do podnóża Capanne, a ledwie jednym rogiem kamiennego zrębu wyzierającego z pod stuletnich kasztanów ku otwartej zatoce. Kompanja szwoleżerów trzymała wartę w pobliżu.
Napoleon zamienił kilka wyrazów z Jerzmanowskim, przebiegł maleńkie izdebki dworku, jakby chcąc się przekonać, czy wszystko jest na właściwem miejscu i wyszedł ku zatoce, niespokojnie spoglądając ku szumiącym falom. W zatoce dwie łodzie krążyły gorączkowo, zataczając wielkie koła.
Jerzmanowski z kapitanem Balińskim zajęli miejsce na wrzynającym się w morze skalistym cyplu.
Bonaparte się niecierpliwił. Daremnie przykładał do oka lunetę, daremnie chciał mgły horyzontu przeniknąć, całuny nocy przejrzeć — bezmiar wód bił smutkiem, pustką.
Nagle z łodzi krążących w zatoce wionęły białe flagi.
Jerzmanowski jak strzała zerwał się ze skały i do Napoleona dopadł.
— Jadą, najjaśniejszy panie!...
Bonaparte drgnął i jął znów lunetą przezierać horyzont.
Tymczasem, na tle wysrebrzonym światłem księżyca fal, ukazał się czarny, ledwie dostrzegalny punkcik, za punkcikiem tym niebawem pojawiła się ciemna plama... za nią trzy inne jeszcze...
— Jerzmanowski, czy mnie wzrok nie myli!?
— Jadą najjaśniejszy panie!
— Ale kto!? — przerwał niecierpliwie cesarz.
Major milczał, wpatrując się w ciemne punkty, wreszcie zakomenderował sucho.
— Kapitanie Baliński! Ściągnąć jedną łódź... szwoleżerowie na morze!...
Bonaparte żachnął się.
— Co ci w głowie?!...
— Najjaśniejszy panie, pościg! Widzę doskonale... przodem barka pod żaglem rwie ku nam... za nią nasz „Inconstant“... a w tyle trzy okręty... gonią ich!...
— Masz słuszność! — przyznał głucho Napoleon. — Rozbójnicy!... Gdybym miał tu jedną armatę!... Wezwać łodzie... pójdziemy wszyscy...
Baliński zdołał sygnałami wezwać krążące w zatoce łodzie, aby do brzegu przybijały. Szwoleżerowie opatrywali zamki karabinków.
Na pełnem morzu tymczasem szalona odbywała się gonitwa. Wątła barka rozwiniętymi żaglami i prężącemi się zajadle wiosłami pruła fale, dążąc ku brzegowi. Poza nią mocna korweta elbijska, pod flagą cesarską, opisywała szerokie łuki, jakby chcąc drogę zagrodzić następującym całą siłą żagli krzyżowcom. Zdawało się, że lada chwila krzyżowce wysuną się na czoło i dogonią barkę, korweta atoli czuwała. Kiedy krzyżowce miały już ją wyminąć, zatoczyła się i, wyszczerzając stalowe paszcze, plunęła gradem kul, skierowanych tak, że skotłowały, skłębiły wodne szlaki krzyżowcom, mówiąc: — poza tą linją — bitwa!
Krzyżowce zatrzymały się oszołomione śmiałością korwety. Kapitańskie tuby ozwały się ponuro, na masztach zawisły latarnie, zaczęła się rozmowa. A barka mknęła bez wytchnienia, coraz śmielej wychylając swój mięsisty kadłub, coraz szybciej sunąc po słabnącem w zatoce morzu.
Jeszcze chwila niepokoju i dwie łodzie gromkim okrzykiem powitały barkę.
Bonaparte stał na brzegu i czekał, gorączkowo spoglądając ku wychylającym się z barki cieniom, a gdy nakoniec barka, uniesiona grzebieniem wody, zaryła się w piaszczyste wybrzeże, skinął na Jerzmanowskiego i podszedł do rzuconej kładki.
Z barki wyszła ciemna postać kobiety, prowadząca za rękę maleńkiego chłopca.
Napoleon drgnął całem ciałem i zaledwie kobieta dotknęła ziemi swą drobną stopą, porwał chłopca w objęcia i przytulił go do piersi.
Naraz bystry wzrok cesarza spoczął na bladej, pociągłej twarzy nieznajomej.
Bonaparte otrząsnął się ze zdumienia i rzucił głucho:
— Ty, ty... tutaj!? Patrz, a mnie się zdawało, że ściskam syna!...
— Najjaśniejszy panie i nie omyliłeś się!...
— Chodź ze mną! — rzucił cierpko cesarz i poszedł wprost do dworku.
Nieznajoma podążyła w milczeniu za Napoleonem, tuląc rozpłakanego chłopca i, nie zważając na prężące się przed nią postacie straży.
Bonaparte wprowadził nieznajomą do małego saloniku, chłopca wywiódł brutalnie do bocznej komnaty i służącej wskazał, zaczem, ze złością drzwi zatrzasnąwszy, ozwał się krótko:
— Pocoś tu przyjechała?!
Nieznajoma, zmrożona pytaniem smutnie pochyliła głowę.
— Najjaśniejszy panie, daruj! Mówiono, że jesteś sam, sam zupełnie, opuszczony przez najbliższych, chciałam ci dowieść, że nie dla potęgi twej, nie dla cesarza szłam za tobą!
Bonaparte złagodniał.
— Nierozwaga! Dzieciństwo! Narażasz siebie i mnie! Cenię w tobie serce, radbym cię mieć przy sobie — ale muszę się liczyć z Europą! Cesarzowa lada dzień może nadjechać, a ty tutaj!!...
— Cesarzowa ma na Elbę zjechać? Sire, nie ważyłabym się tu przybyć, gdyby nie pewna wiadomość...
— Że co?!
— Że cesarzowa zaniechała tego zamiaru!
Napoleon roześmiał się ironicznie.
— Więc w tej wiadomości jest tyle bezsensu, co i w twej podróży! Cesarzowa! Nie godzi ci się tak o niej mówić! Kocha mnie szczerze! Ma najlepsze zamiary — a że nie wyraża tego w taki sposób, jakiby pierwszemu lepszemu zdawał się stosownym, no, bo i pochodzi z najprzedniejszego rodu cesarskiego!...
Bonaparte wydął dumnie usta i mówił, łagodząc znów głos.
— Nie wątpię, droga Marjo, o twych szlachetnych intencjach, ale nie znasz położenia! Poczytujesz mnie za wygnańca! A tymczasem dwór austrjacki czuwa! Nie wolno mi lekkomyślnie zasmucać żony, ani narażać się na słuszne nieukontentowanie teścia! Myślisz, że i tak nie rozgłoszą, że nie rozpowiedzą o romantycznej wyprawie pani Walewskiej!?... Zdaje ci się, że mnie nie szpiegują, że korweta strażnicza nie doniesie o wylądowaniu gości!... Livorno aż się trzęsie od szpiegów! W Piombino dzień i noc wariują! A na Korsyce?! Bourboni są zabiegliwi! Nie masz takiej kanalji, odepchniętej przeze mnie lub wzgardzonej, któraby nie opływała w zaszczytach w nagrodę poniesionych cierpień! Dupont został przecież ministrem wojny! Okrył hańbą armję francuską pod Baylen, zaprzedał w nędznem tchórzostwie siedemnaście tysięcy żołnierza, no i poszedł tam, gdzie prawo nakazuje posyłać generałów, podpisujących lekkomyślnie kapitulacje!... Dziś Dupont ministrem! Bruslart komendantem Korsyki — łotr, który za konsulatu otwarcie przyrzekał mi, że mnie zamorduje! No, a pan Mariotti, konsul francuski w Livorno!? W nowej Kaledonji, między galernikami, nadtoby uwłaczał!...
Napoleon przeszedł się po komnatce i zaczął znów brutalnie, opryskliwie.
— Widzisz, tacy nie przebierają w środkach! Takim właśnie nierozważne zapały pani Walewskiej na rękę wypadną! Ci dołożą sił, starań, aby uwierzono, że pani Walewska taką rozgorzała odwagą, iż mnie Bóg wie jakie oddaje usługi, że ona utrzymuje mnie w korespodencji ze stronnikami, że ona nie tylko piękną swą twarzyczkę powiozła na Elbę, ale i jakieś tajne układy! Na amazonkę urośniesz — a ja, ja odpowiem za to! Okazji szukają! Ludwik ośmnasty z całą swoją bandą nie dotrzymuje warunków! Solda mi jeszcze nie wypłacił!!... Jeszcze rok i nie będę miał środków na żołd najwierniejszych sług! No, wiesz nareszcie, rozumiesz!?
Pani Walewska pochylona, jak kwiat podcięty, zdawała się uznawać doniosłość popełnionej lekkomyślności.
Cesarz obrzucił szambelanowę raz i drugi badawczem spojrzeniem i rozchmurzył raptownie czoło.
— No nie przejmuj się! Przepadło! Jeżeli co złego ma wyniknąć, tego największem zmartwieniem nie odżegnasz! Parbleu! Do licha, można także powiedzieć, że dość na ciebie się zapatrzeć, aby zapomnieć o świecie! Wypiękniałaś, do czarta! Nie marszcz się, chyba dość ci zobaczyć się w lustrze, aby się upewnić, że istotnie tylko wielkie sprawy mogły mnie pobudzić do dąsania się na twój przyjazd!
— Najjaśniejszy panie, jadąc tu, nie spodziewałam się innego przyjęcia! Wiem, nie od dziś, gdzie moje miejsce!!...
— Ach! Nie mówże tak! Jeżeli cię uraziłem — więc cię przepraszam!
— To ja raczej przepraszać muszę za śmiałość! Ja tu zawiniłam! Snać ta noc, na morzu spędzona, rozkołysała moją fantazję! Tak, zdawało mi się, że wolno mi będzie zostać może elbijską poddanką! Przysięgam jednak, że nie ta intencja mnie tu przywiodła! Dowiedziałam się, sire, że jesteś odciętym od Europy, że nie masz możności skomunikowania się z wiernymi ci sługami, że zarówno ty na wyspie, jak oni na lądzie, jesteście strzeżeni... Ja, ani mój brat, ani generał Ornano nie podlegaliśmy podejrzeniu argusów Talleyranda, ani Fouchego! Podjęłam się przewieść papiery... dla upozorowania zdawało mi się korzystnem nawet dać okazję plotce do drwin z romantycznej wyprawy pani Walewskiej... i złośliwych uwag o przyjęciu, które ją spotkało!... Oto papiery!
Napoleon zdumiał się na ten zwrot niespodziewany.
— Przywozisz ze sobą?!...
— Listy pana Mareta, deklarację generałów Desnouettes’a i Lallemandów o widzeniu się i o opinjach marszałka Davoust... List Cambacerèsa... Ostatnie wiadomości, a tu nadto, pismo pana Menevala z Wiednia, z dworu cesarzowej!
Bonaparte odebrał machinalnie zwój papierów z rąk pani Walewskiej.
— Marjo — i ty ważyłaś się — ryzykowałaś?! Nie wahałaś się stawić na szali osobistej wolności?!
— Prosty zbieg przypadków! Byłam właśnie w Genui!
— A ja popełniłem taką niesprawiedliwość! Sam nie pojmuję! Skarby mi wieziesz! Jesteś nie tylko jedyną kobietą, którą kocham z głębi duszy, ale i jedyną kobietą, która mi złożyła tak wielki dowód poświęcenia!... Powiedz, Marjo, czem i kiedy ci się odwdzięczę!?
Pani Walewska wysunęła delikatnie swą maleńką rączkę z dłoni cesarza.
— Najjaśniejszy panie, sam wielokrotnie uczyłeś mnie prawdy, że wdzięczność jest tem, czego nigdy pod uwagę ani rachubę brać nie wolno!...
— Ileżbym dał za to, bym wobec ciebie bodaj dzień jeden nie czuł mojej niemocy!...
— Niemoc twoja, sire, jest tylko niemocą orła, który choć chmury przebija, nie zdolen jest pełzać obok ostatniego z robaków!
— O, nie Marjo! Mówisz, lecz ja — czuję!
Wzrok cesarza padł na zwój papierów i ożywił się.
— Więc aż tyle nowin, aż tyle listów... Ja już do rozpaczy dochodziłem! Od dwóch miesięcy ani wyrazu znikąd!... Wszak pozwolisz, że je przejrzę...
— Ach — przecież dlatego tu przybyłam!
— Tak, tak! — przyświadczył skwapliwie cesarz. — Może tu przejdziesz, na lewo! A ja zasiądę po dawnemu... pamiętasz!? Ale — więc kiedy zamierzasz wracać...
— Skoro tylko odpowiedzi będą wygotowane!!...
Napoleon aż się roześmiał.
— Dzielnie, znakomicie! Poślę natychmiast po Bertranda i dalej do pracy! Zobaczysz, mój ty najpiękniejszy ordynansie, — nie dam ci czekać.
Napoleon ucałował z przejęciem rączkę szambelanowej i, nie bacząc na gorzki uśmiech, który jej usta załamywał, zaczął z gorączkową niecierpliwością łamać pieczęcie, rozrywać koperty i czytać, i notować i potem dyktować, rozkazywać, a całą piersią oddychać wiewem szalonych przedsięwzięć, piorunujących czynów, wielkich zagadnień.
Słońce ledwie wzeszło, gdy szwoleżer Krzeczkowski ocknął się pod namiotem, a zobaczywszy opróżnione obok posłanie Vraincourta, jął pośpiesznie się odziewać, nie rozumiejąc, dokądby mógł już pójść grenadjer. Zanim atoli Krzeczkowski zdołał się ogarnąć, a rzemienie wygładzić, a klamry do lustru wytrzeć, gdy tuż obok namiotu rozległo się wesołe pogwizdywanie.
Zaciekawiony szwoleżer wychylił głowę i dostrzegł grenadjera, siedzącego pod drzewem i zajętego robotą.
— Hej! Stary! A ty co tam dłubiesz!?
— Ehe! Ciekawyś!... Strużę sobie kawałek drewna.
— Ot, znalazłeś zajęcie!...
— Pomógłbyś mi lepiej pałasz wypolerować... zaspałem!...
— Nie mam czasu!...
— Tamto pilniejsze!...
— Jakbyś wiedział, do kroćset! Nasz smyk lada chwila może się obudzić... i co!? Niechże choć na dziś ma tego konia drewnianego!... Cudak, bo cudak, ale jak na Elbie, to i ten ujdzie!... Niech ma!...
Krzeczkowski w milczeniu wrócił do namiotu.
Vraincourt strugał dalej konia, pogwizdywał, a od czasu do czasu spoglądał z rozczuleniem na przysłonięte okna dworku.
...Smarkacz zmordował się podróżą i chrapie, jak dwa bataljony piechurów po trzydniowym marszu!... Ciekawy jestem, czy mu się moja szkapa będzie podobała!... Ma świński łeb, a zajęczy ogon!... Śpi smyk!... Mały kapral także się wyleguje! Niech sobie!...
Grenadjer urwał nagle monolog i wzrok wytężył.
Drzwi dworku otwarły się cicho. Na progu stanęła młoda, wysmukla kobieta o ciemnych, bujnych włosach, oczach wielkich, niebieskich, kształtnym równym nosie, twarzyczce delikatnej, pociągłej.
Kobieta rozejrzała się dookoła, a spostrzegłszy wieżyczkę kościoła Madonny skierowała ku niej swe kroki.
Vraincourt aż oczy przetarł ze zdumienia, a po chwili zerwał się na równe nogi, rzucił trzymany w ręku nóż i napoły wystruganego konia i wpadł do namiotu wzburzony.
— Słuchaj! Widziałeś ją!?
— Kogo?!
— Tę... tę... co wczoraj przyjechała?!
— Widziałem!
— I cóż ty na to?!...
— Nic!...
— Morbleu! Przecież to nie cesarzowa, do kroćset!...
— No, nie! — odrzekł spokojnie szwoleżer.
— Ciećkowski!... Do miljon bomb!
— Przecież major mówił wczoraj na głos...
— Co mówił!?...
— Nic!... Przyjechała pani Walewska!
— Walewska, Walewska! — powtarzał ze złością Vraincourt. — A... a... ten... smarkacz?...
— Jej syn!...
— Bodajś pękł!... Też mam ślepie!... Do kroćset!... Bodaj tego Laborde’a skręciło za ten ordynans!... Wpakowali cię, człeku, między te czworograniaste konwie i masz, dogadałeś się!... A ja tu trzy godziny dłubię, męczę się... i dla kogo?!...
— Et, Cóż znowu! Możesz dzieciakowi konia dać!...
— Morbleu... Na księżycu! Ja grenadjer pierwszego bataljonu piątej kompanji mam lada przybłędom konie strugać — a niedoczekanie... potrzaskam to!...
Vraincourt wysunął się z namiotu z mocnem postanowieniem spełnienia groźby, kiedy oto z dworku wybiegł pięcioletni chłopczyna, a dostrzegłszy barwny mundur grenadjera, zatrzymał się i jął mu się ciekawie przypatrywać.
Vraincourta złość opanowała na widok tego, który udawał wczoraj króla rzymskiego. Grenadjer w odpowiedzi na spojrzenie chłopca, odwrócił się i język mu pokazał.
Chłopczyna odgarnął rączką spadające mu na skronie loki i uśmiechnął się.
Grenadjer wykrzywił się jeszcze pocieszniej, chłopiec wybuchnął serdecznym śmiechem.
Vraincourt zatrząsł się z oburzenia.
— Smyk taki! Pokraka! Przybłęda! Śmieje się!... Chodź tu, chodź bliżej... dam prztyka i uszu nakręcę!... Chodź, albinosie, chodź!!...
Malec zachęcony zdradzieckiem kiwaniem zbliżył się śmiało do grenadjera, a zobaczywszy leżącego na ziemi konia drewnianego, podniósł go z zachwytem.
Vraincourt wyrwał mu ze złością zabawkę i precz odrzucił. Malec skrzywił się, łzy trysnęły mu z oczu.
— Do kroćset... smyku... nie śpiewaj mi!... No... no... dosyć!... Cicho... Nie piszcz!... Czego piszczysz!?... Myślisz, że stara gwardja będzie ci konie strugała? A to skaranie z bębnem!... Więc naści... naści konia... udław się nim!... Tylko mi nie skrzecz...
Chłopiec jednak, mimo zwrócenia mu odebranego konia, tulił twarzyczkę i wciąż łzami się zalewał. Vraincourt był w rozpaczy.
Głaskał malca, uspokajał, zagadywał doń, gwizdał, udawał trąbkę na nosie, huśtał i ani rusz uciszyć go nie mógł. Łzy jak groch spływały po różowej buzi dziecka, mimo, że grenadjer ocierał je i dłonią, i rękawem, i połą munduru.
Złość Vraincouta zwróciła się przeciw niemu samemu.
— Stare pudło!... Dzieciaka drażnić!... Zrobił ci co? Robak taki, ledwie żyje!... Biedactwo!.... Bodaj mnie!... Hop-sa-sa! Bum-bum!... Idzie gwardja!? Tra-ta-ta!... Czekaj!... Chcesz, smyku, na barana!?... Wchodź na barana!...
Vraincourt zarzucił sobie chłopca na ramiona i, oparłszy się na rękach, jął pełznąć po murawie.
Malcowi ten pomysł przypadł do gustu. Ostatni spazm płaczu rozpłynął się w serdecznym uśmiechu.
Grenadjer był dumny ze swego pomysłu, a chcąc wynagrodzić wyrządzoną krzywdę, pełzł dalej. Dzieciak siedział mu na czerwonym kołnierzu, targał czuprynę, zrzucał bermycę i ani myślał rozstawać się ze swoim wierzchowcem.
Co prawda i grenadjer dziwnego doznawał uczucia. Te drobne rączyny, oplatające jego szyję, a głaszczące go po szorstkiej twarzy, to ciało wiotkie, delikatne, osunięte z całem zaufaniem na barach grenadjera, ta gama okrzyków, jakimi malec witał każdy żywszy ruch Vraincourta, sprawiały jemu samemu nieznane dotąd zadowolenie.
W chwili, kiedy zabawa dojść miała kulminacyjnego punktu zmęczenia i jeźdźca i rumaka, przerażony grenadjer usłyszał głos cesarza.
— A cóż ty, stary, wyrabiasz!?
Vraincourt chciał się podnieść i wyprostować, lecz malec, zagroził mu wybuchem płaczu — grenadjer podniósł więc tylko głowę ku cesarzowi.
— Najjaśniejszy panie, to z braku koni na wyspie! Dzieciak nam się mazał — stara gwardja musi swoich smyków pilnować!...
— Więc i ten jest już twoim?!...
— Adoptowaliśmy go właśnie!...
— Ja nie mogę! — rzekł cicho Napoleon i odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.