Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

symfionji i marszu pogrzebowego, który jedną jej część stanowi. — Dam panu tę symfonję — rzekła z cicha.
Serce mi zabiło, bo w tej obietnicy była druga razem, było pozwolenie odprowadzenia jej do mieszkania. Z daleka pokazała mi oświecone okna na Zamkowej ulicy. — Tu mieszkam — powiedziała.
Szła tak powoli, tak powoli! Zdaje się, naumyślnie zwalniała kroku, im bardziej zbliżaliśmy się ku oświeconym oknom wskazanym; milczała, z spuszczoną głową, z jakimś widocznym niepokojem dochodząc do mieszkania... Nieśmiałem przerywać jej dumania.
Jużeśmy byli w progu prawie, jużeśmy mieli wchodzić na schody, gdy „dobry wieczór“ dał się słyszeć za mną.
Oglądam się, to Wrzosek; jenerałowa pobladła, zadrżała, puściła moją rękę i chwilkę się zastanowiła w niepewności.
— Proszę pana ze mną, mam mu coś ważnego do powiedzenia... list od matki! — rzekł Wrzosek z przyciskiem.
Ona znikła szybko, ja musiałem zwrócić się trochę zawstydzony, do starego przyjaciela, którego w duszy przeklinałem. Jestem pewny, że umyślnie wybrał tę chwilę!
— Co mi każesz? — spytałem, gdyśmy odeszli kilka kroków.
— Ja? nic — odparł zimno.
— Miałeś list od mojej matki?
— W istocie... słyszałem że jest na poczcie!
— Na poczcie! ale nie macie go z sobą!
— Nie chciano mi go oddać.
— Dla czegoż więc?