Przejdź do zawartości

Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/4 Maja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
4. Maja.

Myślałem nad słowami pana Wrzoska.
Zgadzamy się na jedno... Na cnotę, na obowiązki, jednem słowem na moralność chrześcjańską, czemuż się wreszcie tak szeroko rozchodzim? Mielibyśmy przesadzać oba? miałażby prawda być w pośrodku nas?
Nie... prawda jest ze mną. Wszelkie przeczenie i niewiara jest i musi być fałszem; one reprezentują ciemności w świecie moralnym, które są tylko odjęciem światła... Pan Wrzosek widzi świat w stosunku ciągłym do swego Ja, do siebie; nigdy nań nie spojrzał z wyższego, całość ogarniającego punktu, z którego indywidua nikną, ogół powstaje. Aby świat pojąć i pokochać, trzeba nań spojrzeć z wysokości, zkąd wzrok płonących chat, ani wywróconych miast, ani kośćmi zasłanych pobojowisk krwawych nie dojrzy, tylko piętrzące się góry, zielone doliny i niebieskie wód przestrzenie i wielkie linje rosnących grodów i zasiane pola złociste... Nigdy ze stanowiska osobistości, jakiem jest mizantropja, nie dojrzy się nic wielkiego, nic prawdziwego, tylko szczegóły, które przez się wzięte są fałszami; bo mają znaczenie tylko w całości potężnej, której są nierozdzielną częścią.
Jeszcze raz i stokroć razy niech Bogu podziękuję za życie i młodość.
Jak jasne horyzonty przedemną! Przyszłość roztacza się kręgiem złocistym... Sława, wielkie imie, cześć i wdzięczność ludzi, serce kobiety, złoto, wszystko jest przedemną do zdobycia. Gdzie oczy duszy podnieść mogę, wszędzie sięgnąć mi wolno, skoro w sercu ku temu czuję odwagę. Nie ma laurów którychby mi marzyć nie dozwalała młodość, nie ma niedobytych twierdz... Czegoż niepokona praca, wytrwałość, silna wola i wiara w pomyślność! Życie roztwiera się jak kielich emblematycznego lotusu, na którem siada bóstwo Egiptu... Wszystko dla mnie, wszystko moje... Dla mnie ten świat z czarodziejską rozmaitością swoją, dla mnie doświadczenie i mądrość wieków, dumanie filozofów i pieśni poetów, dla mnie świecą oczy czarne i niebieskie ziemskich aniołów, dla mnie stanowiska nie zajęte, z których użytecznym, na których sławnym być można.
O! sława! sława... to piękna i święta jest rzecz! Żyć w pamięci ludów, w błogosławieństwie pokoleń, najwyższa to nagroda życia, warta poświęceń i znojów... Sława, powiadają fałszem, marnością, czczym dymem... nieprawda! Znamię to uroczyste, którem ludy piętnują wybranych, a głosy ludów... głosem Boga. Sława jest uznaniem człowieka przez braci... sława nie dymem czczym, ale rzeczywistą i najwyższą płacą... płacą ducha duchowi... Ja chcę, ja muszę być, ja będę sławnym.
Źle czynią ci, co synów chowają doma, na rodzinnem gnieździe, nie dając im w wieku młodszym wyjrzeć na ten zawiązek świata i towarzystwa, który się zowie młodzieżą uczącą. Co tu przedmiotów do myślenia pobudzających, ile charakterów dobitnych, ileż stron jednego charakteru ludzkiego odbijających oddzielnie i wyraźnie... Począwszy od spragnionego chleba i bytu lepszego sieroty, co buty współtowarzyszowi czyści, a w przyszłości stanie może wyżej tego, któremu służy, pracą i talentem; aż do utrefionego młodzika z panem guwernerem Francuzem, z końmi wierzchowemi i kucharzem przyjeżdżającego do uniwersytetu... już w tych twarzach młodzieży ujrzysz wszystkie typy rozwinąć się mające późniejszem życiem... Na powleczonych młodością twarzach widać wszystkie jednostronne pasje ludzkie, znamionujące tłum, i dzielące go na kategorje dwie naprzód, głupców i rozumnych, samolubów i bliźnich, (boć bliźnim nie jest, kto drugich za bliźnich nie uznaje).
Z tych dwu klas stojących na krańcach, nieznacznemi mieszaninami kształtuje się ogół i rozróżnia. Oto dziesięć twarzy jednego typu, dziesięciu ludzi w jednej prawie formie odlanych; każdy przecie inny. Tego zafarbowała inna, tego inna panująca namiętność; tamtemu braknie, czego drugi ma do zbytku... Młodzi już nie za jednem gonią. Na ławie szkolnej ten czyta Rinalda Rinaldini, ten Goethego, ten Euklidesa, inny poezje Lamartina, inny szkaradne priapeje Voltaira. A w wyborze tych ksiąg i ich upodobaniu często cała przyszłość leży... Jeden zapisuje słowa nauczyciela, inny ich nawet nie słucha, ten im wierzy ślepo, ów przeczy szydersko, inny pracuje, by je objaśnił i sprawdził... życie objawia się wszystkiemi swemi stronami; a najprzeciwniejsze skutki często z najbliższych przyczyn płyną: bo sprzeczności wynikają z zapatrzenia się w jedną stronę. Wczoraj mnie Ludwik do siebie na wieczór zaprosił. Był to prawdziwy akademicki wieczór. Dwie izdebki, w których mieszka z Ferdynandem i Feliksem, nie potrzebowały wyporządzenia i przygotowań na tę ucztę, którą składały sucharki, herbata w różnej wielkości szklankach i fajki.
Zeszliśmy się gromadnie, bo wszyscy kochamy Ludwika... Chłopiec to szlachetny aż do przesady, jeśli szlachetnością przesadzić można; co mi się nie zdaje. Ma wszystkie wady ludzi swego charakteru; rozrzutność nierozważną i niepamiętną jutra, obraźliwość na najmniejszy zarzut sobie lub komu z przyjaciół uczyniony, odwagę nieustraszoną i zbytnie może zamiłowanie towarzystwa, przyjemności życia pospolitych, łatwość do zakochania i t. d. Chwilami wesoły do zbytku, ma potem godziny znużenia i wyczerpania. Jest to koniecznością charakteru, który w niczem miary znać nie chce i pije do przesytu, nie umiejąc się zatrzymać. Worek Ludwika, serce, dłoń, otwarte dla wszystkich, sam nie umie prosić, nie potrafi usługi wzajemnej zażądać. Korzystają z niego jak chcą.
Rodziców zamożnych, ale wcale nie bogatych, traci zawsze więcej niżby powinien, i ztąd niewyczerpane zmartwienia. Uczy się prawa, ale nauki tej nie lubi; ojciec mu kazał, słucha go jak może; ale zamiast na lekcje, uczęszcza na bilard i na kawę, pod której pretekstem długie i żywe wiodą się gawędki w tej stancyjce ciasnej, obok murów św. Jana, gdzie się schodzić musimy, nie mogąc bywać w miejscach publicznych.
Ferdynand, współtowarzysz Ludwika i rówieśnik, całkiem do niego niepodobny, metodyczny, wyrachowany, zimny pozornie, na twarzy pełnej zdrowia, krasnej rumieńcem, z oczyma czarnemi, ma wyraz nieprzełamanej woli. Czarne brwi jego schodzą się nad nosem, wierzchnia warga nieco zaklęsła, dolna wystająca, włosy zadarte do góry i postrzeżone krótko. Ubrany co dzień jednostajnie, godziny ma, wydatki i prace porachowane. Nic go z drogi zbić nie potrafi. Przyjemnościom żywota tak wyznacza miejsca, jak na szachownicy ma swój kwadrat laufer i wieża. Młodość nie unosi go nigdy nad zamiar, bo ją trzyma w ręku.
Ten zimny zwany charakter, ma przecie za podstawę ogniste przekonanie o potędze woli własnej; w głębi szlachetny, ale poświęcenie mierzący jednakże, nie wymaga nic od drugich, nie lubi, aby też wymagano od niego, ale sam gotów z ofiarą, gdy się na nią zdobyć warto. Prawy, fałszem się nigdy nie splami: niełatwy do zwierzenia, przeszłość swą, myśli, nadzieje, tajemnice młodzieńcze w piersiach chowa... Wszyscy go szacują, ale nie ma serdecznego przyjaciela.
Feliks Tarsza, ubogi chłopiec, przyjęty na mieszkanie i utrzymywany przez dwóch pierwszych, jest przecie z nimi na stopie zupełnej równości. Wysoki, ciemno-blondyn, rysy ma ludu, wydatne, grube ale proporcjonalne i wdzięczne, zdrowiem jaśnieje mu twarz; barczysty, silnych rąk i szerokich ramion, znać z młodu pracą codzienną siły fizyczne wyrobił w sobie... Poznasz po grubych palcach i narobionej skórze, że nie próżnował z dzieciństwa, że przebolał i przewalczył. Pomimo to najweselszy i najstalej wesoły z nich wszystkich; bieda tylko temu coby jego niższość w jakikolwiek sposób dał uczuć. Na samo wspomnienie, rośnie, olbrzymieje, dumnieje i z ust jak grad sypią się ostre, nieważone i nieumiarkowane słowa. Pracowity z rachuby; bo całą przyszłość ma w pracy, nie lubi jej wszakże, bo nie wie, że to co mu się ciężkiem być zdaje, rozwija go i życie weń wlewa. Nieposkromiony w mowie, o sobie, na siebie, o swoich, o obcych, rozpowiada co słyszał, co się domyślił, co mu się nieledwie przyśniło. W zwadzie trzyma uciśnionych i słabszych; pierwszy jest do szydzenia z bogatszych, z tych, którzy imię noszą znane lub zasłużone. Ci się go boją, ale witają przyjaźnie i ściskają za rękę nawet na ulicy. To ich wszakże przy zdarzonej okoliczności nie ochrania od słówek dotkliwych.
Stancja Ludwika i jego towarzyszów, składająca się z dwóch izdebek i przedpokoju, wychodzi oknami na ulicę; schodki do niej wiodą ciemne, które nieraz przeklęli bedele. Na wieczorną pogadankę nie potrzeba nam było przygotowań wiele. Dwie świece łojowe paliły się w dwóch pokoikach, które dym wagsztafu napełniał; Ludwik leżał na łóżku, my siedzieliśmy koło niego na kuferkach, na krzesłach, na komodzie, gdzie kto padł. Roznoszono herbatę z sucharkami, w szklankach różnych kształtów i barwy, z niedostateczną ilością łyżeczek, które szczęśliwym się tylko dostały, reszta mięszała piórami i scyzorykami, lub nie mięszała wcale. Kilka cybuchów z małemi fajeczkami czarnemi, nieustannie napełniały się suchym tytoniem i wypróżniały pod piecem.
Jedni przybyli w szlafrokach, drudzy w narzuconych płaszczach, inni w starych wytartych mundurach. Kilku tylko przeniosło wista w pierwszej izbie, wista, co się nieochybnie sztosem i faraonem miał skończyć, nad gawędkę. Możecie miarkować, jaka była wrzawa, hałas, ile szczerego śmiechu i wesołości.
Zaczęło się od lekcji i profesorów, a każdy wedle wydziału, do którego należał, swoich chwalił lub przeklinał. Rzadki jednak co złego o nauczycielu wyrzekł, większość kocha ich i słabości nawet tak łatwo łapać się dające, pobłażaniem szacunku okrywa. Anegdotki o życiu prywatnem, o żonach profesorów, o zwyczajach ich, o śmiesznostkach, powtarzano po raz tysiączny. Każdy tam swój grosz dorzucić musiał. Układano się o korepetycje, o pożyczanie spisanych lekcyj i książek. Cieszyłem się widząc, ile już samo nabywanie nauki ożywiało nas wszystkich. Walka ze spotykanemi trudnościami wywoływa siły; biedacy tylko na umyśle chorzy, podupadli na odwadze, szukają sposobów jak najłatwiejszego wyuczenia się na pamięć tego, co przyswoić sobie należy.
Ludwik przez cały czas leżał na łóżku z nogami na poręczu i w milczeniu fajkę palił.
— Co ci tam u licha — zapytał Adam zbliżając się — milczysz jak mruk? Czy dajesz nam przez to do zrozumienia, abyśmy sobie poszli.
— Gdybym miał tę myśl, niechybniebym wam ją objawił bez ceremonji; ale widzisz sam, że jestem nie w sztosie.
— Nie masz pieniędzy?
— To najmniejsza, nie mam ich nigdy.
— Zakochałeś się?
— Jestem zakochany zawsze.
— Zgrałeś się?
— Nie gram na kredyt.
— Cisną cię dłużnicy... Szewel za surdut nowy, Opitz za tytoń i papier, a Malinowski za zaległe w twym żołądku jadło, a w kieszeni miesięczną płacę?
— Oswoiłem się z tem.
— Chory jesteś i...
— Pfe! co za podejrzenie!
— A cóż ci jest u licha?
— Jestem smutny.
— Bez powodu?
— Nie może to być zapewne bez powodu, alebym rad bardzo, żebyś mi go odkrył, bo go nie wiem.
— Daj puls — rzekł Feliks przystępując z komiczną powagą Moljerowskiego doktora. Wszystkie trapiące dusze smutki pochodzą od ciała, w ciele szukać należy przyczyny wszystkiego, bo wszystko jest ciałem.
— Obrzydły materjalista! — zakrzyczał Ludwik, Feliks z pewną dumą się uśmiechnął.
— Choroba twoja zowie się Atonia vaga. Najedz się dobrze, przejdź się w wesołem towarzystwie i nie nadużywaj niczego; wiesz że post... — Tu powiedział dość głupi aksiomat łaciński.
— Pójdź precz!
— Każę ci krew puścić, jeśli mi jeszcze powiesz słówko.
— Mości panowie — odezwał się głos z drugiej stancji od kartowego stolika. — Ktoś idzie po schodach. Chód bedela! Baczność. — W chwili byli wszyscy na nogach, drzwi się powoli przetworzyły, i wszedł nie bedel, ale maleńki, odarty żydek z koszem pomarańcz i cytryn.
Był to dobry nasz znajomy, co gołym kredytował, smutnych cieszył, a przed maskaradami nieraz pożyczkę kilku złotych ułatwił. Powitano go głośnym wesołym śmiechem i rzucono się na kosz pomarańcz, którego żyd napróżno obraniał. Nastąpiły żarty, na które starozakonny wyćwiczony odpowiadał śmiało i raźnie.
Znowu chód po schodach.
Drugi żyd we drzwiach; przekupień starych książek. Było ich kilku, co się tym handlem zyskownym trudnili, łącząc do niego różnie zamaskowaną lichwę i frymarki. Każdy z nas nieraz się nie porachowawszy, uciekać musiał do Jankiela, który z najzimniejszą krwią dawał dziesiątą część wartości, a cenił swój towar w dwadzieścioro.
Mina Jankiela okazywała człowieka, co pewien siebie i swej wyższości, nie nawykł ulegać nikomu. Książki pod pachą były mu tylko paszportem dla wnijścia. Kiedy wracamy z wakacyj, z pełnemi workami, częstuje nas książkami, w ciągu roku wykupuje co sprzedał z początku, w ten sposób handel się obraca na kilkudziesiąt książkach, z nieskończonemi zyski; bo w dodatku usłużny żydek zabiera co zobaczy. Wszystko przydać mu się może. Chodzi nawet w starych butach akademickich.
— A! a! Jankiel, jak się masz?
Żyd pociągnął po nas wzrokiem, policzył i już wiedział co bytność jego przynieść może.
— Dostałeś mi dykcjonarz grecki? — spytał jeden.
— Jeszcze nie, ale targuję.
— Dostałeś mi Laplace’a?
— Jutro będzie.
— Masz co do czytania?
— Nie ma nic nowego.
— Kupisz stary płaszcz? — spytał Ludwik zrywając się z łóżka.
— Proszę pokazać.
I z miną pogardliwą przystąpił do egzaminu podszewki, peleryny i wierzchu.
Jeśli kiedy matuniu moja czytać będziesz te notatki, zdziwisz się może fizjognomji studenckiego wieczora, i spytasz w duchu, za co go opisuję? Właśnie najbardziej dla ciebie. Początek jak wszystkie początki, składał się z wrzawy, śmiechu hucznego i kilku epizodów, to jest żydowskich odwiedzin. Trochę później i ci co grali, i ci co szeptali osobno po kątach, i zimny Ferdynand nawet, który w pośród tego gwaru rachunek jakiś kończył, zebrali się wszyscy w kupkę... Rozmowa z rozerwanej, przelała się w jedną i stała dla wszystkich zajmującą; zeszliśmy z drobnych osobistości naszych na plac szeroki zagadnień obchodzących wszystkich... Młodzież to tylko tak rozprawiać umie, i przedmiot tych rozpraw lubi. W późniejszym wieku jedni idą oparci na wierze, drudzy na obojętności, inni na wyrobionem jako tako przekonaniu, ostatni, a tych najwięcej... omackiem. W pierwszych tych latach tylko człowiek się bije głową o zapory zakrywające mu niedocieczone tajemnice. Mówiliśmy o życiu, o przyszłości, o duszy, o nieśmiertelności, nie tak uczono jak z serdecznem i namiętnem zajęciem. Mimowolnie przypominał mi się co chwila djalog Platonowski, w którym tak malowniczo odmalowana śmierć Sokratesa. Rozmawiający nie mieli nauki uczniów Sokratesowych; ale mieli ich zapał i gorącą żądzę wiedzenia.
Z zadziwieniem postrzegłem, żeśmy się bardzo w sposobie pojmowania rzeczy różnili, i że większa część młodzieży staro widziała świat. Feliks pierwszy jako medyk, a za nim wszyscy uczniowie medycyny zaparli się duszy, usiłując ją wyprowadzić z ciała i uczynić cielesną. Dla nich duch nie egzystował, bo go im Bielkiewicz nigdy na stole anatomicznej sali nie pokazał, znali tylko płyn nerwowy, znali mózg jako fabrykę myśli, ale fabrykanta... duszy, dopatrzeć się nie mogli. Ludwik przeciwnie, ze mną i dwoma innymi stronę ducha trzymał.
Ferdynand nie mięszał się tylko urywanemi słowy do rozpraw, rzucając pociski bez różnicy to na tę to na tę stronę, i zdając się z równą obojętnością obie z kolei popierać... Widać nie troszczył się o to, która zwycięży, bo z żadną nie sympatyzował. On reprezentował tu obojętnych skeptyków, co biorą rzeczy jak są, nie wiele ceniąc ich istotę i przyczynę.
Nie lękaj się kochana matuniu, gdy ci powiem, że u nas wielu a wielu postradało wiarę, nabywając nauki... Znałem ich w początkach, przybyli z domu młodymi, zestarzeli w pół roku na ławie uniwersyteckiej. Tak być musiało, bo podobno nauka tutejsza, jakkolwiek się przebiera w pobożne postacie, jest przecie pochodzenia szkoły materjalistów, a co jest w głębi nauczyciela, to, choćby wykładał cztery działania arytmetyczne, na wierzch się wybić musi.
Nauka medycyny najwięcej gubi, bo pojęta jest w sposób taki, że nigdzie nie okazuje duszy. W innych nawet wydziałach wykładają się przedmioty ze stanowiska przeszłego wieku widziane. Śniadecki bije na idealistów niemieckich i promowuje doktrynę senzacji, szkołę szkocką; Capelli drwi ze wszystkiego z sceptycyzmem i cynizmem prawdziwie włoskim; literatów i prawników odzierając z resztek domowego wstydu; inni nauczyciele, z wiedzą lub niewiedzą, sami wychodzą z zimnego materjalizmu... W początkach ścisłość wykładu, powaga nauczyciela, nie daje dojrzeć szkód, jakie się na duszy ponoszą; oglądają się dopiero, gdy postradali, co się już odzyskać nie może.
Późno w noc rozeszliśmy się rozmaitemi myślami targani, każdy w swoją stronę. Ulice miasta oświecał księżyc w pełni. Cisza na nich panowała; wracałem powoli do mojej izdebki z Ludwikiem, który mnie przeprowadzał, dla użycia świeżego powietrza... Zdziwiło mnie światło, które błyszczało w moich oknach i dźwięk fortepianu, dochodzący wcześnie naszych uszu. Pospieszyliśmy... poznałem po grze mistrzowskiej Wiktora Każyńskiego... On to zaszedł do mnie i bez myśli zasiadłszy do fortepianu, zapomniał gdzie był, co robił, grając już od dwóch godzin zapamiętale!
Ani nas postrzegł, jakeśmy weszli i słuchać zasiedli, tak był zajęty myślą, którą rozwijał, przeinaczał, przetwarzał, z kolei rozkazując jej płakać i śmiać się, boleć i radować.
Myśl to była z Mozartowskiego „Don-Juana“. Porzucił ją nareszcie, ręce mu zwisły, głowa spadła, głęboko się zamyślił.
— Dobry wieczór — odezwałem się.
— A! ty tu! — zawołał. — Gdzieżeś był?
— U Ludwika.
Brał za czapkę, chcieliśmy go zatrzymać.
— Nie mogę, nie mogę, dobranoc.
Widać cały był w swej myśli muzycznej i uciekł z nią co prędzej, aby jej nie stracić.
Wiktor jest prawdziwym artystą, namiętnym, ognistym... Ale co znaczy artysta u nas? Skazany na układanie kontradansów i dorabianie melodij do piosnek śpiewanych na teatrze, schnie w Wilnie nieuznany, a raczej zapoznany. Biedny chłopiec... Wierzę przecie, że prędzej, później wybić się musi nad tłum i zdobyć to współczucie, którego pragnie dusza artysty. Prawdziwy talent przepaść nie może, choćby jak owemu Francuzowi, brakło mu rąk do malowania, będzie malował nogami, a będzie artystą[1]. Myśl w duszy jest nieprzezwyciężoną potęgą, jest-li myślą silną i wielką, znajdzie sposób objawienia się, przemówienia i rozkaże się uznać i uznana zostanie. Nie wierzmy tym, co nam prawią, że mogliby czemś być gdyby chcieli... kto może, ten chce; nie chce kto siły nie ma.








  1. Ducornet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.