Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napróżno obraniał. Nastąpiły żarty, na które starozakonny wyćwiczony odpowiadał śmiało i raźnie.
Znowu chód po schodach.
Drugi żyd we drzwiach; przekupień starych książek. Było ich kilku, co się tym handlem zyskownym trudnili, łącząc do niego różnie zamaskowaną lichwę i frymarki. Każdy z nas nieraz się nie porachowawszy, uciekać musiał do Jankiela, który z najzimniejszą krwią dawał dziesiątą część wartości, a cenił swój towar w dwadzieścioro.
Mina Jankiela okazywała człowieka, co pewien siebie i swej wyższości, nie nawykł ulegać nikomu. Książki pod pachą były mu tylko paszportem dla wnijścia. Kiedy wracamy z wakacyj, z pełnemi workami, częstuje nas książkami, w ciągu roku wykupuje co sprzedał z początku, w ten sposób handel się obraca na kilkudziesiąt książkach, z nieskończonemi zyski; bo w dodatku usłużny żydek zabiera co zobaczy. Wszystko przydać mu się może. Chodzi nawet w starych butach akademickich.
— A! a! Jankiel, jak się masz?
Żyd pociągnął po nas wzrokiem, policzył i już wiedział co bytność jego przynieść może.
— Dostałeś mi dykcjonarz grecki? — spytał jeden.
— Jeszcze nie, ale targuję.
— Dostałeś mi Laplace’a?
— Jutro będzie.
— Masz co do czytania?
— Nie ma nic nowego.
— Kupisz stary płaszcz? — spytał Ludwik zrywając się z łóżka.
— Proszę pokazać.