Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/7 Maja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom pierwszy

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
7. Maja.

Przeklęty Wrzosek!
Byliśmy z nią znowu w Sapieżyńskim ogrodzie, liście coraz gęstsze na drzewach, słowik śpiewa coraz raźniej, coraz piękniejsze wieczory; długo, długo rozmawialiśmy po cichu. Wstała potem i idąc powolnie, ciągnęła dalej rozmowę, towarzyszyłem jej. Staruszka siadła do powozu, jenerałowa chciała iść pieszo. Podałem jej rękę, pierwszy to raz byłem tak blisko niej, w głowie mi się zawracało. Bluźniłem gdym mówił, że nie piękna! O! piękna, o cudnie piękna. W czarnych jej oczach ileż to myśli, ile uczucia, ile nieopisanych marzeń... Co za postawa szlachetna, jaka godność w cierpieniu. Bo ona cierpi widocznie; każde jej najobojętniejsze słowo zdradza boleść, z której wyrasta. Przeszliśmy tak Antokol cały i wsunęli się w miasto; powóz noga za nogą szedł za nami. W drodze mówiliśmy o Beethovenie... pokazało się, że nie znam symfonji i marszu pogrzebowego, który jedną jej część stanowi. — Dam panu tę symfonję — rzekła z cicha.
Serce mi zabiło, bo w tej obietnicy była druga razem, było pozwolenie odprowadzenia jej do mieszkania. Z daleka pokazała mi oświecone okna na Zamkowej ulicy. — Tu mieszkam — powiedziała.
Szła tak powoli, tak powoli! Zdaje się, naumyślnie zwalniała kroku, im bardziej zbliżaliśmy się ku oświeconym oknom wskazanym; milczała, z spuszczoną głową, z jakimś widocznym niepokojem dochodząc do mieszkania... Nieśmiałem przerywać jej dumania.
Jużeśmy byli w progu prawie, jużeśmy mieli wchodzić na schody, gdy „dobry wieczór“ dał się słyszeć za mną.
Oglądam się, to Wrzosek; jenerałowa pobladła, zadrżała, puściła moją rękę i chwilkę się zastanowiła w niepewności.
— Proszę pana ze mną, mam mu coś ważnego do powiedzenia... list od matki! — rzekł Wrzosek z przyciskiem.
Ona znikła szybko, ja musiałem zwrócić się trochę zawstydzony, do starego przyjaciela, którego w duszy przeklinałem. Jestem pewny, że umyślnie wybrał tę chwilę!
— Co mi każesz? — spytałem, gdyśmy odeszli kilka kroków.
— Ja? nic — odparł zimno.
— Miałeś list od mojej matki?
— W istocie... słyszałem że jest na poczcie!
— Na poczcie! ale nie macie go z sobą!
— Nie chciano mi go oddać.
— Dla czegoż więc?
— Możesz nie kończyć! rozumiem. Chcesz pytać dla czegom ci nie pozwolił odprowadzić pani jenerałowej na górę? Oh dla tego, że wiem kto ona jest, kto wać jesteś i co z tego wyniknąć może. Nieszczęście życia całego! Chodźmy razem, słuchaj, powiem ci kto ona jest.
— Słyszałem! ależ to są niegodne kłamstwa.
— To co ja ci powiem, będzie najwierniejszą prawdą; nie wiem co mogłeś słyszeć o niej, ale to co ja wiem, wiem, bom widział, bom przecierpiał.
— Ty?
— Ja! ale nie za siebie, za kogoś drugiego.
I westchnął.
Służący dogonił nas i oddał mi symfonję obiecaną, którą smutnie odebrałem. Wrzosek z nieufnością po oddaleniu się służącego nuty obejrzał i nie znalazłszy w nich nic, z nieukontentowaniem mi je wrócił. Przechadzka przeprowadziła nas mimo mieszkania mojego, wywiodła na placyk ratuszowy, gdzieśmy na ławeczce usiedli. Wrzosek zaczął mówić.
— Byłeś waćpan bardzo małym chłopięciem, kiedy poznałem Emmę.
— Znałeś ją więc?
— Aż nadto, jak się zaraz przekonasz. Rodzice jej bardzo bogaci ludzie, wypieścili ją i wykochali jak jedynaczkę. Była też zepsutem dzieckiem, w całem znaczeniu wyrazu.
Na całą okolicę sławną była z piękności i najbogatszą partją... Ojciec poczciwy stary, który wychowania nie pojmował wcale, matka, która je pojmowała pieszczotami, ciotka wyegzaltowana kobieta, i dwór unoszący się nad pańskiem dziecięciem, otaczali ją przez kilka lat pierwszych. Sąsiedzi, mający zwłaszcza synów, obsypywali pochlebstwy i podarunkami śliczną Emmę. Można sobie wyobrazić, jaki charakter wywiązał się takiem wychowaniem. Samowolna i przekonana, że wszystko jej służyć powinno, dorosła na panienkę. Żyłem w sąsiedztwie, syn mój poznał ją.
— Mieliście syna? — spytałem.
— Nie wspominaj mi tego. Był to mój jedyny, moje także ukochane dziecię... Płomienista dusza jak twoja, nad której pożarem płacząc, lubiłem się przecie wpatrywać weń, bo się człowiek stary przy nim rozgrzewa i wracają mu nieodzyskane dni młodości! Emma nie miała jak nie ma serca, była płochą zalotnicą od początku. Nie dziwię się memu biedakowi, że ją pokochał, była piękną jak aniołek, jak dziecię wesołą i samowolną jak królowa. Miłość już jej się śnić musiała, choć w sercu nigdy jej nie było, bo ona nie ma serca. Chciała sprobować kochania i sprobowała go na nim biedaku.
Może też ukarany zostałem za to, żem rachując coś na ich miłość, nie bronił jej, oczy na nią zamykał, za nadto wierząc w majątek, i chcąc go dla syna. Biedny mój co dzień prawie latał do Sosnowa... Przyjmowała go czule. Schadzki wieczorne, przechadzki poranne, tajemne rozmowy pod cieniem drzew rozłożystych, co dzień bardziej rozpłomieniały poczciwą, anielską jego duszę. On jej wierzył, ona była zimną i nawet ten gorący ogień młodej, pierwszej miłości, nie potrafił rozgrzać zalotnicy. Pisywali do siebie, schodzili się, przysięgali i zamienili nawet obrączki.
Wiecznie to taż sama głupia historja, mości panie, historja nadziei opartych na sercu, na uczuciu, za którego przyszłość któż odpowiadać może? Emma przeszła z nim całą tę pierwszą miłość, nieuczuwszy nic.
Tymczasem, gdy zaufany mój biedak spał na przyszłość, spokojnie rojąc ją sobie szczęśliwością niebieską, tłum wielbicieli kręcił się koło Emmy. Rodzice zupełną swobodę wyboru jej zostawiali. W pośród mnóstwa innych, zjawia się smukły pułkownik, jakieś grafiątko ze stolicy, szczebiocące po francusku, śpiewające prześlicznym tenorem, dowcipujące wybornie. Nie potrzebuję mówić co nastąpiło: pułkownik otrzymał słowo Emmy.
Na wieść o tem, leci mój biedak do niej... Powraca zbladły, trzęsący, ze łzami w oczach i na usilne moje prośby nic mi powiedzieć nie chce... Nazajutrz rano nie żył. Przybił sobie kulą do serca kawałek wstążki niebieskiej i zwiędłe kwiatki, dawniej niegdyś od niej mu dane.
Stary Wrzosek zapłakał i umilkł na chwilę. — Myślisz — dodał — że to najmniejsze na niej uczyniło wrażenie? W tydzień potem wesoła, świeża Emma zaślubiona została ślicznemu pułkownikowi.
Ale i on padł ofiarą.
— Jakto? i on — spytałem.
— Tak... i on — dodał Wrzosek. — W rok nie więcej pojechali do stolicy; książątko jakieś podobało się Emmie, pułkownik wyzwał i padł.
— A ona?
— Powróciła wdową do kraju.
— I wszystkoż? — spytałem.
— O! to dopiero połowa!
— Poszła więc drugi raz za mąż?
— Nie, ale wzbudziła jeszcze nie jedną namiętność, którą zawiodła. Zawsze zalotna w różny sposób w początku, dająca nadzieje, zakochana nawet; po pewnym przeciągu czasu odwraca się zimna, znużona i nie raczy spojrzeć nawet na swoją ofiarę.
Nie chcę ci liczyć tych nieszczęśliwych, których długi szereg począł mój biedak. Było ich dosyć! Znasz teraz tę kobietę?
— Sądzę, że ani wy, ani ja, nie znamy jej jeszcze z tego wszystkiego — odpowiedziałem — widzimy skutki, nie pojmujemy powodu.
— Bez serca zalotnica! nic więcej! Jakiegoż innego powodu szukać ci jeszcze potrzeba? jeśli nie kocha, po cóż zwodzi?
— A jeśli ci sami się zwiedli?
— A mąż?
— Nie wiem! Trzebaby ją poznać bliżej, aby o tem sądzić; ja widzę tylko tajemnicę. — Wrzosek ruszył ramionami. — Nowa gotuje się ofiara — rzekł — której podobno wyrwać już nie potrafię... Dobranoc... przypomniałem syna i serce mi się krwawi, o nim już tylko myślę.
Napróżno chciałem mu towarzyszyć, odwieść rozmowę i rozerwać starego; odszedł spiesznie, unikając mnie.
Do późnej nocy grałem symfonję heroiczną i rozmyślałem o niej... Wrzosek całkiem inaczej rozpowiada jej historję; ale na dnie jej leży tajemnica jakaś. Ona nie może być zalotnicą nieczułą, zwyczajną, jej oczy za wiele mówią, głowa za wiele myśli; nadto głęboka boleść tryska z każdego jej ust wyrazu! Za parę dni odniosę jej nóty, będę u niej... Żeby mi tylko stary nie przeszkodził znowu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.