Pan na czterech chłopach/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan na czterech chłopach
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Co to za gość mógł być, nikt się nawet domyślać nie umiał. W sąsiedztwie wprawdzie majętności były znaczne, do wielkich domów należące, księcia chorążego Radziwiłła, Sapiechów, dawne Pociejowskie, które był właśnie podskarbi Fleming zagarnął, ale panowie ci rzadko zaglądali po kątach, dla polowania tylko, albo czasu sejmików, gdy szło o przeprowadzenie kandydatów swoich, widzieć ich było można po miasteczkach i gościńcach. Tu z powozu i dworu znać było, że jechać musiał senator nielada i magnat wielki, za którym gdzieś reszta jego ludzi i furgonów pozostała; nikt jednak zrozumieć nie mógł, jak i po co w ten kąt zapadły przywędrował.
Pan Felicyan zbliżył się jako gospodarz honory czynić zmuszony, z głową odkrytą, lecz fantazyi bynajmniej nie straciwszy. Spojrzał w głąb: na pierwszem miejscu siedział człek niemłody, słusznego wzrostu, dosyć jeszcze przystojny, z niemiecka ubrany i twarz też mający jakąś nie naszą. Oczy mu nad śniademi policzkami świeciły bystro, czarne, niecierpliwe, i usta kręciły dziwnie, sam też rękami i nogami miotał, jakby mu na miejscu ciężko było usiedzieć. Peruka i kapelusz temi ruchy nadwerężone zdawały się kłócić z sobą; futerko, którem był okryty, pomięte było i stare... rękami po kolanach przebierał i rwał się już wysiadać.
Naprzeciw niego w polskim stroju podróżnym szlachcic siedział, dworak znać zażywny, twarzy rumianej, z wąsem spuścistym, oczu niebieskich mocno wypukłych, równie szparkiego temperamentu, bo już chciał, uprzedzając pana, z landary wyskoczyć, gdy z niemiecka ubrany, ręką go nazad w powóz popchnął i sam się wychylił. Oczy wraził zuchwale w pana Felicjana, obejrzał się na dwór i dziedzińczyk, i bez żadnej ceremonii począł akcentem cudzoziemskim:
— Jak się nazywa?
Stosowało się to do Felicyana, który w tej formie interpellacyi do siebie wystosowanej nigdy nie słyszał jeszcze, i skrzywiwszy się nieco, obejrzał po za siebie, jakby szukał tego, o którego pytano.
— Kto? — zapytał.
Podniesionym głosem i z wielką niecierpliwością już nie zagadał, ale zakrzyczał siedzący w powozie:
— Jak się jegomość nazywa?
— Ja?? Felicjan Brochwicz Sobek, do usług pańskich — odparł chłodno dosyć młodzieniec.
— A miejsce? wieś? hę? — wołał przybyły.
— Trzcieniec Wielki — rzekł śmiejąc się gospodarz, — choć w istocie on już dziś się stał bardzo maleńkim.
— Jest gdzie popaść? rzucając się ciągle, mówił siedzący w powozie.
— Czem chata bogata, tem służę, — odezwał się śmiało Felicjan. Uprzedzić tylko muszę pana, że chudym pachołkiem jestem i wygody u mnie nie znajdzie. Co jest tem służę!
Przybyły już więcej nie pytając, z pośpiechem wielkim począł się dobywać z powozu, co mu nie łatwo przyszło, bo się do tego brał zbyt żywo. Zbliżył się Felicjan, Grzymała i własna służba pańska, podając mu ręce. Wydobyto go z landary, zaplątanego w futerko i gniewającego się na własne nogi, któremi rzucał pociesznie, bo chwilę spokojnym być nie umiał.
Na tem się nie skończyło...
Powóz stanął był nieco opodal od ganku tak, że pomiędzy nim a suchym progiem przestrzeń była dosyć znaczna, zajęta kałużą i błotem. Niepodobna było wykwintnego obuwia pańskiego na despekt narażać, i Grzymała dał ręką znać, aby się wstrzymano z dalszym pochodem; skoczył ku dworowi, tarcicę leżącą pod nim schwycił, rzucił ją w kałużę i suchą drogę usłał.
Nie uważał tylko w tym pośpiechu i gorącej chęci usłużenia, gdy deskę rzucił, iż woda się musiała rozprysnąć i błotem obrzuciła wszystkich, pana Felicyana, dwornię i samego dostojnego gościa, który rzucił się gniewnie, jakby Grzymałę pięścią chciał walić, lecz się wstrzymał i poszedł ku gankowi.
Dwornia po cichu śmiała się z tego wypadku.
Szli tedy pontificaliter do izby wszyscy: pan, jego towarzysz, Felicyan i Grzymała na końcu, ręką gładząc włosy. W jedynej tej izbie ranny ogień szczęściem nie wygasł był na kominie, i zaraz do niego drzewek przyrzucono, aby podsycić.
Tu dopiero na świetle dziennem mógł się gospodarz gościowi dobrze przypatrzyć, a najprzód twarzy, w której jakieś wielkie wzruszenie lewą jagodę w dziwne drganie wprawiało. Oblicze było pańskie, dumne, rozumne, żywy nad miarę temperament okazujące.
Towarzysz pański, który przy nim tak pokornym był, że mu wnet sam zaczął stołka szukać i kapelusz odjął, uprzedzając sługi, pomimo to także buty miał duże i łatwo było zgadnąć, że sam na sam takby zawadyacko dokazywał, iżby go uchodzić nie było łatwo. Gospodarowali już w izbie, jakby ona do nich należała. Prychnął otyły jegomość, że krzesła nie było, i na stołku podłożył chustkę, którą zdjął prędko z siebie; obejrzeli się po ubogiem mieszkaniu, okazując pewne nieukontentowanie, że tak źle trafili.
Gospodarz stał z boku, mając za sobą w odwodzie Grzymałę, tulącego się do kąta, i czekał co dalej Bóg da, zachowując zimną krew i wcale pokornej nie przybierając miny.
Z niemiecka ubrany pan począł mu się naprzód przypatrywać, i pomyślawszy nieco, odezwał się głosem dziwnym, prędko i nakazująco a gorączkowo:
— Dziedzic wioski? hę?
— Tak jest, — odparł Felicyan, — i chciałbym mieć to szczęście wiedzieć, kogo u siebie przyjmuję?
Zdziwił się trochę i skrzywił gość usłyszawszy to pytanie, jakby mu się zdawało, iż go przecie cały świat znać musi, a jakby zagadnienie to wprost ad personam uczynione, uwłaczającem dla siebie znajdował.
Prychnął tylko, a towarzysz pański postąpiwszy krok, rzekł z cicha:
— Jaśnie wielmożny graf Fleming, podskarbi z Terespola.
Skłonił się z lekka młodzieniec, lecz spodziewanego może wrażenia to na nim nie uczyniło, pomimo że pan generał artylleryi koronnej, podskarbi litewski, starosta szereszewski i brzeski, świeżo od Pocieja strażnika litewskiego nabywca dóbr Włodawy, Rożanki, Rzeczycy i Zdzitowiec, był dzięki własnemu znaczeniu na dworze i kolligacyi z Czartoryskimi, jednym z najmożniejszych panów w okolicy.
— Jaśnie wielmożny graf, — dodał towarzysz, w drodze nieszczęśliwie zabłądził.
— Furman szlagi! — przerwał podskarbi, i stuknął o stół.
— Dokądże jaśnie wielmożny graf jechał? — zapytał Felicyan.
— Do Kaplonosów, — rzekł cicho spytany, — dla dyfferencyi z Holeszowem!
Grzymała słysząc to, przeżegnał się zdziwiony.
— Gdzie tędy do Kaplonosów! — zawołał.
— Szlagi! — powtórzył Fleming. Powiedział: wie drogę! Ludzie zostali, a my tu! hę! Dziura, piekło, żaden gościniec! szlagi!
Grzymała, który wcale też nie był wielkością pana onieśmielony, dodał:
— Na to się poradzi i da przewodnika do Kaplonosów, to mała rzecz!
— Mała rzecz! wielki czas! — zawołał Fleming gniewnie. — Konie zmęczone, a ja!
Pomacał się po bokach.
— To jest piekło nie droga! tędy nikt nie jeździ?
— Oprócz fur z gnojem i po drwa do lasu! — dokończył chłodno Grzymała, — a podskarbi podchwycił za nim ze złością:
— Ja! gnój, drek! wozić po te drogi!
Wszyscy zamilkli widząc gniew pański; podskarbi popatrzał na Felicjana.
— A co jeść? nie ma co jeść? — zapytał.
— Wątpię, żeby to, co jest, godnem było ust pańskich, — odparł gospodarz, — jaja się znajdą, chleb razowy, masło, mleko. Jestem człowiek ubogi.
— A dla czegoż jesteś ubogi? — podchwycił Fleming. — Młody człek, taki zdrów, silny, niepowinien być ubogi.
— Tak Bóg dał — odparł Sobek, — ojciec zubożał, jam się jeszcze nie miał czasu dorabiać. Niedawno mi go śmierć zabrała...
Tu westchnął.
— Szlachcic? — spytał Fleming.
— Stary szlachcic, herbu Brochwicz — odezwał się dumnie chłopak. Mieliśmy to szczęście, że dwa domy pańskie naszą się fortuną pożywiły: Radziwiłłowie i Ciołkowie z Żelechowa. Dla tego może nam, to jest mnie, czterech chłopów zostało.
Fleming się rozśmiał.
— Cztery chłopy! Herr Jesus! ale dwie ręce zdrowe i głowa! — Uderzył się w czoło.
— Chodził do szkół? — dodał.
— Aż do poesica, — rzekł Felicjan.
— No, to do palestry — zaśmiał się podskarbi, wskazując na towarzysza swojego, którym był Antoniewicz, patron trybunału i plenipotent pański.
— Nie mam ochoty! — odparł gospodarz.
— Na pański dwór — dodał Fleming.
Sobek zamiast odpowiedzi spojrzał dosyć hardo. Zamilkli na chwilę.
— Każę przynieść, co mam do jedzenia — rzekł, kłaniając się i wychodząc gospodarz.
Gdy się sami zostali, podskarbi się uśmiechnął, i na czoło pokazując zamruczał:
— Cztery chłopy a fumy szlacheckie jak na stu chatach! Polski szlachcic!
Antoniewicz, który też miał prawo do tego tytułu, trochę się skrzywił, a Fleming rozśmiał. Jakby dla uczynienia dywersyi, wszedł jeden ze sług pana podskarbiego, i spytał, czy puzderko z winem i wódką, które cudem się w powozie znalazło, ma dobyć? Za nim tuż kroczący Grzymała, nie czekając odpowiedzi pana, odezwał się głośno:
— A pewnie, bo u nas oprócz wody i bardzo śmierdzącej kotłówki, nie ma nic.
Rozłożył ręce. Fleming skinął na sługę, i Antoniewiczowi ręką pokazał, że pić co nie ma, ale jest duma szlachecka.
Poszli więc po puzderko.
Nim w kuchni jadło przygotowano, Fleming z gniewu i złego humoru szczęśliwie ochłonął. Rozglądał się po izbie i ubogich sprzętach, zdając się dziwić, że tu ludzie żyć mogli. Antoniewicz stał oparty o stół, siąść nie śmiejąc w obliczu pana.
Naprzeciwko Motruna z Pryską warzyły jaja, zniosłszy co najświeższych z pół kopy, lecz nie umiały ich inaczej zgotować tylko po szlachecku, to jest na twardo. Dodano kiełbasę wędzoną, masło solone z faski, chleb razowy i — kwaszone ogórki, nieunikniony przysmak, każdej przekąsce towarzyszący.
Wszystko to pan Felicjan przy pomocy Grzymały, gdyż bosonoga Pryska, w czarnej koszuli na żaden sposób nie mogła i nie chciała wystąpić, — zanieśli do izby. Nakryli grubym obrusikiem stół, i pan Antoniewicz popatrzawszy na śniadanie, puzderko otworzył. Pił tedy najprzód pan podskarbi, potem Antoniewicz do gospodarza, i utraktowano Grzymałę, który sobie nie przypominał, kiedy pił coś tak przedziwnego.
— Prawdziwa ambrozja, nektar — szepnął gładząc się po piersi.
W milczeniu, z rezygnacją, wziął się do otłukiwania jaj Fleming, z których same żółtka wybierał; powąchał parę razy chleba, spróbował go ukąsić i wyplunął. Popatrzał krzywo na ogórki, kiełbasy ukroił, wyegzaminował ją i odważył się zjeść kawałeczek.
Około powozu tymczasem, z którego puzderko wydobyto, dwór pana podskarbiego z panem Grzymałą rozprawiał o dalszej drodze do Kaplonosów. A że panu Adamowi pilno było zbyć się co rychlej nieproszonych gości, których koniom na podróżnych żłobkach owsa na nasienie przeznaczonego, z bólem serca zasypać musiał, zaraz się tem zajął, ażeby parobczak od Borzobohatego na konia siadł i powóz do traktu prowadził. Posłano Pryskę pędem na wieś i nakazano Antkowi w mig z koniem się stawić.
Fleming zjadłszy jaj dosyć, a napsuwszy ich dużo, raz się jeszcze napił, i zobaczywszy stojącego Felicjana, kiwnął nań, aby ku niemu przystąpił. Uczynił to chłopak ani zbytniej pokory, ni dumy nie okazując niepotrzebnej.
— Po łacinie? — począł pytać.
— A czegożbym się w szkołach uczył? — rzekł Sobek, — po polsku u nas nie uczą, bo to każdy z domu przynosi. Gradus ad Parnassum skończyłem.
— Po co Parnassu! — ruszając ramionami wtrącił podskarbi, i ręką po stole ruszając, mówił dalej:
— Kalligrafia?
— Niczego — uśmiechając się odezwał egzaminowany.
— Do kancellaryi ochota?
Potrząsnął głową Sobek.
— Niewielka!
— A do czegoż wielka? — spytał Fleming.
— Największa byłaby do roli, gdyby i na czem i z czem gospodarować było — mówił Felicjan.
— I! wasze gospodarstwo — rozśmiał się podskarbi, — polnische Wirthschaft! Wy nie umiecie gospodarować.
— Bośmy się nie mieli czasu nauczyć — odparł śmiało Sobek, — siedzieliśmy przez dwieście lat na koniu, z szablą, na kresach, przeciw dziczy pogańskiej, a baby u nas z włodarzami gospodarowały.
— No, to teraz czas — odrzekł podskarbi, — z kredką, z główką, pięknie! Ja wziąłem po Pocieju Włodawę i Rożankę i te nieszczęśliwe Kaplonosy, pięknie! Zobaczycie, co ja z nich zrobię. Z Błotkowa zrobiłem Terespol; byłeś w Terespolu? — spytał.
— Nie, dotąd nigdzie nie bywałem — rzekł Sobek, nie było czasu, teraz znowu trzeba swojego zagona pilnować.
Podskarbi ręce podniósł.
— Cztery chłopy! — rzekł śmiejąc się, — cztery chłopy!
— Co robić, kiedy pan Bóg nie dał więcej? — szepnął Felicjan.
— Pan Bóg się do was i do waszych chłopów nie miesza — począł żywo podskarbi. A na co ci dał rozum??
Sobek nic nie odpowiadał; ten dalej mówił zacinając z niemiecka:
— Waćpan jesteś młody, silny, nie głupi.
Sobek się skłonił, choć komplement nie był nazbyt gładki.
— Na cztery chłopy nie ma co robić! Trzeba iść szukać służby i grosza się dorabiać. Jak za młodu będzie cztery chłopy, na starość nie zostanie i jednego, hę??
Spojrzał na Antoniewicza, który święcie głową słowa pańskie potwierdzał. Tymczasem Sobkowi się wyrwało:
— Ale ja na moim zagonie panem jestem, na cudzym byłbym sługą.
Usłyszawszy to podskarbi, zarumienił się.
— Szlachcic polski! — zamruczał, — sługą! sługą! A któż nie służy? Ja jestem sługą Króla Jegomości, Król Jegomość podlega Cesarzowi i Imperyi, Cesarz Panu Bogu, a acan chcesz panem być — na cztery chłopy!!
Śmiał się mocno, Antoniewicz mu pomagał. Pan Felicjan milczący stał i słuchał.
— Acan mnie nakarmił, ja dam za jaja dobrą radę. Przyjedź waść do mnie do Terespola, zgłoś się do Morochowskiego, niech on mnie powie — jak? Sobek?
— Sobek — jaśnie wielmożny panie.
— Ja cię będę promować!
Skłonił się pan Felicjan, choć może nie tak nizko do kolan pańskich, jakby pan Antoniewicz życzył, bo się skrzywił.
— Pamiętajże! przybywaj, póki ja o waszeci i o popasie tym nie zapomnę, bo u mnie na głowie dużo rzeczy.
Grzymała stojący u progu, odezwał się cicho:
— Już ja mu przypomnę i wyprawię do łaski jaśnie pana.
Fleming popatrzał na wielce niepoczesnego starego.
— Kto? — spytał.
— Adam Grzymała! — rzekł, kłaniając się sługa.
— Szlachcic? — sarkastycznie dodał podskarbi.
— Samo nazwisko dowodzi! — rzekł, dumnie prostując się stary i gładząc czuprynę, — de illustrissima stirpe Grimalitarum.
— Szlachcic!! — powtórzył ramionami, zżymając Fleming. Tu wszystko szlachcic! W łapciach szlachcic, w siermiędze szlachcic.
— I w dziurawych butach! — dodał niezmieszany Grzymała.
Fleming śmiał się, aż mu łza pociekła.
— Mój Antoniewicz — odezwał się nagle, spojrzawszy w okno, — jechać czas do tych paskudnych Kaplonosów!
Ruszył się i Antoniewicz i Grzymała przed ganek zobaczyć, czy konie dojadły i czy już je ludzie zaprzęgli. Woźnicom i dworowi pilno było z pustego domu, gdzie im ledwie prostej wódki, sera i chleba dano, stali więc w pogotowiu, i Borzobohatego chłopiec na grubej kobyle, podesławszy sobie worek z trochą siana, we wrotach już czekał. Dano znać, ruszył się pan Fleming. Spojrzał raz jeszcze na Sobka, i po ramieniu go klepiąc, dodał:
— Szlachcic cztery chłopy, do Terespola. Rozumie? Znajdziemy jemu lepsza robota!
Skłonił się powtóre Sobek, i nie niżej, niż wprzódy. Zaczęto wyprowadzać do karety podskarbiego, który się już rwał co prędzej. Rozpoczął się pochód przez kładkę, która się uginała, pośpieszył za swym panem Antoniewicz i dano znak do jazdy.
Ruszył się ciężki powóz zwolna tąż samą drogę, jaką się tu dostał, przez kałuże i dziury dobijać do traktu. Lecz mając teraz przodem jadącego Antośka, który wskazywał suchsze objezdki, prędzej się wydostał na piaski.
Cześnikowicz, Grzymała, Motruna, której dano pół talara, Pryska, która dostała pono tynfa, nawet nieco ośmielony Niemowa, wydobywszy się z wyżek, długo stali i patrzali, jak powóz oddalał się od Trzcieńca.
Jako wspomnienie po tych odwiedzinach, zostało rozsypane na dziedzińcu siano, skorupy od jaj, złamany płot, który zaraz podniesiono, zasępiona twarz Grzymały, i dosyć obojętne usposobienie Felisia, niebiorącego bardzo do serca oświadczonej mu pańskiej łaski.
Stary sługa nie gniewał się na Opatrzność, która tu wielkiego pana jakby umyślnie sprowadziła, ale markotny był na Felicjana, że się hardo stawił i znaleźć nie umiał.
Gdy weszli z nim razem do izby, stary sługa począł mu wymówki czynić, rozbierając punkt po punkcie, jako najprzód niepotrzebnie swe ubóztwo wygadał i z niem się odkrył, gdy można było przypadkowym składem chwilowych okoliczności niedostatek tego i owego wytłómaczyć; zamiast czterech chat przynajmniej o piętnastu legitime dawało się mówić, bo niemal po tylu pustki stały odłogiem na piaskach; na ostatek i to miał za złe wychowańcowi, że się na pokorę nie zdobył, niżej nie kłaniał i nie dziękował za obietnicę promowania. Lecz Feliś był po młodemu hardą duszą, i na tej polityce, która kłamać i kłaniać się każe, wcale się jeszcze nie znał; uściskał Grzymałę.
— Daj mi ty pokój stary — rzekł, — ja sobie z tych łask podskarbiego nic nie czynię. Będę albo i nie będę z nich korzystał, pojadę albo i nie pojadę, a zajrzawszy do Terespola, jak mi się tam nie podoba, czmychnę nazad, że tyle mnie i widzieli.
Zniecierpliwił się stary pan Adam.
— Jam sługa — rzekł, — ale mi ojciec opiekę zdał nad tobą; otóż ci powiadam, że pojedziesz do Terespola, i musisz tam pobyć. Dosyć biedy zaznaliśmy, kiedy się można z niej dobyć, a okazję sam Pan Bóg daje, kiepby był, ktoby nie korzystał.
Feliś zamilkł, bo starego niemal jak ojca nawykł był słuchać i szanować.
Niebawem więc, nie dając projektowi zastygać, zaczął Grzymała sztyftować wszystko do podróży. A było o czem myśleć, bo począwszy od konia do czapki, musiano każdą rzecz obejrzeć, ocenić i wyłatać. Felicjan wedle swojego humoru, nie chciał się wcale z ubóztwem kryć i wysadzać nad siłę; Grzymale, który powtarzał, że jak cię widzą tak piszą, szło o to, aby wychowaniec choć skromnie, ale porządnie na dworze pańskim się pokazał, bo tam o śmieszków i żartownisiów, co radzi ze wszystkiego szydzą, nie było trudno.
— Zechcą się ze mnie śmiać — odparł cześnikowicz, — no, to co? Jeżeli z dobrego serca się pośmieją, sam im pomogę; jeżeli ze złej woli, to się wyrąbiemy, a jak ich pokiereszuję, dadzą pokój.
Grzymale podróż ta spać nie dawała: zagadywał o nią rano, mówił przy obiedzie, rozprawiał wieczorem, myślał w nocy, bo na niej budował wiele.
Potajemnie tedy, pod pozorem interesu do szewca, wybrał się do Kodnia dla dostania języka o podskarbim, i powrócił trochę markotny z wielkim zasobem powieści, które na dworze sapieżyńskim uzbierał.
Wydał się z tem, że Felisia pan Fleming sam do Terespola zaprosił, czemu mu winszowano, bo w Brzeskiem województwie, a i dalej, pan podskarbi trząsł, jako chciał, ludźmi i co chciał dokazywał. Możnym i rozumnym go głosili wszyscy, chociaż niepomiernie gorącym, impetycznym, do cholery skłonnym i samowolnym. Lecz że dobra miał rozległe, gospodarstwa liczne, stosunki wielkie, ludzie się przy nim żywili dobrze, i plenipotenci, dworcy, mecenasi, pomocnicy, słudzy, wszyscy przy nim grosza się dorabiali.
— Takie szczęście odepchnąć, gdy się samo stręczy — mówił stary, — szalonym trzeba być.
Sobek na to mało odpowiadał, a jednego wieczoru rzekł:
— Co dla jednego szczęściem, dla drugiego biedą być może. Ja się płaszczyć i pochlebiać nie umiem, narazić się łatwo potrafię, naówczas zemsta pańska potężniejsza niż łaska, i zamiast korzyści, do domu wniosę biedę.
— A od czegóż rozum! — zawołał Grzymała. Pan Bóg łaskaw, i wy głupstwa nie popełnicie, chcąc głową mur przebijać, i on wam uczciwego punktu honoru za złe nie weźmie!
Słowem, przy swojem stał sługa, panicza całował a wyprawiał. Stanęło tedy na tem, że gdy się ociepli, zazieleni, pora będzie do podróży przyjemniejsza, Felicjan się do Terespola wybierze. Więc stary w niebo poglądał, liście na drzewach liczył, pogodę wróżył, tak mu chłopca wyprawić pilno było.
Feliś jakby głuchego udawał.
Popstrzykali się czasem, lecz nim się rozeszli, zgoda najlepsza następowała, a Grzymała w swoje bił: — jechać trzeba.
— To się pojedzie — mówił Sobek obojętnie.
— Jechać póki śniadania i popasu nie zapomni — przynaglał Grzymała.
I śmieli się, Feliś ulegać musiał.
Zamawiał też sobie stary, aby zbytnio do domu nazad Sobek się nie kwapił, bo się gospodarstwo bez niego obejść może; i dowodził tego praktycznie, sam się około niego jak najmocniej krzątając. Felisia prawie nie dopuszczał, każąc mu się ze strzelbą i niewodkiem bawić. Nigdy może stary tak gorączkowo czynnym nie był, a widząc go tak zajętym, tknięty tem do żywego Feliś, rwał się sobie do jakie takiej roboty tak, że go raz stary złapał łupiącego łuczywo, co było funkcją Niemowy.
— A! tego to już nadto! — krzyknął, odbierając siekierę, — jak mi Pan Bóg miły! Na dwór się wybierając, ręce sobie psuć około takiej roboty, jakby nie było dla ciebie co lepszego! Choćbyś sobie co z książek i łaciny przypomniał — łuczywa nam, Bogu dzięki, nie zabraknie!
Siejba się rozpoczynała, roboty więc było dużo, Grzymała koniecznie chciał wyprawić chłopca, nim się kosowica rozpocznie. Codzień więc przypominał i napędzał, a gromił za ociąganie się i lenistwo.
Wcześnie obmyślał sam, jak się do Terespola Sobek dostanie. Z koniem był kłopot największy, kałamaszką ani wozem, choćby najlepiej wysłanym, jechać nie wypadało, już i dla tego, że człowiekaby z sobą musiał brać, a nie było kogo, bo rąk nie mieli do zbytku. — Tymczasem pod siodło żaden z trzech koni dworskich dla młodego chłopca się nie nadawał; chabety były małe, grube, kłapouche i niepokaźne, do bron i w chołoble połatawszy, a pod wierzch chyba Żydowi. Nic więc nie mówiąc Felisiowi, stary konia wierzchowego, roślejszego, dostał pożyczanym sposobem w Sławatyczach u handlarza, pod ciężkiemi warunkami, które wziął na siebie. Koń był gniady, rosły, choć bez regestru już, ale się dosyć dobrze prezentujący. Szyję miał niegdyś przestrzeloną w jakiejś potrzebie, lecz tego widać teraz nie było. Nogi trochę zmęczone, jeszcze nie były popsute; a osiodłany, pokryty, w dobrych rękach, czasem sobie młodość przypominał i ogona zadzierał.
Dowiedziawszy się o tym koniu, gdy go przyprowadzono, Sobek z razu ani chciał słuchać, żeby na pożyczanym jechał, Grzymała jak go wziął, jak począł prosić a obsedować, zmógł wreszcie i szkapę narzucił. Siodło stare sam poczciwy Adam pozaszywał, munsztuk i rzędzik skórzany wyczyścił, czaprak, juki, wysztyftował własnoręcznie, kryjąc się z tem przed wychowankiem, bo w potrzebie z dratwą nawet i z szydłem obejść się umiał... Nie spuszczając się na Felisia, sam też garderobę do ładu przywiódł. Nie była ona wytworna: żupanik zielony z fałszem, ze starego ojcowskiego, odświętnego przerobiony, kontusz też za życia jeszcze nieboszczyka ex antiquis chłopcu do figury przykrojony, pasik nie bardzo wytarty, buty jedne do drogi czarne, drugie na pokoje czerwone safianowe niczego, popakował i pozawijał Grzymała zawczasu. Kilka talarów na podróż zbił ze sprzedaży skóry wołowej wiszącej na strychu i drobnych w spichrzu pozostałości, do których wszedł i puch przez Motrunę dostarczony. Nie ręczymy, czy parę groszy nie dołożył z własnej chudej kieszeni.
Miał i to na uwadze stary, aby Feliś w tę drogę nie wybrał się w dzień feralny, sobie zostawując oznaczenie go, gdyż na kalendarzu złe do podróży, do obcinania włosów i puszczania krwi, konstellacje miał starannie ponotowane. Co się tycze drogi, o tę pytać, dzięki Bogu, nie potrzebowali, bo z Kodnia do Terespola jak strzelił, łatwo trafił, nawet kto nie chciał.
Sobkowi jednak, choć już był przyrzekł, mocno się jechać nie chciało — ściągał, wymawiał się, a gdy już wykręcić nie mógł, dał sobie słowo uroczyste, że długo u Fleminga popasać nie będzie, a do domu drapnie jak najprędzej.
Onego dnia pamiętnego w Maju, gdy już nareszcie jechać trzeba było, Grzymała wstał o świcie, poszedł sam do stajni, gniadego nakarmił, napoił, wyczyścił, sam mu siodło podpiął, popręgi wypróbował i Niemowie przykazawszy potrzymać, chodził mu się z różnych stron przypatrywać, czy też szkapa nie wygląda szpetnie.
Gdy Feliś odziany, podpasany, a chmurny, wyszedł siadać, rzucili się sobie w objęcia, i Grzymała się rozpłakał.
— Felisiu ty mój najdroższy, zajęczał: jak ty mi co dobrego życzysz, nie gorącuj się, nie unoś, nie wyrywaj nazad zbyt prędko. Krescytywy, gdy się trafia, nie rzucaj. Ja ci przysięgam na najdroższą krew Chrystusową, że nie dośpię, nie zależę, dopilnuje się tu wszystkiego, nic nie przepadnie. Jęczmień dosieję, na ługach dojrzę; trzeba będzie kosić, damy i kosowicy rady.
Sobek spoglądał na ubogie domowstwo swoje, tęskno mu je było opuszczać. Cały dwór i stary Borzobohaty kłaniali mu się żegnając, Motruna nie wiedząc czego, popłakiwała, Pryska wyszczerzała oczy, Niemowa ręce podnosił, śmiał się i wołał: — Hu! Pchu!
Przeżegnał się Felicjan i raz jeszcze skłoniwszy się Grzymale, który konia nie spuszczał z oka, jak też pójdzie i jak się wyda, — pokłusował raźno za wrota. Chłopak choć ubogo, wyglądał chędogo.
Szepcząc modlitewki, stary nie ruszył od ganku, aż póki za krzakami wychowanka z oczu nie stracił.
W Trzcieńcu biednym, gdy tego panicza, którego teraz panem się nauczono zwać, nie stało, — dwór straszniejszą jeszcze pustką się wydawał. Grzymała poszedł po izbach wzdychając, i wszystkie na klucz pozamykał, — nie były mu potrzebne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.