Pamiętnik chłopca/Czerwiec/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZERWIEC.

GARIBALDI.
3, czerwiec. Jutro przypada świętu narodowe.

Dzisiaj żałoba. Wczoraj wieczorem umarł Garibaldi. Wiesz-że, kto on był? To ten, co wyzwolił z pod jarzma Burbonów dziesięć milionów naszych rodaków. Umarł w wieku siedemdziesięciu pięciu lat. Urodził się w Nizzy, byt synem kapitana okrętu. Mając lat osiem, uratował życie pewnéj kobiecie; mając lat trzynaście, ocalił łódź od zatonięcia, pełną swych towarzyszy; mając lat dwadzieścia siedem, wyciągnął z wody w Marsylii młodzieńca, który tonął; mając lat czterdzieści jeden, ochronił od pożaru statek na oceanie. Przez lat dziesięć walczył w Ameryce za niepodległość obcego narodu, bił się w trzech wojnach przeciwko Austryakom, za wyzwolenie Lombardyi i Trentu, bronił Rzymu przed Francuzami w 1849 r., wyzwolił Palermo i Neapol w 1860 r., walczył powtórnie za Rzym w 1867 r., walczył w 1870 r. z Prusami, w obronie Francyi. Posiadał ogień bohaterstwa i geniusz wojny. Walczył w czterdziestu bitwach, z których trzydzieści siedem wygrał. Kiedy się nie bił, pracował na życie i chronił się na wyspę samotną, aby ziemię uprawiać. Był na przemiany nauczycielem, żeglarzem, robotnikiem, kupcem, żołnierzem, generałem, dyktatorem. Był wielki, skromny, dobry. Kochał wszystkich, opiekował się wszystkimi, nie miał innéj żądzy, prócz pragnienia dobra, nie przyjmował zaszczytów, gardził śmiercią, ubóstwiał Italię. Kiedy wydawał okrzyk wojenny, legiony walecznych zewsząd śpieszyły do niego; panowie porzucali swoje pałace, rzemieślnicy fabryki, młodzieńcy szkoły, aby iść walczyć w słońcu jego chwały. W czasie wojny nosił czerwoną koszulę. Był silny, jasnowłosy, piękny. Na polach bitwy był jak grom, w przywiązaniu jak dziecko, w boleści jak święty. Tysiące Włochów umarło za swój kraj, szczęśliwych, że w chwili skonu widziało go zdaleka, przejeżdżającego jako zwycięzcę; tysiące dałyby się zabić za niego; miliony błogosławiły go i będą błogosławić. Umarł — świat cały po nim płacze. Ty dziś jeszcze tego nie rozumiesz. Ale będziesz czytał o jego czynach walecznych, będziesz przez całe życie o nim słyszał, a w miarę tego, jak będziesz wzrastał, i jego obraz rość będzie przed tobą; kiedy będziesz człowiekiem, on będzie olbrzymem; a kiedy ty już zejdziesz z tego świata, kiedy nawet dzieci twoje oddawna żyć przestaną, jeszcze owe przyszłe pokolenia będą widziały w górze twarz promienną tego obrońcy wolności narodów, otoczoną wieńcem imion swoich zwycięstw, jak gdyby gwiazd kołem, i każdemu Włochowi rozjaśni się czoło i dusza, gdy imię jego wymawiać będzie.


WOJSKO.
11, niedziela. Święto opóźniono o siedem
dni, z powodu śmierci Garibaldiego.

Poszliśmy na plac zamkowy, aby widzieć przegląd żołnierzy, którzy defilowali przed generałem komenderującym pośród dwu wielkich skrzydeł zebranego ludu. W miarę tego, jak przeciągali przy odgłosie hejnałów i muzyk wojskowych, mój ojciec wskazał mi na korpusy i na chorągwie. Najprzód przeciągnęli uczniowie Akademii, ci, co będą oficerami inżenieryi i artyleryi — blizko trzystu, ubrani czarno; szli z tą śmiałą, swobodną wytwornością w postawie i ruchach, która może być tylko żołnierzom-studentom właściwa. Po nich przeciągnęła piechota: brygada Aosty, która potykała się pod Goito i pod San Martino, i brygada Bergamo, która walczyła pod Castelfidardo, cztery pułki, oddział za oddziałem, tysiące czerwonych fontazi, które wyglądały jak podwójne a długie nieskończenie równianki z kwiatów plecione, krwawej barwy, falujące i niesione wśród tłumu. Za piechotą postępowała inżenierya, robotnicy wojskowi, w pióropuszach z czarnego włosienia i z karmazynowemi galonami, a podczas gdy ci przechodzili, ukazały się nadciągające za nimi setki długich, prostych piór, które górowały nad tłumem widzów: byli to strzelcy alpejscy, obrońcy bram Italii, a każdy z nich wysoki, rumiany i silny, w kalabryjskim kapeluszu i z wypustkami pięknéj, jaskrawéj barwy zielonéj, przypominającéj trawę z ich gór. Jeszcze przeciągali alpejscy strzelcy, gdy przebiegł szmer i jakby dreszcz radosny wśród tłumu i oto bersalierowie, stary dwunasty batalion, pierwsi żołnierze, co weszli do Rzymu przez wyłom w bramie Pia, smagli, żywi, lekcy, z rozwiewającemi się pióropuszami, przeszli jak fala czarnego potoku, napełniając plac ostremi trąb dźwiękami, które obijały się o mury jakby okrzyki radości. Lecz głosy te zostały pokryte hałasem głuchym, przerywanym, który zapowiadał zbliżenie się artyleryi polowéj, i wówczas przeciągnęli, wspaniale siedząc na wysokich skrzyniach, ciągnionych przez trzysta par koni ognistych, piękni żołnierze o żółtych sznurach i długie działa ze stali i spiżu, połyskujące na lekkich swych łożach, które podskakiwały i huczały, że aż ziemia drżała. Potém przeciągnęła powoli poważna, piękna w swym szyku i stroju, zdającym się świadczyć, że do trudu i znoju stworzona, ze swymi wielkimi żołnierzami, ze swemi dużemi mułami, ciężka artylerya górska, która śmierć i przerażenie niesie, gdzie tylko na wyżyny może się wspiąć ludzka noga. I nareszcie przeleciała cwałem, hełmami połyskującemi w słońcu, z podniesionemi lancami, z chorągwiami rozpostartemi, kołyszącemi się z wiatrem, lśniąca od srebra i złota, napełniając powietrze brzękiem broni i rżeniem koni, piękna konnica genueńska, która szalała jak wicher na dziesięciu polach bitew od Santa Lucia do Villafranca.
— Jakież to piękne! — zawołałem.
Ale mój ojciec zrobił mi niemal wymówkę — na te wyrazy i rzekł:
— Nie patrz na wojsko, jakbyś patrzył na piękne widowisko. Wszyscy ci młodzieńcy, pełni sił i nadziei, mogą być powołani lada dzień do obrony naszego kraju i w kilka godzin każdy z nich paść może strzaskany kulą karabina lub działa. Za każdym razem, gdy usłyszysz w jakiéj uroczystości narodowéj okrzyk: „Niech żyje wojsko! Niech żyje Italia!“ wystaw sobie poza temi pułkami, które przeciągają, pole pokryte trupami i zalane krwią i wówczas okrzyk na cześć wojska wyjdzie ci prosto z serca, a obraz Italii urośnie i nabierze powagi w twéj duszy.


ITALIA.
14, wtorek.

Witaj ją tak, twoją ojczyznę, w dniu jéj uroczystości: Italio, ojczyzno moja, droga i szlachetna ziemio, gdzie się porodzili moi rodzice i gdzie będą kiedyś spoczywały ich prochy po śmierci, gdzie ja mam nadzieję, życie spędzić i umrzeć, gdzie moje dzieci porosną i umrą, Italio piękna, wielka i sławna od wieków, zjednoczona i wolna od lat niewielu, któraś tyle cudnego światła na świat rozlała i dla której tylu mężnych poległo na polach bitew i tylu bohaterów z ręki kata, matko dostojna trzystu miast i trzydziestu milionów synów, ja, dziecko, które jeszcze nie mogę cię pojąć i nie znam ciebie całéj, ja ciebie wielbię i kocham z całéj duszy i jestem dumny, żem się z ciebie zrodził, że się synem twoim mianuję. Kocham twoje cudne morza i twoje Alpy wspaniałe, kocham twoje sławne pomniki i twoje nieśmiertelne pamiątki, kocham twoje chwały i twoje piękności, kocham i czczę ciebie całą, jak i tę część twoją najmilszą, gdzie po raz pierwszy ujrzałem słońce i usłyszałem twe imię. Kocham z równém przywiązaniem i z równą wdzięcznością wszystkie miasta twoje: Turyn waleczny, Genuę wspaniałą, uczoną Bolonię, czarowną Wenecyę, Medyolan potężny, kocham was, z równém uszanowaniem synowskiém, Florencyo prześliczna i groźne Palermo, niezmierny i piękny Neapolu, wieczny i cudowny Rzymie. Kocham cię, święta ojczyzno. I przysięgam ci, że będę kochał wszystkie twe dzieci jak braci, że zawsze będę czcił całém sercem twoich wielkich i stawnych synów umarłych i żywych; że będę uczciwym i pracowitym obywatelem kraju, czuwającym ustawicznie nad tém, by się doskonalić, aby stać się godnym ciebie, aby ci służyć w miarę słabych sił moich i módz przyczynić się do tego, by zaginęły z twego oblicza kiedyś: nędza, ciemnota, niesprawiedliwość, występek, i żebyś ty mogła żyć i rozwijać się spokojna w majestacie twoich praw i twojéj siły. Przysięgam, że służyć ci będę jak mi będzie danem: wiedzą, ramieniem, sercem, skromnie, lecz wytrwale i śmiało, i że — gdyby przyszedł dzień taki, w którym musiałbym oddać za ciebie krew i życie moje — oddam moją krew i umrę z twojém słodkiém imieniem na ustach, przesyłając je niebu i zwracając ostatnie spojrzenie na twoją błogosławioną chorągiew.


32 STOPNIE CIEPŁA.
16, piątek.

Mamy już zupełne lato; wszyscy zaczynają doświadczać znużenia i tracić owe żywe, świeże rumieńce, które mieli z wiosny; szyje i nogi stały się cieńsze, głowy się chwieją ociężałe, oczy się przymykają. Biedny Nelli, który mocno cierpi od upału, ma twarzyczkę jak woskową i zasypia czasem głęboko, z głową na kajecie; ale Garrone w takich razach nigdy nie omieszka postawić przed nim na pulpicie rozwartą książkę w ten sposób, aby nauczyciel nie spostrzegł, iż mały garbusek śpi. Krossi opiera swoją rudą głowę na ławce tak jakoś dziwnie, że ta jego głowa wygląda jakby była odcięta od tułowia i położona tam na pulpicie. Nobis narzeka na to, że nas jest zawiele i że mu psujemy powietrze! Ach! jakiegoż to teraz wysiłku woli potrzeba, by zmusić siebie do uczenia się! Patrząc przez okno naszego domu na te piękne drzewa, co taki cień gęsty i chłodny rzucają, takbym chciał tam biedz!... i ogarnia mnie jakaś złość, jakiś smutek, że muszę iść do dusznéj klasy i pomiędzy ławki się wtłaczać. Ale następnie nabieram otuchy, widząc, z jaką to troskliwością moja kochana mama patrzy na mnie, kiedy wychodzę ze szkoły, aby się przekonać, czym niebardzo blady, czym niezanadto się znużył, i kiedy przy odrabianiu lekcyj zadanych mówi:
— Masz-że jeszcze dość siły?
I co rano, budząc mnie o szóstéj do nauki, powtarza:
— Odważnie, synku! Już tylko tyle a tyle dni zostało: potém będziesz wolny i odpoczniesz, i w cieniu drzew, w alejach, bawić się będziesz.
Tak, mama dobrze robi, że mi przypomina, ile to dzieci pracuje w polu, w skwarze słonecznym i wśród białego żwiru rzecznego, który pali i oślepia, i w hutach szklanych, stojąc cały dzień nieruchomie, z twarzą pochyloną nad płomieniem gazowym, i wstaje wcześniéj ode mnie i nie ma wakacyj. Odwagi zatém! I w tym także razie jest pierwszym Derossi, który zdaje się nie czuć ani upału, ani senności, zawsze żywy, wesoły, ze swemi kędziorkami płowemi, tak samo jak w zimie; i uczy się z tą samą łatwością i wszystkich dokoła siebie rozbudza, ożywia, jakby od jego głosu samo powietrze stawało się mniéj skwarne. Są też i dwaj inni, również uważni i rzeźcy: ten mruk Stardi, który kłuje się w nos piórem, aby nie drzemać, i który, im większy upał i im bardziéj jest znużony, tém silniéj zęby zaciska i wytrzeszcza oczy, aż mógłby kto pomyśléć, że ma ochotę poźrzéć nauczyciela; ten handlarz Garoffi, cały zajęty robieniem wachlarzy z czerwonego papieru, przyozdobionych rysuneczkami z pudełek od zapałek, które następnie sprzedaje po dwa soldy za sztukę. Ale najmężniejszy jest Koretti, ten biedny Koretti, który wstaje o piątéj, aby pomagać ojcu w dźwiganiu drzewa! O jedenastéj w szkole oczy mu się kleją i głowa mu opada na piersi. Niemniéj wszakże otrząsa się, bije siebie dłonią z całéj siły po karku, prosi o pozwolenie wyjścia na chwilę, aby umyć sobie twarz zimną wodą, każe się szczypać i potrącać przez sąsiadów. Jednakże, pomimo to wszystko, dzisiejszego rana nie mógł się przemódz i zasnął snem kamiennym. Nauczyciel zawołał nań głośno:
— Koretti!
Nie słyszał. Nauczyciel, zniecierpliwiony, powtórzył:
— Koretti!
Wówczas syn węglarza, który mieszka obok niego, powstał i rzekł:
— Pracował od piątéj do siódméj, znosząc do sklepu wiązki chróstu.
Nauczyciel pozwolił mu spać przez pół godziny, nie przerywając lekcyi. Potém podszedł do ławki Korettiego i powoli, dmuchając mu w twarz, zbudził go. Na widok nauczyciela, stojącego przed nim, biedny chłopiec rzucił się w tył, przestraszony. Lecz nauczyciel, ująwszy jego głowę w obie ręce i całując go w czoło, powiedział:
— Nie czynię ci wymówki, moje dziecko. Nie z lenistwa twój sen pochodzi, o, nie! to sen spowodowany przez pracę.


MÓJ OJCIEC.
17, sobota.

Nigdy, nigdy, jestem tego pewną, ani twój przyjaciel Koretti, ani Garrone nie odpowiedziałby w taki sposób swemu ojcu, jak ty dzisiejszego wieczora. Henryku! Czyż to być mogło! Niemal uszom moim wierzyć nie chciałam! Musisz mi przysięgnąć, że się to już nigdy, nigdy nie powtórzy, póki ja żyć będę. Za każdym razem, gdy wskutek jakiejś wymówki twego ojca przyjdzie ci na usta zuchwała, niedobra odpowiedź, pomyśl o tym dniu, który kiedyś niechybnie nadejdzie, a w którym on ciebie zawoła do swego łóżka, aby ci powiedziéć: „Henryku, opuszczam ciebie.“ O, mój synu! kiedy usłyszysz głos jego po raz ostatni, a również i potém, przez czas bardzo długi, gdy będziesz płakał sam jeden w jego pustym pokoju, wśród tych książek, których już on nigdy nie otworzy, przypominając sobie, iż czasem mu uchybiłeś, iż czasem go obraziłeś — i ty również siebie zapytasz: „Czyż to być mogło?“ Wówczas zrozumiesz, iż on zawsze był najlepszym twoim przyjacielem, że kiedy zmuszonym bywał ciebie karać, wtedy nad tém cierpiał bardziéj jeszcze, niż tym sam, i że kiedy zniewalał cię do płaczu, było to dla twego dobra; i wówczas pożałujesz win swoich, względem niego popełnionych, i płacząc, całować będziesz ów stół, przy którym on tyle pracował, przy którym wśród trudu dla swych dzieci życie sobie skracał. Teraz rozumiesz mnie: on wszystko, wszystko przed tobą ukrywa, oprócz swojéj dobroci i swojéj miłości. Ty tego nie wiesz, iż nieraz on jest tak pracą znużony, że mu się wydoje, iż niedługo już żyć będzie na świecie, i że w takich chwilach nie mówi o niczém, jak tylko o tobie; nie ma w sercu innéj zgryzoty i innego bólu nad ten, że ciebie biednym i bez opieki zostawi! I ileż to razy, myśląc o tém, wchodzi, podczas gdy śpisz, do twego pokoju i stoi długo ze świecą w ręku przy twojém łóżeczku, patrząc na ciebie, a potém zdobywając się na wysiłek woli, taki znużony i smutny powraca do pracy; i tego nie wiesz, że często on ciebie szuka i przebywa z tobą, bo ma jakąś gorycz na sercu, bo go spotkało jakieś zmartwienie, jakaś przykrość, od których żaden człowiek na świecie wolnym być nie może, — i szuka ciebie jako przyjaciela, aby się pocieszyć, uspokoić, zapomniéć i w twojém przywiązaniu odzyskać pogodę i męztwo. Pomyśl więc, jaką on boleść czuć musi, kiedy zamiast przywiązania, zamiast miłości, natrafia w tobie na obojętność i nieuszanowanie! Nie plam siebie już nigdy tą ohydną niewdzięcznością! Pomyśl, iż nawet gdybyś był dobry jak święty, nie zdołałbyś nigdy dostatecznie nagrodzić tego, co uczynił i czyni dla ciebie. A i o tém myśl również — na życie rachować nie można: — jakieś nieszczęście mogłoby ci wydrzéć ojca teraz, niedługo, gdy jeszcze jesteś dzieckiem, za dwa lata, za miesiąc, jutro nawet. Ach! biedny mój Henryku, spostrzegłbyś, jakby się wówczas wszystko dokoła ciebie odrazu zmieniło, jakby ci się dom nasz pustym i smutnym wydal z tą twoją matką ubraną w żałobę! Idź, synu, idź do twego ojca, jest on obecnie w swoim pokoju, pracuje; idź cicho, na palcach, aby nie usłyszał twego wejścia; idź, połóż mu czoło na kolanach i proś go, aby ci przebaczył i pobłogosławił.


NA WSI.
19, poniedziałek.

Mój dobry ojciec przebaczył mi i tym jeszcze razem i pozwolił mi iść na przechadzkę zamiejską, którą ułożyliśmy zeszłego wtorku z ojcem Korettiego, tym, co to służył w czworoboku księcia Humberta, a dziś ma sklepik z drzewem. Każdy z nas tak dalece już potrzebował odetchnięcia świeżém powietrzem wzgórzy! Cóż to było za szczęście, jaka uciecha! Zeszliśmy się wczoraj o drugiéj na placu Statutu: Derossi, Garrone, Garoffi, Prekossi, ojciec i syn Koretti i ja, każdy ze swoim zapasem żywności: owoców, kiełbasek, chleba, jaj gotowanych na twardo; mieliśmy również i kubki cynkowe na wodę; Garrone przyniósł flaszkę z wydrążonéj i wysuszonéj dyni, napełnioną białém winem; Koretti żołnierską flaszkę swego ojca, pełną czerwonego wina; zaś mały Prekossi, w swéj kurtce kowalskiéj, miał pod pachą, owiniętą w papier bułkę długą jak luneta, ważącą dwa kilogramy. W omnibusie dojechaliśmy aż do Gran Madre di Dio, potém skoki na ziemię i już daléj piechotą, każdy ze swoim pakunkiem, na wzgórza, na pola. Mój Boże! jakiż tam cień, jaka zieloność, chłód jaki! Tarzaliśmy się w trawie, zanurzaliśmy twarze w strumykach, przeskakiwaliśmy przez żywopłoty. Koretti ojciec szedł za nami, zdaleka, z kurtką przerzuconą przez ramię, pykając ze swojéj fajeczki gipsowéj... i od czasu do czasu groził nam palcem, ostrzegając nas, abyśmy spodni nie darli. Prekossi gwizdał. Nigdy dotąd nie słyszałem, aby wygwizdywał. Koretti syn... ach, i czegóż on przez drogę nie robił! wszystko umie, wszystko potrafi. Tym swoim nożykiem zakrzywionym, a długim na cal, robi koła młyńskie, widły, fujarki i nadto chciał jeszcze nieść nasze rzeczy, — był tak obciążony, iż pot spływał mu po twarzy; ale pomimo to nic ze swój żywości nie stracił, był zwinny, rzeźki jak młode koźlątko. Derossi przystawał w drodze co chwila, aby nam mówić nazwy roślin i owadów; ja nie pojmuję doprawdy jak on może tak wszystko pamiętać i wiedziéć. A Garrone zajadał bułkę w milczeniu; lecz nie ma on już tych swoich dowcipków wesołych, co dawniéj, biedny Garrone, od czasu, jak stracił matkę. Zawsze jednak tak samo jest dobry: kiedy ktoś z nas, naprzykład, nie potrafił rozpędzić się tak, aby jaki rów przeskoczyć, on biegł naprzeciw niemu i rękę doń wyciągał; a kiedy spostrzegł, iż Prekossi boi się krów, gdyż go jedna z nich, gdy był mały, ubodła, stawał przed nim i zasłaniał go sobą za każdym razem, gdy napotkaliśmy krowę. Doszliśmy aż do Santa Margherita, a potém dalejże w dół z pagórka, po pochyłości, w podskokach, przewracając się, tocząc się jak piłki, goniąc się i śmiejąc. Prekossi, natknąwszy się na jakiś krzak ciernisty, podarł sobie ubranie i zawstydzony stanął jak wryty, patrząc na podartą, zwisającą szmatę; lecz Garoffi, który ma wiecznie pełno szpilek, pozatykanych w wyłogach kurteczki, tak mu je zgrabnie pospinał, iż znaku rozdarcia prawie nie było, — i Prekossi, powiedziawszy mu kilka razy przy téj czynności swoje zwykłe: „Przepraszam, przepraszam,” po chwili biegł już za nami. Garoffi nie marnował swego czasu: po drodze zrywał różne zielska i trawy przydatne na sałatę, zbierał ślimaki, podnosił i chował do kieszeni każdy choć trochę błyszczący kamuszek, myśląc, że tam w środku zawiera się złoto lub srebro. I tak biegnąc, goniąc się, przewracając, gramoląc, w cieniu i w słońcu, to w dół, to pod górę, przez wzgórza i po pochyłościach, wybierając zawsze drogę najkrótszą, dostaliśmy się nareszcie, zgrzani i zdyszani, na wierzchołek pewnego pagórka, gdzie zasiedliśmy do przekąski na trawie. Przed nami roztaczała się płaszczyzna olbrzymia, a daléj góry, Alpy potężne, wspaniałe, niebieskie, z białemi szczytami. Głodni byliśmy wszyscy jak wilki — chleb niknął, jakby topniał, albo się ulatniał. Koretti ojciec podawał nam kawałki pokrajanéj kiełbasy na liściach dyni. I wówczas zaczęliśmy mówić wszyscy razem — o nauczycielach, o towarzyszach, którzy z nami iść na tę wycieczkę nie mogli, i o egzaminach. Prekossi wstydził się nieco zajadać w tak liczném gronie i Garrone niemal gwałtem wpychał mu do ust najsmaczniejsze kąski z téj cząstki naszéj uczty, która była dlań przeznaczona. Koretti siedział obok swego ojca, ze skrzyżowanemi po turecku nogami: wyglądali raczéj na dwóch braci, niż na ojca i syna, siedząc tak jeden przy drugim, obaj czerwoni i uśmiechnięci, ukazując białe zęby. Ojciec zajadał ze smakiem, osuszał téż chętnie kubki z winem, które my zostawialiśmy niedopite, i mówił:
— Wam, dzieciom, co się uczycie, wino szkodzi; ja, to co innego; dla takich kupców drzewa wino właśnie jest potrzebne!
Potém brał za nos syna, zlekka nim potrząsając, i mówił do nas:
— Chłopcy, kochajcie tego tu malca, to porządny człowiek, ja wam to powiadam!
I wszyscy śmieli się, oprócz Garrona. A on, popijając winko, tak prawił daléj:
— Szkoda! ot, wielka szkoda! Teraz wszyscy jesteście razem, jak dobrzy, dzielni towarzysze, ale po kilku latach, kto wie... Henryk i Derossi będą adwokatami lub profesorami, albo tam jeszcze czémś inném, a wy czteréj: jeden w sklepie, inny w rzemiośle i kto tam już zgadnie, gdzie, jak daleko od siebie. I bywaj zdrowa, przyjaźni!
— Co, co? Jakto! — zawołał Derossi — dla mnie przecież Garrone będzie zawsze Garronem, Prekossi Prekossim zostanie, a i inni tak samo, choćbym nawet został cesarzem chińskim; gdzie oni będą, pójdę i ja.
— Dobrze! — zawołał Koretti ojciec, podnosząc butelkę — ot, tak to lubię, to mi śliczna mowa! Wypijmyż. Niech żyją poczciwi towarzysze, niech żyje i szkoła, która z was czyni jakby jednę rodzinę, równając z sobą bogatych i tych, co nic nie mają!
Wszyscy trąciliśmy naszemi kubkami o jego flaszkę i wypiliśmy po raz ostatni. A on tymczasem, powstawszy z ziemi i wychylając resztkę wina z przechylonej do ust flaszki, jeszcze zawołał:
— Niech żyje czworobok czterdziestego dziewiątego pułku! A jeżeli i wy, chłopcy, będziecie kiedy formować czworoboki, pamiętajcie tak się mężnie stawiać, jak to my stawaliśmy wówczas!
Było już późno: śpiewając, w podskokach zbiegliśmy ze wzgórza, a potém wziąwszy się pod ręce, wszyscy razem, w jednym szeregu, idąc miarowym, szybkim krokiem, doszliśmy do Po, gdy już mrok zapadał i gdy tysiące świecących skrzydlatych żuczków świętojańskich migało w powietrzu. Nie prędzéj rozstaliśmy się, aż na placu Statutu, umówiwszy się najprzód, że w niedzielę znowu się wszyscy zejdziemy, aby iść razem do teatru Wiktora Emanuela patrzéć na rozdawanie nagród uczniom szkół wieczornych. Cóż to za piękny był dzień! Jakżebym szczęśliwy wbiegł do domu, żeby nie to, iż spotkałem moją biedną nauczycielkę! Spotkałem ją, gdy schodziła ze schodów naszego mieszkania, niemal poomacku; lecz zaledwie mnie poznała, wzięła mnie za obie ręce i powiedziała na ucho:
— Bądź zdrów, Henryku! nie zapomnij o mnie!
Spostrzegłem, że płacze. Zaraz wszedłszy do mieszkania, powiedziałem o tém mamie:
— Spotkałem moją nauczycielkę.
— Szła do domu, aby się położyć do łóżka — odpowiedziała moja mama z zaczerwienionemi od łez oczami.
A potém dodała z wielkim smutkiem, patrząc na mnie uważnie:
— Twoja biedna nauczycielka... jest bardzo chora.


ROZDAWANIE NAGRÓD ROBOTNIKOM.
25, niedziela.

Jakeśmy się byli umówili, poszliśmy wszyscy razem do teatru Wiktora Emanuela, aby widziéć rozdawanie nagród robotnikom. Teatr był przystrojony, ale napełniały go niemal wyłącznie rodziny rzemieślników, a parter zajmowali uczniowie i uczennice szkół śpiewu chóralnego, którzy zaśpiewali najprzód hymn na cześć żołnierzy w Krymie poległych, hymn tak piękny, iż gdy go skończyli, wszyscy, z miejsc powstawszy, zaczęli bić w dłonie i śpiewacy zmuszeni byli jeszcze raz go powtórzyć. I zaraz potém zaczęli przeciągać przed syndykiem, prefektem i wielu innymi panami, nagrodzeni, którym rozdawano książki, książeczki kas oszczędności, dyplomy i medale. W jednym kątku parteru zobaczyłem naszego murarczuka, siedzącego obok swój matki; w inném miejscu spostrzegłem dyrektora, a poza nim rudą głowę mego nauczyciela z drugiéj klasy. Najprzód przesunęli się przez scenę, odbierając nagrody, uczniowie wieczornych szkół rysunkowych, złotnicy, rytownicy, litografowie, a także stolarze i murarze; potém uczniowie szkoły handlowéj, za nimi uczniowie liceum muzycznego, wśród których kilka dziewcząt, robotnic, postrojonych odświętnie, które gdy powitano z niezmiernym zapałem, one się śmiały. Na ostatku ukazali się uczniowie wieczornych szkół elementarnych i wówczas to najpiękniejszy był widok. Przesuwali się ludzie rozmaitego wieku, najrozmaitsze uprawiający rzemiosła i ubrani na przeróżne sposoby; mężczyźni o siwych włosach, chłopcy z warsztatów, robotnicy z wielkiemi czarnemi brodami. Mali byli zwinni i śmiali, dorośli jakby zakłopotani; widzowie przyklaskiwali hucznie najstarszym i najmłodszym. Ale nikt się nie śmiał wśród tłumów, jak to było wówczas, 14 marca, gdy nam, dzieciom, rozdawano nagrody: na wszystkich twarzach malowała się uwaga i jakieś uroczyste skupienie. Wielu z nagrodzonych miało żonę i dzieci na parterze, a były i takie małe dzieciny, że gdy spostrzegły ojca, przechodzącego przez scenę, wołały go po imieniu i pokazywały go rączką, śmiejąc się na głos. Przeszli wieśniacy, tragarze — ci byli ze szkoły Buoncompagni. Ze szkoły Cytadeli przeszedł pewien pucybut, którego ojciec mój zna i któremu prefekt wręczył dyplom. Po nim zjawia się człowiek wielki jak olbrzym, którego, jak mi się zaraz zdało, widywałem już nieraz... Był to ojciec murarczuka — odbierał drugą nagrodę! Przypomniałem sobie, jak to go widziałem na poddaszu wówczas, przy łóżku chorego syna, i oczami zaczęłem zaraz szukać syna na parterze, Biedny murarczuk! Patrzył na swego ojca błyszczącemi od łez oczami i, aby ukryć wzruszenie, robił swój „pyszczek zajęczy.” W téj chwili usłyszałem wybuch oklasków — spojrzałem na scenę: przed syndykiem stał mały kominiarczyk, z twarzą umytą, ale w swój odzieży, którą zawsze nosi przy pracy, i syndyk rozmawiał z nim, trzymając go za rękę. Po kominiarczyku zjawił się kucharz. Potem przyszedł po swój medal zamiatacz ulic z zarządu służby miejskiéj, ze szkoły Reineri. Ja doznawałem jakiegoś dziwnego, niedającego się opisać wrażenia; czułem coś, jakby wielką miłość i wielkie uszanowanie, które mnie jakoś za serce chwytało, gdym sobie pomyślał, ile to kosztowały te nagrody wszystkich tych ludzi tak ciężkiéj pracy, ojców rodzin, pełnych trosk, kłopotów w zdobywaniu powszedniego chleba! ile to oni trudów dodali do swych trudów dziennych, ile godzin wypoczynku nocnego sobie odjęli, choć im ten odpoczynek, ten sen krzepiący, tak bardzo był potrzebny, i jaką to być musiała ta ich wola iście żelazna, że zmusiła do nauki nieprzyzwyczajony do niéj umysł i ręce zesztywniałe, zgrubiałe wskutek ciężkiéj pracy! Ukazał się na scenie, pomiędzy innymi, chłopak jakiś z warsztatów, któremu, jak to łatwo było poznać, ojciec musiał pożyczyć swego surduta na tę uroczystość, bo rękawy były takie długie, iż, aby wziąć nagrodę, musiał je odwinąć; wiele osób się zaśmiało, ale śmiech został zaraz zagłuszony przez oklaski. Potém ukazał się starzec z łysą głową i białą brodą. Przeszli żołnierze artylerzyści — z tych, co uczęszczają do szkoły wieczornéj naszego wydziału; po nich żołnierze ze straży celnéj, ze straży miejskiéj — z tych, co to wartę mają przy naszéj szkole. Nareszcie uczniowie szkół muzyki chóralnéj zaśpiewali jeszcze raz pieśń na cześć w Krymie poległych, ale z takim zapałem tym razem, z taką siłą uczucia, które tak szczerze płynęło im z serca, iż tłum już niemal przestał bić im oklaski i wszyscy wyszli wzruszeni, powoli, nie potrącając się i bez hałasu. Przed bramą teatru stał mały kominiarz, z książką w czerwonéj oprawie ze złoconemi brzegami, którą dostał jako nagrodę, a dokoła niego stali jacyś panowie, rozmawiając z nim z wielkiém zajęciem. Wiele ludzi witało się, przesyłając sobie pozdrowienia z jednéj strony ulicy na drugą: robotnicy, chłopcy, żołnierze, nauczyciele. Mój nauczyciel z drugiej klasy wyszedł w towarzystwie dwóch żołnierzy artylerzystów. I dużo téż było żon robotników, z dziećmi na rękach; a dzieciny te trzymały w swych rączynach nagrody i dyplomy swoich ojców i pokazywały je z dumą przechodniom.


MOJA NAUCZYCIELKA UMARŁA.
27, wtorek.

Podczas gdyśmy byli w teatrze Wiktora Emanuela, moja biedna nauczycielka konała. Umarła o drugiéj, w siedem dni po jéj ostatniéj bytności u mojéj mamy. Dyrektor przyszedł wczorajszego rana, aby nam o tém w szkole oznajmić. I powiedział:
— Ci z was, którzy byli jéj uczniami, wiedzą, jak dobrą była, jak dzieci kochała: była dla nich jakby matką. Dziś jéj już niema na świecie! Trawiła ją oddawna okropna choroba. Gdyby nie potrzebowała na chleb pracować, mogłaby się była leczyć i może zdrowie odzyskać; gdyby wzięła urlop, mogłaby była chociaż życie sobie o kilka miesięcy przedłużyć. Lecz ona wołała aż do ostatka wśród swojéj dziatwy pozostać. Wieczorem, w sobotę, 17-go, z nią się pożegnała, z tém przeświadczeniem okropném, że już do niéj nie wróci; udzieliła jeszcze swym uczniom ostatnich rad, ucałowała ich wszystkich i odeszła, płacząc. Teraz nikt jéj już nigdy więcéj nie zobaczy. Wy, chłopcy, zachowajcie ją w pamięci.
Mały Prekossi, który był kiedyś jéj uczniem w piérwszéj klasie, pochylił głowę na ławkę i zapłakał gorzko. Wczoraj wieczorem, po wyjściu ze szkoły, poszliśmy wszyscy razem do domu nieboszczki, aby ciało jéj odprowadzić do kościoła. W ulicy, przed domem, stał już wóz pogrzebowy, zaprzężony w dwa konie, i było wiele ludzi, którzy czekali na wyprowadzenie zwłok, rozmawiając z sobą pocichu. Był dyrektor, wszyscy nauczyciele i nauczycielki z naszéj szkoły, a nawet i z innych wydziałów, gdzie ona przed laty kilku uczyła; były niemal wszystkie dzieci z jéj klasy, prowadzone za rękę przez matki, które niosły gromnice, i bardzo wiele dzieci z klas innych, a także pięćdziesiąt uczennic z wydziału Baretti, z wieńcami lub pękami róż w ręku. Wiele kwiatów już złożono na wozie, oraz przyczepiono doń wielki wieniec, przewiązany białą wstęgą, na któréj wielkiemi czarnemi głoskami było wypisane: Swojéj nauczycielce dawne uczennice z czwartéj klasy; a pod tym wielkim wieńcem u dołu był zawieszony inny, mały, który jéj przyniosły jéj dziatki z pierwszéj klasy. Wśród tłumu było wiele służących, przysłanych przez swoje panie, ze świecami, a także dwóch lokai w liberyi, z zapalonemi pochodniami; a jakiś pan bogaty, ojciec pewnego ucznia zmarłéj, przysłał swój powóz, wybity błękitnym atłasem. Wszyscy skupiali się przed bramą. Niektóre dziewczynki ocierały sobie oczy chusteczką. Czekaliśmy chwilę w milczeniu. Nareszcie po schodach znieśli na dół trumnę. Kiedy trumnę ustawiano na wozie, wiele dzieci zaczęło płakać na głos, a jeden chłopczyna krzyknął przeraźliwie, jakby w téj chwili dopiero zrozumiał, że jego nauczycielka umarła, i dostał napadu takiego konwulsyjnego łkania, że go czémprędzéj odnieść do domu musiano. Orszak żałobny uszykował się zwolna i ruszył z miejsca.
Na przedzie postępowały Siostry ze Schronienia Niepokalanego Poczęcia, ubrane w barwę zieloną, — potém Córki Maryi, całe w bieli, z niebieską przepaską, — potém księża, a za wozem żałobnym nauczyciele i nauczycielki, uczniowie z pierwszéj klasy i wszyscy inni, na ostatku tłum. Ludzie wyglądali przez okna i drzwi, a widząc wszystkie te dzieci i ów wieniec duży z napisem, mówili:
— To jakaś nauczycielka.

I wśród pań, co najmłodsze dzieci prowadziły za rękę, niektóre płakały. Gdy orszak stanął już przed kościołem, zdjęli trumnę z wozu i zanieśli ją do środkowéj nawy, przed wielki ołtarz; nauczycielki złożyły na niéj wieńce, dzieci pokryły ją kwiatami, a ludzie zebrani, skupiając się dokoła z płonącemi świecami, zaczęli śpiewać modlitwy w dużym i ciemnym kościele. Potém naraz, gdy ksiądz wymówił ostatnie Amen, świece zagasły i wszyscy wyszli śpiesznie, a moja nauczycielka pozostała sama. Biedna nauczycielka, taka dobra, taka cierpliwa, co przez lat tyle pracowała tak ciężko! Pozostawiła swój nieliczny zbiór książek swoim uczniom: jednemu z nich swój kałamarz, innemu swój obrazek — wszystko, co miała, pomiędzy nich rozdała; a na dwa dni przed śmiercią powiedziała dyrektorowi, aby najmłodszych na jéj pogrzeb nie puszczał, bo nie chciała, żeby płakali. Wiele dobrego robiła, cierpiała, umarła. Biedna nauczycielka, pozostawiona sama jedna w pustym, ciemnym kościele! Żegnam ciebie! Żegnam na zawsze, moja dobra, zacna przyjaciółko; wiecznie mi pozostaniesz w pamięci, jako jedno ze słodkich, smutnych i świętych wspomnień z mojego dzieciństwa!

DZIĘKUJĘ!
28, środa.

Chciała swój rok szkolny ukończyć moja biedna nauczycielka — umarła na trzy dni zaledwo przed końcem lekcyj. Pojutrze pójdziemy raz jeszcze do klasy, aby wysłuchać czytania ostatniego opowiadania miesięcznego: „Na tonącym okręcie” — i potém... koniec. W sobotę, pierwszy lipiec, egzamina. Jeszcze więc rok jeden, rok czwarty upłynął! I gdyby nie umarła moja nauczycielka, upłynąłby dobrze.
Myślę sobie, przypominam, com umiał w ubiegłym październiku, i zdaje mi się, że dziś umiem daleko więcéj; tyle mam nowych rzeczy w mojéj głowie; i mówię i piszę lepiéj niż wówczas to, o czém myślę; mógłbym również prowadzić rachunki lepiéj, niż niejeden dorosły, co się ich nie uczył, i niejednemu z nich nawet w rozwiązywaniu trudniejszych zadań z liczbami dopomódz; i rozumiem o wiele więcéj niż dawniéj; rozumiem niemal wszystko, co czytam. Jestem zadowolony... Ale iluż to pomagało mi, popychało do uczenia się — ten w taki sposób, ów w inny, w domu, szkole, na ulicy, wszędzie, gdziem poszedł, wszędzie, gdziem coś zobaczył nowego! I ja im wszystkim teraz z całego serca dziękuję.
Dziękuję ci najprzód, mój dobry nauczycielu, któryś był tak pobłażliwy, tak troskliwy dla mnie i dla którego każda z tych moich nowych wiadomości, któremi się dziś szczycę, była coraz nową pracą. Dziękuję tobie, Derossi, mój nieporównany towarzyszu, któryś przez swe trafne, jasne, a zawsze tak uprzejmie, chętnie udzielane wyjaśnienia, dopomógł mi nieraz do zrozumienia tylu rzeczy i do przełamania tylu trudności na egzaminach; i tobie również, wytrwały i dzielny Stardi, któryś mi pokazał, jak to silna wola przezwycięża wszystko; i tobie, szlachetny, zacny Garrone, który uszlachetniasz i uzacniasz wszystkich tych, co cię znają; i wam także, Prekossi i Koretti, którzyście mi zawsze dawali przykład męztwa w cierpieniach i pogody wśród pracy; dziękuję wam, dziękuję wszystkim innym! Ale przedewszystkiém dziękuję tobie, mój ojcze, mój nauczycielu najpierwszy, mój przyjacielu najlepszy, któryś mi dał tyle dobrych rad i wyuczył tylu rzeczy, podczas gdyś dla mnie pracował, ukrywając ciągle przede mną swoje kłopoty i zmartwienia i starając się wszelkiemi sposobami uczynić mi naukę łatwą i życie piękném; i tobie, droga, słodka moja matko, mój kochany, błogosławiony stróżu aniele, któraś dzieliła wszystkie moje radości, któraś uczyła się, pracowała i płakała ze mną, jedną ręką głaskając mi czoło, a drugą wskazując mi niebo. Ja klękam przed wami, jak wówczas, kiedym był małą dzieciną, i dziękuję wam, dziękuję z tą całą czułością, którąście wleli w moją duszę przez dwanaście lat miłości i poświęcenia.


NA TONĄCYM OKRĘCIE.
(Ostatnie opowiadanie miesięczne).

Przed kilku laty, pewnego grudniowego poranku, z portu w Liverpoolu odpływał wielki statek parowy, na którego pokładzie znajdowało się dwieście osób, a w téj liczbie siedemdziesięciu mężczyzn z okrętowéj załogi. Kapitan i niemal wszyscy majtkowie byli Anglikami. Wśród podróżnych znajdowało się kilku Włochów: ksiądz, trzy panie, jakieś towarzystwo grajków wędrownych. Parostatek miał płynąć na wyspę Maltę. Pogoda była pochmurna.
Pomiędzy podróżnymi trzeciéj klasy, na przedzie okrętu, był chłopiec włoski lat dwunastu, mały na swój wiek, ale krzepki Sycylijczyk, o typowej twarzy, tchnącéj powagą i męztwem. Siedział sobie samotnie, na uboczu, przy maszcie, na zwoju lin, obok starego tłomoczka, który zawierał w sobie całe jego mienie i na którym opierał rękę. Twarzyczkę miał ciemną, włosy czarne, długie, kędzierzawe, które mu aż na ramiona spadały. Ubrany był ubogo, otulony w jakąś starą, podartą chustkę, czy téż derkę wełnianą, z torebką podróżną, przewieszoną przez ramię. Patrzył dokoła w zamyśleniu na podróżnych, na statek, na majtków, którzy, biegając, uwijali się po pokładzie, i na morze wzburzone. Wyglądał na chłopca, którego spotkało niedawno jakieś okropne rodzinne nieszczęście, miał twarz dziecinną, wyraz dorosłego mężczyzny.
Wkrótce po wypłynięciu z portu jeden z żeglarzy, Włoch o siwych włosach, zjawił się na przodzie statku, prowadząc za rękę dziewczynkę, i stanąwszy przed małym Sycylijczykiem, powiedział:
— Masz towarzyszkę podróży, Maryuszu.
Potém odszedł.
Dziewczynka usiadła na stosie lin, obok chłopca.
Popatrzyli na siebie.
— Dokąd jedziesz? — spytał Sycylijczyk.
Dziewczynka odrzekła:
— Do Malty, a ztamtąd do Neapolu. — Następnie dodała: — Jadę do mego ojca i do mojéj mamy, którzy na mnie czekają. Nazywam się Julia Faggiani.
Chłopiec nic nie odpowiedział.
Po kilku minutach wydobył z torebki chleb i nieco suszonych owoców; dziewczynka miała suchary; zaczęli jeść.
— Hej, dzieci, wesoło! — zawołał stary Włoch, majtek, przebiegając szybko. — Teraz rozpoczyna się taniec!
Wiatr wzmógł się, statek kołysał się gwałtownie. Dzieci, które nie cierpiały wcale na morską chorobę, nie dbały o to; było to dla nich rzeczą obojętną, a nawet zabawną. Dziewczynka uśmiechała się. Była mniej więcéj w tym samym wieku co chłopiec, lecz znacznie wyższa od niego: wysmukła, na swój wzrost nieco zaszczupła, jakby zabiedzona, płeć miała ciemną, ubranie nędzne, włosy czarne, zlekka kędzierzawe, krótko ostrzyżone, chusteczkę czerwoną zawiązaną na głowie i dwa srebrne kółka w uszach.
Jedząc, opowiedziały sobie wzajemnie swoje dzieje. Chłopiec nie miał już ani ojca, ani matki. Ojciec jego, robotnik, umarł w Liverpoolu zaledwo przed kilku dniami, pozostawiając go samego na świecie, a konsul włoski odsyłał go teraz do kraju, do Palermo, do jakichś dalekich krewnych, których nawet nie znał. Dziewczynka przybyła do Londynu w roku zeszłym ze swoją ciotką, wdową, która ją bardzo kochała; rodzice jéj, ludzie ubodzy, pozwolili jéj na czas pewien z ową ciotką odjechać, wskutek obietnicy odziedziczenia po niéj niewielkiego spadku; ale przed paru miesiącami ciotka umarła, wpadłszy pod koła omnibusu kolei konnéj, i nie zostawiła ani grosza; a wówczas i ona również udała się do konsula, który ją teraz odsyłał do ojczyzny. Oboje zostali powierzeni opiece majtka, Włocha.
— I tak — zakończyła dziewczynka, — ojciec i matka myśleli, że powrócę bogata, a ja wracam uboga. Ale, pomimo to, kochają mnie jednakowo. A i moi braciszkowie kochają mnie również. Mam ich czterech; wszyscy jeszcze mali. Ja jestem najstarsza. Ubieram ich, oszywam. Jakże się ucieszą, kiedy mnie zobaczą. Wejdę cichutko, na palcach... Jakie to dziś brzydkie morze!
Potém spytała chłopczyka:
— A ty będziesz mieszkał u swoich krewnych?
— Tak... jeżeli mnie przyjmą — odrzekł.
— Nie kochają ciebie?
— Ja nie wiem.
— Ja kończę lat trzynaście na Boże narodzenie — powiedziała dziewczynka.
Potém dzieci zaczęły rozmawiać o morzu, o ludziach, którzy je otaczali. Przez dzień cały siedziały obok siebie, zamieniając od czasu do czasu jakie słówko. Podróżni mieli je za brata i siostrę. Dziewczynka robiła pończochę, chłopiec myślał; morze stawało się coraz bardziéj wzburzone. Wieczorem, w chwili gdy się dzieci miały rozstać, udając się na spoczynek, dziewczynka powiedziała do Maryusza:
— Śpij dobrze!
— Oj, nikt téj nocy dobrze spać nie będzie, biedne dzieciaki! — zawołał stary majtek, Włoch, przebiegając obok i śpiesząc na wezwanie kapitana statku.
Chłopiec miał właśnie powiedzieć swojéj przyjaciółce: „Dobranoc,” kiedy silna fala, wpadając niespodzianie na pokład, obaliła go, oblała i cisnęła nim o ławkę.
— O Matko Boska! krew! krew! — zawołała dziewczynka, rzucając się ku niemu.
Podróżni, którzy co żywo chronili się pod pokład, nie zwrócili na to uwagi. Dziewczynka uklękła obok Maryusza, który był ogłuszony i odurzony przez falę, otarła mu skrwawione czoło i, zerwawszy z włosów chustkę czerwoną, otoczyła nią Jego głowę; potem, chcąc ją zawiązać, przycisnęła sobie głowę chłopca do piersi i przy téj czynności zrobiła sobie wielką krwawą plamę na swojéj sukience. Maryusz się ocknął, wstał.
— Lepiéj ci teraz? — spytała dziewczynka.
— Już mi nic nie jest — odrzekł.
— Śpij dobrze — powiedziała Julia.
— Dobranoc — odpowiedział Maryusz.
I zeszli po dwóch schodach poblizkich do swoich sypialni.
Stary żeglarz przepowiedział prawdę. Nie usnęli jeszcze, gdy się zerwała straszna burza. Był to jakby szturm niespodziany wściekłych bałwanów, które w kilka minut strzaskały jeden z masztów i uniosły z sobą jak liście trzy łodzie z tych, co były zawieszone u żórawia do windowania, oraz cztery woły z pomostu. We wnętrzu statku wszczął się zamęt, popłoch nieopisany; jęki rozpaczy, płacz, modlitwy, huk i świst burzy — wszystko się zmięszało w jeden hałas straszny, od którego włosy powstawały na głowie. Burza szalała przez noc całą, zwiększając się z każdą chwilą. O świcie jeszcze się wzmogła. Olbrzymie fale, smagając statek ukośnie, wpadały na pokład, druzgocąc, zmiatając rzecz każdą i wszystko z sobą w morze unosząc. Platforma, która przykrywała maszynę parową, została rozbita, porwana do morza, a woda wpadła do środka z łoskotem okropnym — ognie zagasły, maszyniści uciekli; wielkie, spienione strumienie popłynęły wszędzie pod pokładem. Piorunujący głos zagrzmiał:
— Do pomp!
Był to głos kapitana. Majtkowie rzucili się do pomp. Ale gwałtowny a nagły pęd fal, uderzywszy z tyłu na statek, łamiąc i drzwi i zapory, wpadł całym potokiem do środka.
Wszyscy podróżni, ledwie żywi z przestrachu, schronili się do wielkiej sali.
Naraz wśród nich stanął kapitan.
— Kapitanie! kapitanie! — zawołali wszyscy razem. — Co się dzieje? Co z nami? Jest-że jakaś nadzieja? Ratuj nas, ratuj!
Kapitan zaczekał, aby się uciszyli wszyscy, i powiedział spokojnie:
— Zdajmy się na wolę Bożą.
Jedna tylko kobieta zawołała:
— Litości!
Nikt inny nie zdołał głosu wydobyć. Przerażenie zmroziło wszystkich. Wiele czasu upłynęło tak wśród ciszy grobowéj. Wszyscy poglądali na siebie, z twarzami białemi jak chusta. Morze ryczało wściekle, coraz okropniej. Statek kołysał się ciężko. W pewnéj chwili kapitan spróbował spuścić na morze łódź ratunkową; pięciu żeglarzy w łódź wsiadło, spuszczono ją, lecz fala ją pokryła, wywróciła i dwóch majtków utonęło, z których jeden był Włochem; reszta z trudnością niemałą zdołała uchwycić się lin i dostać z powrotem na okręt.
Po téj próbie i sami żeglarze stracili nadzieję i męztwo. We dwie godziny późniéj statek już był pogrążony w wodzie aż po osłony karnatów. Tymczasem straszny widok roztaczał się na pokładzie: Matki tuliły rozpaczliwie swoje dzieci do łona, przyjaciele ściskali się i żegnali; niektórzy schodzili w dół do kajut, aby umrzeć, nie patrząc na morze. Jakiś podróżny wypalił sobie w skroń z rewolweru i padł nieżywy, twarzą w dół, na schody, do sypialni wiodące. Niektórzy, w rozpaczliwym szale, chwytali jedni drugich, obejmując się silnie, jakby w tém ocalenia szukali; wiele kobiet wiło się w straszliwych konwulsyach. Dokoła księdza klęczała łkająca i jęcząca gromadka. Rozlegały się krzyki głosów dzikich, okropnych, płacz dzieci, szlochania; tu i owdzie stały postacie nieruchome jak posągi, oniemiałe, osłupiałe, z szeroko rozwartemi oczami bez żadnego wyrazu, z twarzami trupów i obłąkanych. Dwoje dzieci, Maryusz i Julia, uchwyciwszy się jednego z masztów, patrzyły na morze nieruchomym wzrokiem, jakby nieprzytomne.
Morze uspokoiło się nieco; ale statek powoli lecz coraz się bardziéj pogrążał. Już zostawało tylko kilka minut.
— Szalupę na morze! — zawołał kapitan.
Szalupę, jedyną, jaka pozostała, spuszczono na morze i czternastu majtków z trzema podróżnymi w nią wsiadło.
Kapitan pozostał na pokładzie.
— Kapitanie, do nas! — zawołali z dołu żeglarze.
— Ja muszę umrzéć na moim posterunku! — odrzekł kapitan.
— Spotkamy jaki statek — wołali nań z szalupy, — znajdziemy ocalenie, kapitanie! Proszę zejść! Pan jesteś zgubiony, zostając!
— Zostaję!
— Jeszcze jest miejsce! — zawołali wówczas majtkowie, zwracając się do innych podróżnych. — Kobietę! Prędzéj!
Jakaś kobieta wstała, wspierając się na ramieniu kapitana; ale spostrzegłszy oddalenie, w jakiem się znajdowała szalupa, nie znalazła w sobie dość odwagi, aby skok uczynić, i osunęła się znowu na deski pomostu. Inne kobiety niemal wszystkie były już zemdlone i jakby konające.
— Dawajcie dziecko! — zawołali majtkowie.
Na ten okrzyk chłopak sycylijski i jego towarzyszka, którzy dotychczas stali, maszt obejmując rękami, jakby skamieniali w jakiémś osłupieniu nadludzkiém, nagle zbudzeni przez gwałtowny instynkt samozachowawczy, odrazu puścili maszt i rzucili się na krawędź statku, wołając jednocześnie z całéj siły:
— Ja! ja!
A usiłując jedno drugiego nazad odpychać, walczyli jak dwoje dzikich zwierząt o życie.
— Najmniejsze z dzieci! — wołali żeglarze. — Łódź przepełniona! Najmniejsze!
Słysząc te słowa, dziewczynka, jak piorunem rażona, opuściła ramiona i nieruchoma wpatrzyła się w Maryusza martwemi oczami.
Maryusz na nią patrzył przez chwilę... zobaczył plamę krwi na jéj piersi, przypomniał sobie... błysk świętego postanowienia przez twarz mu przeleciał.
— Najmniejsze! — wołali tymczasem żeglarze, wszyscy razem, z niecierpliwością i rozkazem w głosie. — Prędko! Odpływamy!
Wówczas Maryusz głosem zmienionym i tak «donośnym, jakby to nie dziecko mówiło, ozwał się w te słowa:
— Ona lżejsza ode mnie! Ty idź, Julio! Ty masz ojca i matkę! Ja jestem sam na świecie. Ustępuję ci miejsce! Prędko!
— Wrzuć ją w morze! — zawołali z szalupy.
Maryusz pochwycił w pół Julię i wrzucił ją w morze.
Dziewczynka wydała okrzyk przeraźliwy i pogrążyła się w morze; jeden z majtków uchwycił ją za ramię i wciągnął do łodzi.
Chłopak pozostał na krawędzi okrętu; stał wyprostowany, z głową podniesioną, z włosem rozwianym, nieruchomy, spokojny, cudny.
Łódź odpłynęła i miała zaledwie tyle czasu, aby się w porę odsunąć od wirowego ruchu wody, spowodowanego przez statek, który się pogrążał i groził pociągnięciem jéj za sobą w głębiny.
Wówczas dziewczynka, która do téj chwili była niemal zemdloną, podniosła oczy ku chłopakowi i wybuchła płaczem.
— Żegnaj, Maryuszu! — zawołała wśród łkań, wyciągając do niego ramiona: — Żegnaj! Żegnaj! Żegnaj!
— Żegnaj! Bądź zdrowa! — odrzekł chłopak, podnosząc rękę ku górze.
Łódź oddalała się szybko po wzburzoném morzu, pod ciemnym, szarym całunem chmur, powlekającym niebo. Nikt już nie wołał ze statku. Woda muskała już poręcze pokładu.
Naraz chłopiec padł na kolana, ze złożonemi rękami i z oczami wzniesionemi w niebo.
Dziewczynka ukryła twarz w dłoniach. Kiedy twarz znowu podniosła, powiodła wzrokiem po morzu: statku już nie było.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.