Pamiętnik chłopca/Listopad/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LISTOPAD.

KOMINIARCZYK.
1, wtorek.

Wczoraj wieczorem poszedłem do wydziału dziewczynek, obok naszego, aby zanieść opowiadanie o chłopcu z Padwy nauczycielce Sylwii, bo chciała je przeczytać. Jest tam siedemset dziewczynek! Kiedy przyszedłem, one zaczynały wychodzić, wszystkie wesołe z powodu dwu dni świąt: Wszystkich Świętych i Zaduszek — i oto jaką piękną rzecz zobaczyłem: Naprzeciwko drzwi szkoły, po tamtej stronie ulicy, stał, jedną ręką o mur oparty i z czołem pochyloném na ramię, kominiarczyk, mały, bardzo mały, cały czarny, usmolony, z torbą, i miotłą, i płakał rzewnie, szlochając. Dwie czy trzy dziewczynki ze szkoły zbliżyły się do niego i spytały:
— Co ci to, chłopcze? Czemu tak płaczesz?
Ale on nic nie odpowiadał i wciąż płakał.
— No, powiedz-że, powiedz, co się stało, czemu płaczesz? — powtarzały dziewczynki.
Wówczas kominiarczyk podniósł twarz, twarz taką dziecinną, i powiedział, łkając, że w wielu domach wycierał dziś kominy i zarobił trzydzieści soldów (sold — nieco więcej niż nasza kopiejka), że zgubił je, bo kieszeń była rozpruta, i pokazywał dziurawą kieszeń, dodając, że nie śmie już wracać do domu bez pieniędzy.
— Gospodarz mnie wybije — mówił z płaczem, i znowu zrozpaczony oparł głowę na ramieniu.
Dziewczynki patrzyły na niego z powagą, i smutkiem. Tymczasem inne dziewczynki nadeszły, małe i większe, biedne i bogate, z teczkami pod pachą, a jedna, duża, z niebieskiém piórkiem przy kapeluszu, wydobyła z kieszeni dwa soldy i powiedziała:
— Nie mam więcéj nad dwa soldy, zróbmy składkę.
— A i ja mam dwa soldy — powiedziała inna, w różowej sukience, — o, z pewnością, trzydzieści się zbierze.
I wówczas zaczęły się wołać po imieniu:
— Amelia, Ludwika, Anna!
— Jeden sold!
— Kto ma pieniądze?
— Pieniądze! tu, tu!
Niektóre miały po parę soldów na kajety lub kwiaty, oddawały je; inne, mniejsze, składały po centesimie (najdrobniejsza włoska moneta — 1/5 solda); dziewczynka o niebieskiém piórku przy kapeluszu zbierała pieniądze i liczyła głośno:
— Osiem, dziesięć, piętnaście!
Ale jeszcze wiele brakowało. Wówczas zbliżyła się jedna panienka, najwyższa, taka poważna jak nauczycielka, i dała całego pół franka, a wszystkie dziewczynki ucieszyły się niezmiernie. Jeszcze pięciu soldów brakowało.
— Patrzcie, wychodzi czwarta klasa! Te mają pieniądze!
Dziewczynki z czwartéj klasy nadeszły i posypały się soldy. Wszystkie skupiały się dokoła kominiarczyka. I pięknie było patrzéć na tego biedaka wśród wszystkich tych sukienek o najrozmaitszych barwach, wśród wszystkich tych jasnych piórek i wstążek. Trzydzieści soldów już było zebranych, a wciąż się sypały pieniądze; najmniejsze zaś dziewczynki, niemające i grosza, torowały sobie drogę wśród starszych, aby choć kwiatkiem obdarzyć biednego chłopczyka, skoro nie miały nic więcéj. Naraz zjawiła się odźwierna, wołając:
— Pani przełożona!
Dziewczynki pierzchły we wszystkie strony, jak stado spłoszonych wróbli. Pozostał tylko mały kominiarczyk, sam jeden pośród ulicy; stał, ocierając oczy łokciami, szczęśliwy, z rękami pełnemi pieniędzy, a dokoła kapelusza, w dziurkach od guzików kurteczki, w kieszeniach miał kwiatów bez liku; na ziemi nawet u nóg jego także leżały kwiatki.


DZIEŃ ZADUSZNY.

Dzień ten poświęcony jest pamięci zmarłych. Wieszże, Henryku, za jakich umarłych wy, dzieci, powinnibyście się modlić? Za tych wszystkich, co dla was umarli. Iluż to takich pomarło, iluż to ciągle umiera! Czyś ty kiedy pomyślał, ilu to ojców skraca sobie życie pracą nadmierną, ile to matek przedwcześnie zstępuje do grobu, wycieńczonych, złamanych trudami i niedostatkiem, na które się skazują dla wyżywienia i wygód swoich dziatek? Wiesz-że, ilu to mężczyzn nożem w serce się pchnęło z rozpaczy, iż dzieci ich w nędzy, i kobiet ile w wodę się rzuciło, poumierało z boleści, lub zmysły postradało dlatego, iż dziecko straciły? Pomyśl o tych wszystkich umarłych w Dzień Zaduszny, Henryku. Pomyśl o tylu nauczycielkach, które młodo zmarły, wpadłszy w suchoty od pracy w szkole z miłości dla dzieci, z któremi nie miały serca się rozstać; pomyśl o lekarzach, którzy poumierali z chorób zaraźliwych, odważnie stawiąc im czoło, aby dzieci ratować; pomyśl o tych wszystkich, co podczas głodu, wśród burzy na tonącym statku, wśród pożaru, w chwili największego niebezpieczeństwa, oddawali dzieciom ostatni kawałek chleba, ustępowali im ostatnią deskę zbawienia, linę ratunkową w płomieniach, i umierali spokojni, szczęśliwi z tego, iż przez swoją ofiarę ocalili życie małéj, niewinnéj istocie. Ci umarli, Henryku, są niezliczeni, na każdym cmentarzu setki spoczywają takich, którzy, gdyby mogli na chwilę wstać z grobu, z ust ich wyszłoby imię jakiegoś dziecięcia, dla którego poświęcili uciechy za młodu, spokój na starość, całe przywiązanie, swoje zdolności, myśli, życie: matki dwudziestoletnie, mężczyźni w sile wieku, staruszki zgrzybiałe — tak wzniośli i wielcy, że kwiatów tyle nie wydaje ziemia, ilebyśmy powinni złożyć na ich grobach. Tak to jesteście kochane, o dzieci! Dziś za tych zmarłych módl się; myśl o nich, myśl z wdzięcznością, a staniesz się lepszym i bardziéj serdecznym dla tych wszystkich, co ciebie kochają i dla ciebie pracują, ty mój synu, mój szczęśliwy synu, który w Dzień Zaduszny nie masz jeszcze nikogo do opłakania.

Twoja matka.

MÓJ PRZYJACIEL GARRONE.
4, piątek.

Tylko dwa dni mieliśmy wakacyj, a ja się już tak stęskniłem za Garronem, jakbym go oddawna nie widział. Im lepiéj go znam, tém bardziej go kocham, i to samo dzieje się ze wszystkimi innymi, oprócz kilku złych chłopców, którzy go nie lubią za to, iż nie da nikomu złego uczynić. Za każdym razem, gdy jakiś starszy podniesie rękę na małego, mały woła: „Garrone!” i starszy, choć silniejszy, nie śmie go uderzyć. Jego ojciec jest maszynistą na kolei żelaznéj; on późno zaczął się uczyć, bo przez dwa lata był chory. Garrone jest największy i najsilniejszy z całéj klasy — podnosi ławkę jedną ręką, ciągle coś zajada, jest dobry. O cokolwiekbądź go poproszą, czy o pióro, czy o ołówek, czy o scyzoryk, czy o papier, zaraz wszystko pożycza, albo oddaje; a nigdy nie rozmawia, ani się śmieje w szkole; siedzi zawsze spokojniutko na swojéj ławce, zbyt ciasnej dla niego, trochę zgarbiony, z podniesionemi ramionami, a kiedy na niego patrzę, uśmiecha się, przymrużając oczy, jakby mi chciał powiedziéć:
— No cóż, Henryku, przyjaciółmi jesteśmy, wszak prawda?
Ale jak on zabawnie wygląda, taki wielki, tęgi, ledwie się mieszcząc w kurteczce, majtkach, rękawach, bo wszystko to na niego i krótkie i ciasne, z głową, niedawno wskutek choroby ogoloną, ze swym kapeluszem, co nie chce mu włazić na głowę, w ogromnych butach, z krawatem tak skręconym i zwiniętym jak sznurek. Poczciwy Garrone, dość na niego raz spojrzéć, aby go pokochać. Wszyscy najmłodsi chcieliby siedziéć jaknajbliżéj jego ławki. Arytmetykę umie dobrze. Książki nosi w jednéj paczce, związane skórzanym czerwonym rzemykiem. Ma nóż o rękojeści z masy perłowéj, który znalazł w zeszłym roku na placu broni i niedawno rozciął nim palec aż do kości, lecz w szkole nikt tego nie spostrzegł, a w domu nie pisnął o tém ani słowa, aby nie przestraszyć rodziców. Żartować z siebie pozwala, za nic się nie obraża; ale niech-no mu kto powie: „nieprawda,“ kiedy mówi „tak,“ gniew tryska mu z oczu i pięściami tłucze w ławkę z taką, siłą, iż mało jej nie rozwali. W sobotę dał jednego solda chłopczykowi z pierwszej klasy, który, stojąc na ulicy, płakał, bo zgubił swego solda i nie miał za co kupić kajetu. Obecnie już od trzech dni pracuje nad piśmienném powinszowaniem imienin, na ośmiu stronach, ozdobionych rysunkami piórem, na marginesach, dla swojéj matki, która często po niego przychodzi i jest taka wysoka i tęga, jak i on, i bardzo miłą, ma twarz. Nauczyciel co chwila spogląda na niego, a za każdym razem, gdy obok niego przechodzi, klepie go ręką po karku, jak łagodnego, dobrego byczka. Ja go bardzo kocham. Tak mi przyjemnie, gdy w mojéj dłoni ściskam tę jego wielką, niedziecinną, prawie męzką rękę. I wierzę w to święcie, iż życie by bez wahania naraził, aby ratować towarzysza, że dałby się nawet zabić, aby go obronić; widać to jeszcze z jego oczu; a i ten głos jego gruby, niby gniewny, właśnie dlatego że gruby, miły jest jednak, bo znać to zaraz, iż z poczciwej piersi wychodzi.


WĘGLARZ I PAN.
7, poniedziałek.

Nigdyby z pewnością, nie powiedział tego Garrone, co powiedział wczoraj Karol Nobis Bettiemu. Ten Nobis jest dumny, bo jego ojciec jest wielkim panem: pan to wysoki, z dużą, czarną brodą, bardzo poważny; przychodzi niemal codzień sam po syna. Wczoraj rano Nobis posprzeczał się o coś z Bettim, jednym z najmłodszych w klasie, synem węglarza, i, nie wiedząc już, co mu odpowiedzieć, gdyż niesłusznie nań napadł, rzekł głośno:
— Twój ojciec jest hołysz i nicpoń!
Betti cały zczerwieniał, nie powiedział nic ale łzy mu się zakręciły w oczach i, wróciwszy do domu, powtórzył owe słowa swemu ojcu — i oto węglarz, mały człowiek, całkiem czarny, zjawia się na lekcyi poobiedniej, prowadząc syna za rękę, aby się poskarżyć nauczycielowi. Podczas gdy opowiada, co go tu przywiodło, a wszyscy milczeli, ojciec Nobisa, który pomagał synowi zdjąć palto na progu klasy, usłyszawszy wymówione swoje nazwisko, wszedł i o wyjaśnienie sprawy poprosił.
— Oto ten robotnik — odrzekł nauczyciel — przyszedł na skargę, gdyż pański syn, Karol, powiedział jego synowi: „Twój ojciec jest hołysz i nicpoń!“
Ojciec Nobisa zmarszczył czoło i lekko się zarumienił. Potém spytał syna:
— Czyś ty mu to powiedział?
Syn, stojąc w środku klasy, z głową spuszczoną, przed małym Bettim, nie odrzekł nic. Wówczas ojciec, wziąwszy go za ramię, popchnął go na przód, jeszcze bliżej ku Bettiemu, tak blizko, iż niemal się chłopcy siebie dotykali, i powiedział mu:
— Proś go o przebaczenie.
Węglarz chciał temu przeszkodzić, mówiąc:
— Nie trzeba, nie trzeba.
Ale pan na to nie zważał i powtórzył:
— Proś go o przebaczenie. Masz powtarzać za mną: „Ja proszę cię o przebaczenie za te słowa krzywdzące, niecne i głupie, którem powiedział na twego ojca, któremu mój ojciec ma sobie za zaszczyt uścisnąć rękę.“
Węglarz zrobił ruch taki, jakby chciał powiedzieć: „nie chcę.“ Ale ów pan zdawał się tego nie widziéć — i jego syn powtórzył powoli, cichym głosem, nie podnosząc oczu z ziemi:
— Ja, proszę cię o przebaczenie... za te słowa krzywdzące, niecne... głupie, które powiedziałem na twego ojca, któremu mój ojciec... ma sobie za zaszczyt uścisnąć rękę.
Wtedy pan Nobis podał rękę węglarzowi, który mocno ją uścisnął, a potém zaraz syna swego popchnął w objęcia Karola.
— Proszę pana o łaskę, by ci dwaj chłopcy mogli siedziéć obok siebie — powiedział wielki pan do nauczyciela.
Kiedy już byli na swoich miejscach, ojciec Nobisa ukłonił się i wyszedł.
Węglarz stał przez chwilę zamyślony, spoglądając na obu chłopców, obok siebie siedzących, potem zbliżył się do ławki, popatrzył na Nobisa z wyrazem przychylności, a zarazem jakby współczucia i żalu, jakby mu chciał coś powiedziéć; ale nie powiedział nic, wyciągnął rękę, jakby go chciał pogłaskać, lecz i na to się nie odważył, a tylko swemi szorstkiemi palcami po czole go musnął. Następnie skierował się ku drzwiom.
— Zapamiętajcie sobie dobrze, chłopcy, coście dziś widzieli — powiedział nauczyciel. — To jest najpiękniejsza lekcya w tym roku.


NAUCZYCIELKA MEGO BRATA.
10, czwartek.

Syn węglarza, o którym pisałem, był uczniem. nauczycielki Delkati, która przyszła dziś odwiedzić mego braciszka, bo jest nieco niezdrów, i ubawiła nas, opowiedziawszy, jak to matka tego chłopczyka, przed dwoma laty, przyniosła jéj do mieszkania pełen fartuch węgli, aby w ten sposób podziękować za to, iż syn jéj dostał medal, i jak w żaden sposób biedaczka nie chciała zabrać napowrót owych węgli i niemal płakała, gdy jéj przyszło wracać z pełnym fartuchem do domu. Opowiedziała nam również, jak od innéj kobiety dostała raz pęk kwiatów bardzo ciężki, a wpośród owych kwiatów była spora kupka soldów, zawiązanych w gałganku. Słuchając jéj, uśmieliśmy się serdecznie, a mój braciszek, rozweselony, wypił lekarstwo, którego przedtém brać nie chciał. Jakaż to wszakże anielska cierpliwość potrzebna z temi dziećmi z piérwszéj wstępnéj klasy, które wszystkie są szczerbate, jak dziady, które nie wymawiają ani r, ani s; przytem jedno kaszle, drugiemu krew leci z nosa, trzeciemu spadły z nóg trzewiki pod ławkę, ten beczy, bo się zakłół piórem, — ów płacze, iż zamiast kajetu numer pierwszy kupił kajet numer drugi. W klasie pięćdziesięcioro takich, co nic nie umieją, z rączkami jak z masła, — a tu wszystkich trzeba pisać nauczyć. Przynoszą z sobą w kieszeni kawałki lukrecyi, guziki, koreczki od flaszek, cegłę sproszkowaną, najrozmaitsze drobne przedmioty, a nauczycielka musi je rewidować, — ale umieją dobrze ukrywać swoje skarby, chowają je nawet i w trzewiki. Uwagi nie mają za grosz; byle duża mucha wleciała przez okno, już się wszczyna zamęt nieopisany, a w lecie przynoszą do szkoły trawy przeróżne i kwiatki, które latają po klasie, wpadają do kałamarzy, a następnie plamią kajety atramentem. Nauczycielka musi im w klasie zastępować mamę, pomagać im ubrać się, obwiązywać zakłóte paluszki, zbierać po podłodze pogubione czapki, baczyć, aby sobie nie zamieniały płaszczyków, bo gdy się to stanie, zaraz piszczą i krzyczą. Biedna nauczycielka! A jeszcze matki przychodzą z wymówkami: „Proszę pani, dlaczego to mój chłopiec zgubił pióro? — Czémże się to dzieje, iż moje dziecko niczego się dotąd nie nauczyło? — Czemu pani nie dała nagrody memu, co tak wiele umie? — Czemu pani nie każe wyjąć z ławki gwoździa, o który mój Piotrek rozdarł sobie majtki?“ Czasami gniew i rozpacz ogarnia nauczycielkę mego braciszka, gdy żadną miarą nie może poradzić z dzieciarnią; wówczas gryzie siebie w palce, aby, jak powiada, nie dać nic poznać po sobie; czasem cierpliwość ją opuszcza, po chwili jednak już tego żałuje i głaska i pieści dziecko, które wykrzyczała; wypędza urwisa ze szkoły, ale sama płacze i niemal się kłóci z rodzicami, którzy dzieciom swym za karę nie dają obiadu.
Nauczycielka Delkati, młoda, wysoka, ładnie ubrana, włosy ma czarne i jest taka żywa jak ogień, ruchy jéj szybkie, byle co ją wzrusza, a wówczas mówi serdecznie i rzewnie.
— Ale przynajmniéj dzieci przywiązują się do pani — powiedziała jéj moja matka.
— Wiele dzieci, istotnie — odrzekła, — lecz później, po skończonym roku, większa ich część nie spojrzy nawet na mnie. Kiedy już mają nauczycieli, zdaje się, i niemal się wstydzą, że były u nas, u nauczycielki. Po dwóch latach opieki, starań i trudów, przywiązawszy się tak serdecznie do dzieciaka, smutno, bardzo smutno z nim się rozstawać, ale mówię sobie: „o, tego przynajmniéj jestem pewną, ten zawsze będzie mnie kochał.“ Lecz przechodzą wakacye, wraca dziatwa do szkoły; biegnę na spotkanie mego ukochanego malca: „Jak się masz, kochanku!“ A on głowę odwraca w inną stronę.
Tu nauczycielka pomilczała chwilę.
— Ale ty tak nie zrobisz, malutki? — powiedziała potem, wstając z wilgotnemi oczami i całując mego braciszka. — Ty nie odwrócisz głowy w inną stronę? Nie zaprzesz się twojéj biednéj przyjaciółki, wszak prawda?


MOJA MATKA.
10, czwartek.

W obecności nauczycielki twego brata ty okazałeś nieuszanowanie dla twojéj matki! Niech tego nigdy więcéj nie będzie, nigdy więcéj, Henryku! Twoje harde, zuchwałe słowo ukłóło mnie w serce jak stalowe ostrze. Pomyślałem sobie, jak to twoja matka, przed kilku laty noc całą przestała, pochylona nad twojém łóżeczkiem, łowiąc uchem twój oddech; jak łzy ciężkie, łzy rozpaczy, płynęły jéj po twarzy, jak cała drżała, dzwoniąc zębami z przerażenia i z trwogi, bo myślała, że ciebie straci, a ja się obawiałem, by nie postradała zmysłów, — a na tę myśl uczułem jakby odrazę dla ciebie. Ty śmiałeś obrazić twoję matkę! twoję matkę, która oddałaby rok szczęścia, aby ci godzinę boleści oszczędzić, która gotowaby żebrać dla ciebie. Henryku, zapamiętaj sobie dobrze to, co ci powiem: Gdybyś sobie nawet wystawił, iż życie twoje będzie pełne dni okropnych, — najstraszniejszy z nich będzie jednak ten, w którym stracisz matkę. Po tysiąc razy, Henryku, kiedy już się staniesz człowiekiem dorosłym, mężczyzną, zahartowanym w walkach życia, ty przyzywać ją będziesz, uciskany pragnieniem niezmiernem usłyszenia choćby przez chwilę jéj głosu, ujrzenia jéj ramion otwartych, w którebyś się mógł rzucić, łkając, jak biedne dziecko, pozbawione opieki i pomocy. Jakże ci stanie przed oczy wszystko to, czém ją rozżaliłeś kiedy, i jak gorzkiemi wyrzutami sumienia będziesz to wówczas, nieszczęsny, opłacał! Nie spodziewaj się zaznać spokoju w życiu, jeżeliś matkę zasmucał! Będziesz żałował, będziesz ją przepraszał, będziesz czcił jéj pamięć, — napróżno, sumienie nie da ci spokoju, ten obraz dobry i słodki będzie miał dla ciebie zawsze wyraz wyrzutu i smutku, który duszę twą poda na męki. Ach, Henryku, pamiętaj: to jest najświętsze ze wszystkich uczuć ludzkich; nieszczęśliwy, kto je podeptał. Zabójca, który szanuje swoję matkę, ma jeszcze coś uczciwego, coś dobrego w sercu, — a najsławniejszy chociażby z ludzi, który ją rozżala i obraża, jest nikczemną istotą. Niech ci już nigdy odtąd nie wyjdzie z ust przykre słowo dla téj, która ci życie dała. A gdyby ci się jeszcze raz kiedy takie słowo wymknęło, niechże to nie będzie strach przed twoim ojcem, lecz popęd serca, który cię rzuci jéj do nóg, byś błagał, aby pocałunkiem przebaczenia zmazała ci z czoła plamę niewdzięczności. Ja kocham ciebie, synu, ty jesteś najdroższą nadzieją mego życia, ale wolałbym cię raczéj widziéć umarłym, niż niewdzięcznym dla twojej matki. Idź i przez czas pewien nie przychodź do mnie z pieszczotą, — nie mógłbym ci owéj pieszczoty oddać całém sercem.


MÓJ TOWARZYSZ KORETTI.
13, niedziela.

Mój ojciec mi przebaczył; ale pomimo to jakoś smutno mi było, więc moja matka wysłała mnie z najstarszym synem (już dużym) naszego odźwiernego na przechadzkę na Corso. Mniéj więcej w połowie ulicy, przechodząc obok wozu, stojącego przed sklepem, usłyszałem, iż ktoś na mnie woła po imieniu; oglądam się, a to Koretti, mój towarzysz szkolny, w swojéj czekoladowéj kurtce i w czapce z kociéj skórki, cały spocony, lecz wesoły, z dużą wiązką drzewa na plecach. Człowiek jakiś, stojąc na wozie, coraz podawał mu spore obrewki drzewa, a on je brał i nosił do sklepu swego ojca, gdzie je z pośpiechem układał w stos wielki przy ścianie.
— Co ty robisz, Koretti? — spytałem.
— A nie widzisz? — odrzekł, wyciągając ramiona po brzemię. — Powtarzam lekcyę.
Zaśmiałem się. Ale on mówił na seryo, i wziąwszy obrewek drzewa, zaczął mówić, biegnąc:
— Nazywają się przypadkami słowa... jego zmiany stosownie do liczby... stosownie do liczby i osoby...
Potém, zrzuciwszy z plec drzewo i układając je, powtarzał:
— Stosownie do czasu, do którego się odnosi działanie...
I znów wracał do wozu i zabierał drzewo i mówił daléj:
— Stosownie do trybu, w którym działanie jest wyrażone...
Była to nasza lekcya gramatyki na dzień następny.
— Cóż chcesz? — powiedział — jak mogę, tak się z czasem urządzam! Ojciec mój z chłopcem sklepowym wyjechał w sprawie handlu. Matka chora. Ja więc muszę wyładowywać towar. A tymczasem powtarzam gramatykę. Trudna to ta dzisiejsza lekcya. Nie udaje mi się wtłoczyć ją do głowy... Mój ojciec powiedział, że wróci o siódméj — rzekł następnie, zwracając się do człowieka na wozie, — wówczas przyjdźcie po pieniądze.
Wóz odjechał.
— Chodź na chwilkę do sklepu — powiedział do mnie Koretti.
Wszedłem. Była to izba pełna stosów drzewa i wiązek chróstu; bezmian do ważenia drzewa wisiał z jednej strony.
— Dziś, choć to niedziela, a daję ci słowo, iż mało głowy nie tracę, tyle mam roboty — mówił dalej. — A wszystko muszę robić na chwytanego, na wyrywki. Tylko com zaczął pisać zdania, przyszli ludzie do sklepu. Odeszli, znowu siadam pisać, wóz z drzewem zajechał. Dzisiejszego rana już dwa razy biegałem na targ drzewa, na plac Wenecyi. Nóg już nie czuję pod sobą i ręce mi spuchły. Miałbym się z pyszna, gdybym na jutro musiał przygotować rysunki!
Czasu jednak i teraz nie tracił, bo, opowiadając, uwijał się z miotłą po sklepie, zamiatając suche liście i drzazgi, pokrywające podłogę.
— Lecz gdzie się ty uczysz, Koretti? — spytałem.
— O, nie tu z pewnością — odrzekł, — chodź, zobacz.
I zaprowadził mnie do pokoiku za sklepem, który służy zarazem za kuchnię i pokój jadalny tu wskazał mi stolik w kącie, na którym miał swoje książki, kajety i rozpoczętą pracę.
— Właśnie — rzekł — nie skończyłem drugiéj odpowiedzi: ze skóry robią obuwie, popręgi... Teraz dopiszę tłumoki.
I wziąwszy pióro, zaczął pisać tak pięknie wyraźnie, jak to on potrafi.
— Jest tam kto? — zawołał w téj chwili ktoś przybyły do sklepu.
Była to kobieta, która przyszła kupić wiązkę chróstu.
— Jestem — odrzekł Koretti, i porwawszy się z krzesła, pobiegł do sklepu, zważył chróst, wziął pieniądze, zapisał przychód na jakimś szpargaliku i powrócił do swojéj pracy, mówiąc:
— No, zobaczymy, czy mi się uda skończyć zdanie.
I napisał: torebki podróżne, tornistry dla żołnierzy.
— Ach, toż moja biedna kawa ucieka! — zawołał nagle i pobiegł do pieca, aby garnek z kawą odstawić od ognia. — To mamy kawa — powiedział, musiałem się przecież nauczyć ją gotować. Zaczekaj chwilkę, zaniesiemy ją razem; jak mama cię zobaczy, zrobi to jéj przyjemność. Ach, wiesz? już siedm dni z łóżka nie wstaje... Bodaj-że cię! Zawsze sobie palce poparzę tym garnczkiem. Cóż jeszcze mam dodać po tornistrach? Wiem, iż jeszcze coś potrzeba, a nie mogę wymyślić. Chodź do mamy.
I otworzył drzwi w głębi pokoju; weszliśmy do innéj, małéj izdebki; matka Korrettiego leżała na dużém łóżku, z głową obwiązaną białą chustką.
— Mamo, oto kawa — powiedział Koretti, podając jej filiżankę, — a to jest mój towarzysz ze szkoły.
— A, kochany panicz — powiedziała do mnie kobieta — chorą przyszedłeś odwiedzić?
Tymczasem Koretti poprawił poduszki za plecami swej matki. wygładził ręką kołdrę na jéj łóżku, podrzucił drewek na kominek, spędził kota z komody.
— Czy mamie nic więcej nie trzeba? — spytał następnie, biorąc z jej rąk filiżankę. — A czy mama już wypiła dwie łyżeczki lekarstwa? Kiedy go zabraknie, zaraz skoczę do apteki. Drzewo już całe w sklepie. O czwartej nastawię mięso na rosół, tak, jak mama mówiła; a jak przyjdzie mleczarka, oddam jéj owe cztery soldy za masło. Wszystko będzie dobrze, niech się tylko droga mama nie troska.
— Dziękuję ci, synku — odrzekła matka. — Biedny chłopiec! o wszystkiem musi myśleć!
Prosiła mnie bardzo, abym wziął kawałeczek cukru, a potém Koretti pokazał mi obrazek, z fotografią w ramce za szkłem, swego ojca; twarz niemal ta sama, co u syna, te same żywe oczy, ten sam uśmiech wesoły. Wróciliśmy do kuchni.
— Mam już, czego chciałem — powiedział Koretti i dopisał na kajecie: robią również chomonty na konie. — Reszty dokończę dziś wieczorem, trochę dłużej posiedzę. Szczęśliwyś ty, co tyle masz czasu na naukę, jeszcze i na przechadzkę iść możesz!
I zawsze wesół i zwinny, wróciwszy do sklepu, zaczął kłaść polana na kozły, a przepiłowując je na pół, tak mówił:
— Oto mi gimnastyka. To co innego, niż wyprężaj ręce na przód! Chcę, aby ojciec mój, powróciwszy do domu, zastał to całe drzewo już popiłowane... rad będzie. Ale to tylko bieda, że po piłowaniu piszę takie t i l, że wyglądają jakby węże, jak mówi pan nauczyciel. Cóż ja na to poradzę? Powiem mu prosto, iż musiałem drzewo piłować. Ot, wszystko to mniejsza, ale żeby mama prędzej wyzdrowiała, to grunt. Dziś ma się lepiéj, dzięki Bogu. Jutro, jak kur zapieje, siadam do gramatyki. Otóż masz, wóz z karczami! Daléj do roboty!
Wóz pełen karczów zatrzymał się przed sklepem. Koretti wybiegł na ulicę, aby zawrócić się z człowiekiem, będącym na wozie, potém wrócił.
— Teraz nie mogę ci dotrzymywać towarzystwa — powiedział do mnie. Do widzenia, do jutra. Dobrześ zrobił, żeś do mnie wstąpił. Wesołej przechadzki! Szczęśliwyś ty, Henryku!
I uścisnąwszy mi rękę, pośpieszył do wozu, porwał pierwszy karcz z brzegu i począł znów biegać od wozu do sklepu i od sklepu do wozu, z twarzą świeżą jak róża, wyglądającą z pod futrzanéj czapeczki, a taki żwawy, że aż miło było nań patrzéć. „Szczęśliwyś ty!“ on mi powiedział. Ach! nie, Koretti, nie: tyś jest szczęśliwszy, bo więcej się uczysz i pracujesz, boś jest bardziéj użyteczny ojcu i matce, boś ty lepszy, sto razy lepszy ode mnie, drogi mój towarzyszu.


KOATTI.
18, piątek.

Koretti był dziś bardzo zadowolony, bo z rana na miesięczny egzamin przybył jego nauczyciel z drugiéj klasy, Koatti, słuszny mężczyzna, o włosach gęstych, kędzierzawych, o wielkiéj czarnéj brodzie, o dużych czarnych oczach, z głosem grubym, donośnym. Zawsze on grozi chłopcom, że ich na kawałki posieka, i robi straszne miny wszelkiego rodzaju, ale nigdy nikogo nie ukarze, a nawet uśmiecha się pod wąsem, tak nieznacznie, żeby tego nie postrzegli. Nauczycieli, razem z Koattim, jest ośmiu, w tej liczbie jeden bez brody i wąsów, wyglądający jak jaki młodzik. Jest jeden nauczyciel, z klasy czwartej, kulawy, z szyją obwiązaną chustką wełnianą zamiast krawatu, zawsze zbolały, niedomagający, a tego swego niezdrowia nabawił się, gdy był nauczycielem wiejskim w pewnéj szkole tak wilgotnéj, iż po ścianach woda ściekała. Inny nauczyciel z czwartéj klasy jest stary, bielutki jak gołąb i był nauczycielem w zakładzie dla ociemniałych. Jest téż jeden, co się ładnie ubiera, w okularach, z pięknemi jasnemi wąsikami, którego nazywają adwokacik, bo będąc nauczycielem, jednocześnie uczył się prawa i dostał stopień naukowy we wszechnicy, a nawet napisał książkę. Natomiast ten, co nas uczy gimnastyki, to prawdziwy typ żołnierza. Po tym jest pan dyrektor, wysoki, łysy, w złotych okularach, z siwą brodą, która aż do piersi mu sięga, całkiem czarno ubrany i zawsze zapięty pod szyję; a taki dobry dla dzieci, że kiedy drżące wchodzą do dyrektora, zawołane dla jakiejś wymówki, nagany, nigdy za nic nie są wykrzyczane; pan dyrektor wziąwszy je za ręce, tyle im rzeczy pięknych, przekonywających powie, że nie powinny były tak postąpić, iż muszą pożałować tego, co zrobiły, i przyrzec poprawę, — a mówi tak jakoś poczciwie i głosem tak słodkim, że wszystkie wychodzą od niego z zaczerwienionemi oczami, bardziéj zawstydzone, niż gdyby je był ukarał.
Biedny dyrektor! — on zawsze jest pierwszy na swojém miejscu z rana, aby czekać na uczni i wysluchiwać rodziców, przybywających w różnych sprawach; on zawsze ostatni odchodzi, bo gdy nauczycielowie dawno już są w domu, on jeszcze krąży dokoła szkoły, bacząc, czy chłopcy nie podsuwają się zablizko do powozów, albo czy się nie zatrzymują na ulicy, aby się bić, lub kłócić, lub czy nie nabierają w tornistry piasku i żwiru, a za każdym razem, gdy się ukazuje na jakim zakręcie ulicy, taki czarny i wysoki, tłumy chłopców pierzchają na wszystkie strony, porzucając grę w pióra lub w kręgle, a on im grozi palcem zdaleka, z tą swoją, twarzą dobrą i smutną. Nikt go już nie widział śmiejącym się, jak powiada moja mama, od chwili, gdy stracił syna, który był ochotnikiem w wojsku włoskiém; ma on ciągle jego portret przed oczyma, na stoliku w dyrekcyi. Po tém nieszczęściu chciał się podać do dymisyi, napisał był nawet prośbę do ministeryum oświaty, ale ją trzymał wciąż u siebie, na biurku, odwlekając z dnia na dzień z jéj wysłaniem, bo mu żal było rozstać się z dziećmi. Ale przed paru dniami zdawał się już być gotów swoją prośbę wysłać, a mój ojciec mówił doń właśnie: „Panie dyrektorze, jakaż to nieodżałowana strata, że pan dyrektor ustępuje ze swego stanowiska!“ — gdy naraz wszedł jakiś człowiek, aby syna zapisać, którego chciał przeprowadzić do innego wydziału, z powodu zmiany mieszkania. Na widok chłopca, który przybył wraz z ojcem, na twarzy dyrektora odbiło się zdziwienie — popatrzył na niego, popatrzył na portret syna, który ma na swém biurku, i znów oczy zwrócił na chłopca, i wziąwszy go za rękę, przyciągnął do siebie i głowę jego podniósł w górę. Ten chłopiec niezmiernie był podobny do jego zmarłego syna. Dyrektor powiedział: „dobrze;“ wpisał go do nowego wydziału, pożegnał ojca i syna, i zamyślił się głęboko.
— Jakaż to szkoda, że pan się usuwa — powtórzył mój ojciec.
Wówczas dyrektor sięgnął po swoją prośbę, wziął ją, podarł w kawałki i rzekł:
— Zostaję.


ŻOŁNIERZE.
22, wtorek.

Syn dyrektora był ochotnikiem w wojsku. kiedy umarł — i dlatego dyrektor zawsze wychodzi na ulicę, jeżeli idą żołnierze wtedy, gdy my opuszczamy szkołę. Wczoraj przeciągał pułk piechoty i pięćdziesięciu chłopców zaczęło biedz i skakać dokoła muzyki pułkowéj, śpiewając i wybijając takt liniami po tornistrach i tekach. My, przyglądając się temu, staliśmy gromadką na chodniku: Garrone, zajadając duży kawał chleba i coraz obciągając swoje ciasne i kuse ubranie; Wotini, ten elegancik, co sobie odzienie ciągle strzpuje i gładzi; Prekossi, syn kowala, w kurtce swego ojca; Kalabryjczyk, „murarczuk,“ i Krossi z swoją rudą głową, i Franti o niemiłéj twarzy, i Robetti, syn kapitana artyleryi, ten, który teraz chodzi o kulach. Franti, spostrzegłszy pewnego żołnierza, który szedł kulejąc, rozśmiał mu się w twarz. Ale w téjże chwili uczuł czyjąś rękę na swojém ramieniu; obejrzał się — był to pan dyrektor.
— Wstydź się, chłopcze — rzekł mu dyrektor; — naśmiewać się z żołnierza, kiedy jest w szeregu i nie może ani zemścić się, ani odpowiedziéć, jest-to jakby urągać związanemu człowiekowi: to niegodziwość!
Franti znikł. Żołnierze przechodzili po czterech w szeregu, okryci kurzem i potem, a strzelby połyskiwały w słońcu. Dyrektor powiedział:
— Wy, chłopcy, powinniście kochać żołnierzy. Są to nasi obrońcy, którzy gotowi byliby za nas śmierć ponieść, gdyby jutro jakie wojsko obce naszéj ojczyźnie miało zagrozić. I to są chłopcy, niewiele więcéj mają lat od was; i oni również chodzą do szkoły, i są między nimi tak samo i ubodzy i bogaci, jak i między wami, i również z różnych stron Italii pochodzą. Patrzcie, można to prawie poznać po twarzach: idą Sycylijczycy, Sardyńczycy, Neapolitańczycy, Lombardzi. Ten tu pułk jest to pułk stary, z tych, co walczyły w 1848 r. Żołnierze wprawdzie są inni, nowi, ale chorągiew ta sama. Iluż to ich już poległo za nasz kraj dokoła téj chorągwi, na dwadzieścia lat przedtém jeszcze, nim wyście się porodzili!
— Oto ona! patrzcie! — zawołał w téj chwili Garrone.
I rzeczywiście nieopodal ukazała się chorągiew, posuwająca się naprzód ponad głowami żołnierzy.
— A wy, dzieci — rzekł dyrektor, — za każdym razem, gdy przeciąga trójbarwna chorągiew, zróbcie tak: powitajcie ją waszym ukłonem uczniowskim, który jest ten sam co i w wojsku, przykładając rękę do skroni.
Chorągiew, niesiona przez oficera, przeciągnęła mimo nas, cała wypłowiała, poszarpana, stara, z medalami, zawieszonemi na drzewcu. My salutowaliśmy ją wszyscy, razem, przyłożywszy rękę do czoła. Oficer popatrzył na nas z uśmiechem oddał nam ukłon dłonią.
— Dzielne chłopaki! — powiedział ktoś za nami.
Obejrzeliśmy się. Był to staruszek, oficer emeryt; w dziurce od guzika surduta miał niebieską wstążeczkę medalu za krymską kampanię.
— Pięknieście zrobili, to mi się podoba! — dodał.
Tymczasem muzyka pułkowa w głębi ulicy skręcała na inną, boczną, otoczona tłumem malców, a sto głosów radośnych towarzyszyło dźwiękom trąb jakby pieśń wojenna.
— Dzielne chłopaki! — powtórzył raz jeszcze stary wiarus, patrząc na nas. — Kto szanuje od dziecka chorągiew, ten, wyrósłszy, będzie umiał jej bronić!


OPIEKUN NELLEGO.
23, środa.

I Nelli, biedny garbusek, patrzył również wczoraj na żołnierzy, ale z taką minką, jakby sobie myślał: „Już to ja nie będę nigdy mógł zostać żołnierzem.“ Dobry on jest, pilny, ale taki chudy, taki wynędzniały i oddycha z taką trudnością. Nosi zawsze długi fartuch z czarnego, błyszczącego płótna. Jego matka jest to pani mała, jasnowłosa, zawsze czarno ubrana; codzień sama przychodzi po syna przy końcu lekcyj, widocznie z obawy, aby nie wybiegł wraz z innymi, żeby mu w ścisku, w zamięszaniu co złego się nie stało, i pieści go czule. Z początku, w pierwszych dniach, niektórzy chłopcy, z powodu iż ów Nelli ma nieszczęście być garbatym, wyśmiewali się z niego i uderzali go w plecy tornistrami; ale on nigdy się nie oglądał na tych, co go krzywdzili, i nic matce nie mówił, zapewne dlatego, aby jéj oszczędzić boleści na myśl, iż syn jéj pośmiewiskiem jest towarzyszy; szydzili zeń, a on płakał i milczał, oparłszy czoło na ławce. Ale pewnego poranku wdał się w to Garrone — wstał i zawołał:
— Kto pierwszy dotknie mi się do Nellego, takiego mu dam kuksa, że aż trzy razy w kółko się okręci.
Franti nie zważał na to i obiecanego kuksa w głowę zaraz oberwał, wykręcił się trzy razy na pięcie, a potem już nikt nie dotknął Nellego. Nauczyciel posadził Garrona nieopodal niego, w téj samej ławce. Chłopcy się zaprzyjaźnili. Nelli bardzo się przywiązał do Garrona. Zaledwie wchodzi do szkoły, zaraz szuka Garrona. Nigdy nie odejdzie, żeby nie powiedział: „Do widzenia, Garrone.“ A i Garrone mu tém samém odpłaca. Kiedy Nelli upuści pióro lub książkę na podłogę, Garrone natychmiast się schyla, aby garbusek się nie trudził, i podaje mu to pióro lub książkę, potém pomaga mu włożyć rzeczy do tornistra i ubrać się w palto. Dlatego Nelli go kocha i ciągle nań patrzy, — a kiedy nauczyciel go chwali, to się tak cieszy, jakby jego samego chwalono. Musiał wreszcie Nelli wszystko swojéj matce powiedzieć, zarówno o bolesnych żarcikach, potrącaniach, krzywdach, których doznawał z początku, jak téż i o owym towarzyszu, co go wziął w opiekę, obronił, przygarnął, — bo oto co się stało dzisiejszego rana: Na pół godziny przed ukończeniem lekcyj nauczyciel nasz posłał mnie do dyrektora, abym zaniósł rozkład nauk, i byłem właśnie w jego biurze, gdy weszła pani czarno ubrana, matka Nellego, która powiedziała:
— Panie dyrektorze, czy jest w klasie mego syna chłopiec nazwiskiem Garrone?
— Jest — odrzekł dyrektor.
— Czy byłbyś pan tyle łaskaw, aby go tu kazać zawołać na chwilkę, bo mam mu parę słów powiedzieć?
Dyrektor zawołał woźnego i posłał go do szkoły, a po paru minutach zjawił się Garrone w progu, z swoją dużą, ogoloną głową, poglądając ze zdziwieniem to na dyrektora, to na ową panią. Matka Nellego, skoro tylko spostrzegła Garrona, natychmiast podbiegła ku niemu, zarzuciła mu ręce na szyję i, pokrywając głowę jego pocałunkami, zawołała:
— Toś ty Garrone, ty, przyjaciel mego syna, opiekun mego biednego dziecka, toś ty, drogi, poczciwy chłopcze, toś ty!
Potém zaczęła prędko szukać czegoś po kieszeniach i w sakiewce, a nie znalazłszy widocznie nic, zdjęła sobie z szyi krzyżyk na łańcuszku, włożyła go na szyję Garrona i powiedziała:
— Weź go, noś go na pamiątkę ode mnie, drogi chłopcze, na pamiątkę od mamy Nellego, która dziękuje ci i błogosławi ciebie.


PIERWSZY W KLASIE.
25, piątek.

Garrone jedna sobie miłość wszystkich, Derossi — wszystkich podziw. Wziął pierwszy medal, znowu i w tym roku będzie pierwszym uczniem, nikt się z nim mierzyć nie może, wszyscy we wszystkiem wyższość jego uznają. Pierwszym jest w rachunkach, w gramatyce, w ćwiczeniach piśmiennych, w rysunku, każdą rzecz odrazu zrozumie, pamięć ma zadziwiającą, wszystkiemu da radę bez najmniejszego wysiłku, — zdaje się, iż nauka to dla niego zabawka. Nauczyciel powiedział mu wczoraj:
— Nie poskąpił ci Pan Bóg swych darów; nic innego nie masz czynić, jak tylko dbać o to, byś ich nie zmarnował.
Derossi jest wysoki, piękny, o kędzierzawych, jasnych włosach, zwinny, zgrabny tak dalece, iż przeskakuje przez ławkę, wsparłszy się na niéj tylko jedną ręką, i fechtować się już umie. Ma lat dwanaście, jest synem przemysłowca, ubrany w kurtkę i majtki granatowe ze złotemi guzikami. Zawsze żywy, wesoły, uprzejmy ze wszystkimi, pomaga każdemu, jak może, na egzaminie — i nikt nigdy nie odważył się zrobić mu jaką niegrzeczność, lub powiedziéć mu coś przykrego. Tylko Nobis i Franti krzywo nań patrzą, i Wotiniemu zazdrość świeci z oczu, ale on tego nawet nie widzi. Wszyscy uśmiechają się do niego, chwytają go za rękę lub ramię, kiedy taki wesoły i grzeczny chodzi po szkole, odbierając wypracowania. Darowuje towarzyszom ilustrowane pisma, rysunki, wszystko to, co w domu jemu darowują; dla Kalabryjczyka zrobił małą kartę geograficzną Kalabryi; rozdaje wszystko, śmiejąc się niedbale, jak wielki pan, nie wyróżniając nikogo. Niepodobna nie zazdrościć, nie czuć się niższym od niego pod każdym względem. Ach! i ja również, jak Wotini, także mu zazdroszczę. I czasami, gdy nie mogę dać rady z jaką lekcyą, zadaną w domu, i gdy sobie pomyślę, że o téj saméj godzinie on już ją zrobił doskonale, bez trudu, czuję jakąś gorycz, niechęć do niego. Ale potém, gdy wracam do szkoły, i znowu widzę go tak pięknym, śmiejącym się, tryumfującym, i słyszę, jak na pytania nauczyciela odpowiada śmiało, pewnie, jak jest grzeczny, uczynny, jak go wszyscy lubią, — wówczas wszelka niechęć ku niemu znika i wstydzę się, żem takich uczuć doznawał. I chciałbym wtedy zawsze być blizko niego; chciałbym z nim razem wszystkie szkoły przechodzić; jego obecność, jego głos dodaje mi odwagi, chęci do pracy, wesołości, życia. Nauczyciel dał mu do przepisania miesięczne opowiadanie, które jutro czytać będzie: „Mały Lombardczyk na wedecie;“ przepisywał je dziś rano i był wzruszony tym bohaterskim czynem, cały rozpalony na twarzy, z wilgotnemi oczami i drżącemi ustami; a ja patrzyłem na niego. Jaki on był piękny i szlachetny! Z jakąż przyjemnością powiedziałbym mu wówczas otwarcie, szczerze: „Derossi, tyś pod każdym względem więcéj wart ode mnie! Ty jesteś człowiekiem w porównaniu ze mną! Ja cię szanuję i podziwiam!“


MAŁY LOMBARDCZYK NA WEDECIE.
(Opowiadanie miesięczne).

W roku 1859. podczas wojny za Lombardyę, w kilka dni po bitwie pod Solferino i San Martino, wygranéj przez Francuzów i Włochów na Austryakach, w piękny czerwcowy poranek, mały oddział szwoleżerów Saluzzy posuwał się zwolna samotną ścieżyną ku nieprzyjacielowi, badając uważnie okolicę. Prowadzili ów oddział konnicy oficer i sierżant i wszyscy patrzyli przed siebie oczami nieruchomie w dal utkwionemi, w milczeniu, przygotowani na to, że lada chwila zobaczą wśród drzew bielejące mundury przednich straży nieprzyjaciela. Dojechali w ten sposób do jakiegoś wiejskiego domku, otoczonego jesionami, przed którym siedział sam jeden chłopiec lat dwunastu, strużąc sobie gałąź na laskę; z jednego z okien powiewała wywieszona wielka trójbarwna chorągiew; wewnątrz domu nie było nikogo, wieśniacy, wywiesiwszy chorągiew, uciekli ze strachu przed Austryakami. Spostrzegłszy szwoleżerów, chłopiec natychmiast wstał, rzucił kijek i zdjął czapkę. Był to piękny chłopiec, z twarzą śmiałą, z wielkiemi błękitnemi oczami, z długiemi jasnemi włosami. Za cały ubiór miał koszulę i majtki; koszula na piersiach była rozwarta.
— Co tu robisz? — spytał go oficer. — Czemuś nie uciekł z twoją całą rodziną?
— Ja nie mam rodziny — odrzekł chłopiec, — jestem podrzutkiem. Pracuję potrochu za wszystkich. Pozostałem, aby zobaczyć wojnę.
— Przechodzili tędy Austryacy?
— Nie, już od trzech dni ich nie widziałem.
Oficer myślał przez chwilę, potém zeskoczył z konia i, zostawiwszy żołnierzy, zwróconych ku nieprzyjacielowi, wszedł do domu i po schodach dostał się na dach. Dom był nizki — z dachu widać było tylko niewielką przestrzeń okolicy.
— Trzeba włazić na drzewa — powiedział oficer i zszedł na dół.
O kilkanaście kroków od domu, naprzeciwko drzwi, stał jesion, cienki, ale wysoki, najwyższy ze wszystkich dokoła, którego wierzchołek, poruszany wiatrem, kołysał się zwolna w lazurze. Oficer znowu się namyślał przez chwilę, patrząc to na drzewo, to na swoich żołnierzy; nagle zwrócił się do chłopca:
— Malcze, a masz ty dobry wzrok?
— Ja? — odrzekł chłopak — to ja wróbla w gnieździe o milę spostrzegę.
— A mógłbyś wléźć na to drzewo?
— Na to drzewo? ja? W pół minuty będę na wierzchołku.
— I umiałbyś mi powiedziéć, co ztamtąd zobaczysz, czy są Austryacy w tamtéj stronie, obłoki kurzawy, strzelby połyskujące w słońcu, konie?
— A pewno, żebym umiał.
— Cóż ty żądasz za tę przysługę?
— Co ja żądam? — powiedział chłopiec z uśmiechem — nic. Piękna rzecz! Zresztą... żeby to dla Niemców, za nic bym nie zrobił, ale dla naszych! Jestem Lombardczyk!
— Dobrze więc, właź.
— Zaraz, tylko buty zdejmę.
Zdjął buty, zacisnął rzemyk od spodni, rzucił czapkę w trawę i objął pień drzewa.
— Ale zważ-no, czekaj... — zawołał oficer, robiąc ruch taki, jakby go chciał zatrzymać, zdjęty nagłą obawą.
Chłopiec obejrzał się i spojrzał pytająco na oficera swemi pięknemi niebieskiemi oczami.
— No, nic już, nic — powiedział oficer, — naprzód!
Chłopak jak kot zaczął piąć się w górę.
— A wy tam patrzéć przed siebie! — zawołał oficer, zwracając się do żołnierzy.
W kilka chwil chłopiec był już na wierzchołku drzewa; oplatał pień silnie rękami, nogi jego były wśród gałęzi, lecz cała górna połowa ciała wychylała się ponad liście najwyższe, a słońce oświecało jego jasną główkę, która wyglądała jak złota. Oficer ledwie go mógł dojrzéć, tak się tam malutkim wydawał.
— Patrz prosto przed siebie i daleko! — zawołał oficer.
Chłopiec, aby widziéć lepiéj, prawą rękę od pnia odjął i przyłożył do czoła.
— Co widzisz? — spytał oficer.
Chłopiec twarz ku niemu pochylił i, rękę zbliżając do ust, aby głos jego był donośniejszym, odrzekł:
— Dwóch ludzi na koniach na białej drodze.
— Czy daleko ztąd?
— O jakie pół mili.
— Jadą?
— Stoją na miejscu.
— Co jeszcze widzisz? — spytał oficer po chwili milczenia. — Patrz na prawo.
Chłopiec spojrzał na prawo. Potém rzekł:
— Koło cmentarza, wśród drzew, cóś błyszczy. Zdaje się, że bagnety.
— Widzisz ludzi?
— Nie, muszą być ukryci w zbożu.
W téj chwili ostry świst kuli przeszył w górze powietrze i zamarł gdzieś w dali za domem.
— Złaź, chłopcze, złaź! — zawołał oficer. — Spostrzegli cię. Już dosyć! nie chcę! Złaź!
— Kiedy ja się nie boję — odrzekł chłopiec.
— Złaź! — powtórzył oficer. — Co jeszcze widzisz na lewo?
— Na lewo?
— Tak, na lewo.
Chłopiec zwrócił głowę na lewo. W tej chwili inny świst, bardziéj ostry i wyższy, przeszył powietrze. Chłopiec cały drgnął.
— Bodaj ich! — zawołał. — Naprawdę na mnie się zawzięli.
Kula przeleciała tuż koło niego.
— Na ziemię! — groźnie i rozkazująco krzyknął oficer.
— Zaraz, zaraz — odrzekł chłopiec. — Ale drzewo mnie zasłania, nic mi nie będzie. Na lewo chciał pan oficer wiedzieć?
— Tak, tak — odrzekł oficer; — ale złaź mi zaraz!
— Na lewo — zawołał chłopiec, wysuwając się do pół ciała z pośród gałęzi, — w tamtéj stronie, gdzie kapliczka, zdaje się, że widzę...
Trzeci wściekły świst przeleciał w wyżynie i niemal jednocześnie chłopiec zaczął się spuszczać, zrazu chwytając się za pień drzewa i gałęzie, nagle jednak ręce mu się rozwarły... leciał już w dół głową.
— Przekleństwo! — wykrzyknął oficer, nadbiegając.
Chłopak padł na wznak na ziemię i pozostał tak rozciągnięty z rozpostartemi ramionami, bez ruchu; struga krwi wyciekała mu z piersi z lewéj strony. Sierżant i dwaj żołnierze zeskoczyli z koni, oficer ukląkł przy chłopcu, nieco go podniósł rozpiął koszulę: kula przeszyła mu lewe płuco.
— Nie żyje! — zawołał.
— Żyje jeszcze, żyje! — odrzekł sierżant.
— Ach, biedny chłopcze, dzielny chłopcze! wołał daléj oficer — żyć będziesz... odwagi!
Ale podczas gdy to mówił i chustkę do rany przyciskał, chłopak oczy przewrócił, głowę opuścił, skonał. Oficer zbladł i przez długą chwilę wpatrywał się w niego, potem złożył jego głowę ostrożnie na trawie, powstał i jeszcze nań patrzył. Sierżant i dwaj żołnierze również nań patrzyli; — inni, siedząc na koniach, zwróceni byli ku nieprzyjacielowi.
— Biedny chłopiec! — powtórzył ze smutkiem oficer — biedny, szlachetny, odważny chłopiec!
Następnie zbliżył się do domu, wyjął z okna trójbarwną chorągiew, rozpostarł ją jakby całun żałobny na małym umarłym, pozostawiając tylko jego twarz odsłoniętą. Sierant pozbierał i położył przy boku zmarłego jego czapkę, buty, laseczkę i nożyk. Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu — naraz oficer zwrócił się do sierżanta i rzekł:
— Z lazaretu polnego przyszlemy po niego. Trzeba go zabrać; poległ jak żołnierz, żołnierze też chować go będą.
To rzekłszy, przesłał ręką pocałunek zmarłemu i zawołał:
— Na koń!
Wszyscy skoczyli na siodła, oddział się uszykował; ruszyli daléj... W kilka godzin potém mały umarły odbierał należne mu honory wojskowe. O zachodzie słońca cała linia przednich straży włoskich posuwała się ku nieprzyjacielowi — i po téj saméj drodze, którą z rana szedł ów mały oddział konnicy, podążał teraz po dwu w szeregach wielki batalion strzelców, który przed paru dniami walecznie krwią oblał wzgórze San Martino. Wieść o bohaterskiéj śmierci chłopaka rozeszła się już była wpośród tych żołnierzy przedtém nim wyruszyli z obozów. Drożyna, mając po jednéj stronie strumień, przechodziła w odległości zaledwie kilku kroków od domu. Oficerowie, będący na czele, spostrzegłszy małego nieboszczyka, leżącego pod drzewem i przykrytego trójbarwną chorągwią, uczcili go, broń prezentując; jeden zaś z nich pochylił się na brzeg strumyka, który był cały kwieciem porosły, zerwał dwa kwiaty i rzucił je na chłopca. Wówczas wszyscy strzelcy, w miarę jak przechodzili, rwali kwiaty i rzucali zmarłemu. W kilka minut chłopiec był kwieciem pokryty, a oficerowie i żołnierze, mijając go, ukłon mu słali:
— Żegnaj nam, chłopcze! Masz kwiatek! Dzielny mały lombardczyku! Biedny jasnowłosy malcze! Cześć tobie! Chwała! Żegnaj!
Pewien oficer rzucił mu swój medal za waleczność, — inny, uklęknąwszy, pocałował go w czoło. A kwiaty wciąż się sypały na bose nogi, na pierś skrwawioną, na jasną główkę. On zaś spał w trawie, owinięty w swoją chorągiew, z twarzyczką białą, niby uśmiechniętą, biedny chłopczyna, jakby słyszał to pożegnanie, jakby czuł owe kwiaty, jakby się radował, iż życie oddał za swoją Lombardyę.


UBODZY.
29, czwartek.

Dzisiejszego rana, idąc przede mną, kiedyśmy powracali ze szkoły, tyś przeszedł obok ubogiéj, która trzymała na rękach dziecko wychudłe i blade i która prosiła cię o jałmużnę, — tyś na nią popatrzył i nic nie dał, choć miałeś pieniądze w kieszeni. Słuchaj, synu, nie nawykaj do przechodzenia obojętnie obok nędzy, która rękę wyciąga, a tembardziéj obok matki, która prosi o grosz dla swego dziecięcia. Pomyśl, iż może to dziecko było głodne, — pomyśl, co czuć musiała ta biedna kobieta. Wystaw sobie rozpaczliwe łkania twojéj matki, gdyby dnia pewnego musiała ci powiedziéć: „Henryku, dziś chleba nawet dać ci nie mogę!” Kiedy ja daję jałmużnę żebrakowi, a on mi mówi: „Niech Pan Bóg zachowa w zdrowiu pana i jego dziatki!” — nie możesz pojąć owéj błogości, jaką te wyrazy napełniają mi serce, owéj wdzięczności, którą uczuwam dla tego biedaka. Zdaje mi się, iż to dobre życzenie naprawdę na czas długi zapewni wam zdrowie, i wesół wracam do domu i myślę: „O! ten ubogi oddał mi daleko więcéj, niż to, czem go ja obdarzyłem!” Otóż, Henryku, spraw, abym czasem to dobre życzenie usłyszał wywołane, zasłużone przez ciebie; ujmij od czasu do czasu jakiego solda z twéj małéj sakiewki, aby go wcisnąć w rękę starca bez podpory, matki bez chleba, dziecka bez matki. Ubodzy lubią jałmużnę dzieci, bo ich ona nie upokarza, — bo dzieci, które potrzebują pomocy od wszystkich, do nich są podobne; patrz, dokoła szkoły zawsze znajdziesz ubogich. Jałmużna dorosłego człowieka jest miłosiernym uczynkiem, lecz dziecka jałmużna nietylko jest uczynkiem miłosiernym, ale i pieszczotą. Rozumiesz? To tak, jakby z jego ręki padł pieniądz i kwiatek. Pomyśl, że gdy tobie na niczém nie zbywa, im braknie wszystkiego; iż podczas kiedy ty pragniesz być szczęśliwym, dla nich wystarcza, aby nie umarli. Pomyśl, jak to jest okropnie, iż wpośród tylu pałaców, że na ulicach, gdzie przejeżdżają wspaniałe powozy i przechodzą dzieci w aksamity ubrane, — są kobiety, są dzieci, niemające czem zaspokoić głodu. Głodne, głodne, mój Boże! Dzieci takie jak ty, dobre jak ty, pojętne jak ty, które wśród wielkiego miasta są tak głodne jak dzikie zwierzęta w pustyni. O, nigdy już, nigdy, Henryku, nie przechodź mimo matki, co żebrze, bez tego, żebyś jej nie miał wsunąć chociaż solda jednego do ręki!

Twój ojciec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.