Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Pan Wołodkowicz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Pan Wołodkowicz
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
PAN WOŁODKOWICZ.

Wielkie dla nas złe, że zagraniczni ludzie chcą nas uczyć tego, co się u nas działo: a co gorsza, to że młodzież nasza chętniej im wierzy, niżeli nam, cośmy na to patrzali. Długi czas markotno mi było, że nie umiem po francusku, bo człowiek w książkach francuskich znalazłby jakąś rozrywkę; ale obcując z ludźmi uczonymi, podowiadywałem się od nich, że Francuzi o nas takie dziwolągi piszą, iż się cieszę teraz, że ich książek rozumieć nie mogę: bo niczegobym się nie nauczył, a cobym się nagniewał, to byłoby w zysku. Mówiono mi o opisie Konfederacyi barskiej przez Demuliera, którego znałem osobiście, bo służyłem pod nim i długo. Był to dobry żołnierz, rozumiał gdzie postawić armaty, jak wytykać obozy i jak jazdą uderzyć na nieprzyjaciela: w czem też wszyscy sprawiedliwości nie ubliżamy, ani jemu, ani innym Francuzom, co nam pomagali. Był tam bowiem i Sochazy[1], równy mu w biegłości, i Gawar, zawołany inżynier, który ożeniwszy się z Polką, został naszym ziomkiem, i Kellerman, całą gębą kawalerzysta, oraz wielu innych, których nazwiska już pozapominałem. Każdy z nich celował w swojem rzemiośle: ale chwała Bogu, ich mądrość nie była nad nasze mózgownice. Nasi im nie ustępowali: pewnie ani pan Puławski, ani pan Zaręba, ani pan Walewski, co potem został wojewodą sieradzkim, ani Sawa, marszałek zakroczymski, ani tylu innych naszych, od nich rozumu pożyczać nie potrzebowali, i jeszcze ich samych mogliby czegoś nauczyć. Otóż ten jenerał Demulier wszystkiemu u nas przyganiąjąc, a tylko siebie chwaląc, robi księcia Karola Radziwiłła głupcem. Inny znowu Francuz, którego nazwiska nie umiem wymówić, ani wypisać, wydał dzieło: »O nierządzie polskim«, w którem lubo naszym więcej sprawiedliwości oddaje i księcia Karola wytrwałość i męstwo chwali, przez piąte dziesiąte coś zachwyciwszy, prawi przytem, jakoby on na czele młodzieży rozbojem się bawił i okrucieństwa na Litwie popełniał, a godząc się tu z Demulierem, wystawia go za człowieka bez rozumu i barbarzyńca.
Że książę nie był po zagranicznemu oświecony, to pewna; ale że miał polski rozum, i wielki, to jeszcze pewniejsza. Miał on to światło przyrodzone, które u nas zawsze w kąt zapiera światło nabyte: bo lepszy rozum z głowy, niż z książek, i większa zaleta wielkie rzeczy umieć robić, niżli umieć dobrze je opisać. Księżna hetmanowa wielka litewska, ostatnia z domu książąt Wiśniowieckich, była pani wysokiego światła i książki nawet pisała; ale nie mając jeno jednego syna, pieściła go do zbytku, tak, iż książę Karol miał już rok piętnasty a czytać nawet nie umiał. Każdy nauczyciel, co go naglił do pracy, za jego oskarżeniem był natychmiast od dworu przez księżnę matkę oddalony; a książątko tylko umiało w palcaty tłuc się z paziami, konia oklep dosiadywać i z fuzyjki jajka na powietrzu rozbijać. Książę hetman pomiarkował nakoniec, że synowi przecież czegoś więcej trzeba, aby mógł kiedyś piastować dostojeństwa przodków, i o tem księżnę przekonał. Więc ta oświadczyła, że dwoma folwarkami dziedzicznie obdarzy tego, co go wyuczy czytać i pisać bez żadnego się jemu sprzeciwiania. Znalazł się na to światły szlachcic, pan Piszczało, co dokazał tej sztuki, a to go wyniosło na majętnego obywatela i później na podstolego rzeczyckiego. On księcia Karola i dwóch jemu dodanych dla emulacyi obywatelskich synów: pana Ignacego Wołodkowicza, chorążyca nadwornego litewskiego, i pana Michała Rejtena, podkomorzyca nowogrodzkiego, wyuczył czytać, pisać i pierwiastkowych nauk, bynajmniej nie znaglając, owszem bawiąc; a to tym sposobem: na wielkiej tablicy drewnianej było abecadło kredą napisane: każdy z uczniów stał o kroków kilkanaście od tablicy z strzelbą nabitą w ręku i trafiał w litery wymienione; przez nauczyciela. Tak składano sylaby, potem wyrazy, potem okresy, aż póki wszystkiego kulami nie zdołano wyczytać. Pomału uczniowie nawykli słuchać wykładu pewnych prawideł, z własnej już ochoty wyuczyli się i pisać; a trochę czytaniem, więcej zaś obcowaniem z ludźmi świadomymi, nabyli znajomości prawa krajowego, historyi narodowej i wówczas ważnej dla nas nauki stosunków i związków familijnych. Książę w dziewiętnastym roku wieku swojego zostawszy miecznikiem litewskim, bardzo był na swojem miejscu; a kiedy został marszałkiem trybunału litewskiego, to juryści aż za głowy się brali, tak poznawał co prawda, a co wykręt. Po skończonem urzędowaniu wkrótce drugi raz był obrany marszałkiem i byłby nim do śmierci, gdyby był chciał; szlachta pragnęła jego, bo nikomu się nie dawał powodować, tylko własnemu światłu i sumieniu, a lepszych doradców znaleźćby nie mógł. Co się tyczy zarzutów, że w młodości okrucieństwa i rozboje popełniał, jest to istna potwarz, która sama z siebie upada. Książę, co wolał na Białej Rusi ośmdziesiąt tysięcy dusz męskich ojcowizny swojej utracić, niż Moskwie zaprzysiądz wierność, przeciwną jego sposobowi myślenia, dowiódł, jak miał serce nie tylko dalekie od wszelkich podłych uczynków, ale nawet delikatne w uczuciu godziwości. Że zaś będąc młodym, a nie znajdując pola, na któremby zbyt żywe jego namiętności mogły się wyburzyć, na czele najświetniejszej młodzieży pędził życie po lasach litewskich łowami zajęty, i konno przebiegał kilkakrotnie całą Litwę: to dlatego, iż wśród ogólnego pokoju szukał umyślnych niebezpieczeństw i trudów, któremi chciał doświadczać nadzwyczajnej swojej odwagi. Jeżeli czasem przez swawolę jakiemu obywatelowi bydło porżnięto lub jakie zabudowanie spalono, o to nie było procederu: bo ponoszący stratę sowicie, jak sam żądał, był nagrodzony. Na ludziach jakiegobądź stanu żadnego okrucieństwa nigdy się nie dopuszczano, książę nawet przy wielkiej porywczości swojej miał serce tak czułe, że znieść nie mógł cudzego cierpienia.
Towarzystwo księcia Karola, które partya króla Poniatowskiego, prowadzona na Litwie przez księcia biskupa wileńskiego Massalskiego, hajdamakami nazywała, było złożone z ludzi światłych, w wierze dla ojczyzny nieskazitelnych, ani krwi, ani trudów nieżałujących i godnych zająć niepoślednie karty w dziejach polskich. Był tam pan Wołodkowicz, którego odwaga i nadludzka siła dziś za bajki uchodzićby mogły; największy ulubieniec księcia, opłakiwany przez niego całe życie, gdy w kwiecie młodości zginął bezfortunnie. Był i pan Pac, starosta ziołowski, później marszałek jeneralny Konfederacyi barskiej na Litwie, który wolał być tułaczem do śmierci, niżeli odstąpić od swego przekonania. Był pan Rzewuski, wówczas podstoli litewski, świetny regimentarz tejże konfederacyi, a szwagier księcia Karola. On to w nocy przez lochy podziemne prowadził nas do Krakowa, gdzie liczna załoga moskiewska została wyrżniętą, a stolica Polski oswobodzoną. Był pan Ogiński, wojewodzic witebski, co gdyby nie zginął w pojedynku z rąk jakiegoś magnata węgierskiego, do najpierwszych rzeczypospolitej doszedłby zaszczytów. Był pan Żaba, później wyniesiony na województwo polockie jednomyślną wolą Połoczan; bo w tem jednem województwie szlachta zachowała do końca wolny wybór swojego wojewody. Był pan Slizień, sędzic ziemski słonimski, który umarł w Carogrodzie z morowego powietrza, podzielając wygnanie księcia Karola. Był kniaź Lubecki, później marszałek piński, zawołany statysta. On to w czasie Konfederacyi barskiej, kiedy jeszcze było wielkie podobieństwo, że rzeczpospolita się ocali, podał był projekt, aby podzieloną była na cztery prowincye: Wielkopolskę, Małopolskę, Litwę i Ruś; żeby każda miała swojego metropolitę, kanclerza, hetmana, podskarbiego, wojsko, uniwersytet i sejm; żeby unicki obrządek został rządowy. Żeby Pirajom i Bazylianom wyłącznie wszystkie szkoły powiatowe powierzyć, a uniwersytety i gimnazya świeckim, a przy królu żeby był do rady senat ogólny narodu, z których połowa członków byłaby wybrana przez sejmy prowincyonalne a połowa przez króla mianowana. Wszyscy mieli być uposażeni krzesłami starościńskiemi, i przy nich wraz z królem zostawałaby władza wykonawcza i sądzenie obwinionych we wszystkich materyach stanu. Z tymi warunkami zabezpieczającymi wolność, żeby ustanowić dziedzictwo tronu dla familii saskiej, znieść liberum veto; uregulować też dochody duchowieństwa, aby jeden nie nadto, a drugi zbyt mało nie posiadał, a z przewyżki funduszów kościelnych uposażyć uniwersytety i szkoły. Chciał także zniesienia starostw grodowych, żeby grody tak jak ziemstwa od wyboru szlachty zależały, a przychodem miast grodowych zbogacić skarb rzeczypospolitej; jakoż i większą część starostw do niego chciał dołączyć, które to dochody z monopolu, soli i tytoniu, z opłaty podniesionej czopowego z podymnem, z wpływu ceł i stempla, oraz podatków innych, byłyby dostateczne, aby 200,000 regularnego wojska utrzymać. Może to były tylko marzenia, jednak w tem wszystkiem nie widzę nic złego, ile że niektóre z tych rzeczy sejm z r. 1788 dopełnił. Ten projektu pana Świętorzeckiego, byłego sekretarza sejmu 1784, obaczywszy, przepisałem i u siebie starannie zachowuję. — Był pan Chomiński, co będąc wojewodą mścisławskim, marszałkował na sejmach i trybunałach, zawsze świetnie, zawsze przykładnie, a razem był wielkim wierszopisem, i jak słyszałem od ludzi, którym wierzyć można, w Rzymie nawet za mądrego uchodził. Był pan Szczyt, zmarły kasztelanem połockim, mąż w prawnictwie narodowem głęboki, którego pisma zatracone nieodżałowaną są szkodą dla publiczności. Byli Janusz Górecki i Maciej Dereas, co później w Konfederacyi barskiej ani panu Demulierowi nawet nie ustępowali w nauce wytykania obozów. Było i wielu innych jeszcze, składających bandę zwaną albeńską, której synowie i wnuki żyją. Zdaje się, że kto takim młodzianom dowodził i sobie ślepe ich przywiązanie uzyskał, nie mógł być sam bez wielkich przymiotów. Każdy z nich sposobił się do rycerskiego rzemiosła, i im kto zapamiętalszy dał dowód odwagi, tem wyższy szacunek u kolegów zyskiwał. Razu jednego pan Wołodkowicz z oszczepem w ręku pojedynczo wyszedł na niedźwiedzia lekko postrzelonego i śmiało go ugodził; ale oszczep złamał się między żebrami, a niedźwiedź do ostatniego stopnia rozdrażniony, na niego się rzucił. Ten nie tracąc przytomności, drzewcem w ręku zostającym tak silnie po łbie go uderzył, że niedźwiedź upadł przygłuszony, a pan Wołodkowicz nie dając mu czasu przyjść do siebie, kordelas w serce utopił. — Pan Kostrowicki, strażnikowicz piński, także albeńczyk, w Łachwie przesadził na koniu rów półtora sążnia szeroki i tyleż głęboki, który otaczał zamek łachewski. Raz cała banda albeńska na dzielnych koniach z naczelnikiem swoim przypadkiem nadjechała blizko karczmy słomą pokrytej, która się była zajęła. Ogień był straszny, a wrota otwarte; aż tu p. starosta ziołowski z panem podstolim litewskim odzywają się do ratujących: — Idźcie precz! My za spaloną karczmę wynagrodzim; wpadniemy do sieni i bić się będziemy na ostre, a niech nikt się nie waży do nas przystąpić, póki jeden z nas rannym nie zostanie. — To wyrzekłszy, wlecieli do sieni i bić się zaczęli w pałasze; a że obydwaj byli gracze, potyczka długo trwała, siano zapalone w stodole padało na nich, w około wszystko gorzało; nie wiedzieć czem już oddychali: nakoniec pan Pac obciąwszy niżej ramienia pana Rzewuskiego, na swoich rękach wyniósł go z pośród ognia, tak, że i suknie podpalone mieli i sami byli osmaleni, aż się z czupryn im kurzyło. Któżby zresztą wyliczył wszystkie podobne popisy! nikt temu dzisiaj i wiary nie dałby, gdybym opowiadał czyny, na które jednak patrzałem.
Kiedy bezkrólewie nastało, książę już był wojewodą wileńskim i prowadził królewicza Sasa; partya zaś przeciwna, słaba w narodzie, ale silna żołnierzem moskiewskim przez nią sprowadzonym, najechawszy sejmik, z podeptaniem prawa pospolitego, gwałtownie wszędzie swoje sądy kapturowe narzuciła i nie dbała na manifesta uciśnionej szlachty. JW. Chreptowicz, później podkanclerzy litewski, został wtenczas, Boże mu odpuść! sędzią kapturowym nowogrodzkim. Wiadomo jest wszystkim, jak wielka powaga była kapturów: bo w czasie bezkrólewia jurysdykcye sądownicze zwyczajne ustawały, a władza trybunalska, ziemska i grodzka ściskała się w kapturach. Otóż p. Chreptowicz, co był wielkim znawcą srebrników starożytnych, a przytem lubił zbierać do kolekcyi i ruble moskiewskie, chcąc zastraszyć partyę Moskwie i panu stolnikowi Poniatowskiemu przeciwną (to jest cały naród, mniej kilkadziesiąt ludzi), wydał mandat, by wszyscy Nowogrodzianie, należący do bandy albeńskiej, stawili się zawito przed sądem kapturowym dla dania odpowiedzi na zarzuty im uczynione, jakoby wraz z księciem wojewodą wileńskim rabunków i gwałtów się dopuścili po niektórych domach szlacheckich. Dlaczego ten mandat i na samego księcia nie był położony, domyśleć się nie umiem; chyba jedynie w celu, aby księcia od przyjaciół jego odłączyć i w nich ku niemu nieufność wzbudzić. Jeżeli taka była myśl, to pożądanego skutku nie otrzymała. Młodzież nowogrodzka hulała sobie w Nieświeżu, a książę wcale do czego innego ją przygotował, niż do stawiania się na wezwanie kapturów. Ale pan Wołodkowicz przymusiwszy woźnego do zjedzenia pozwu, z którym ten przybył, napisał przez niego do pana Chreptowicza, że na termin stanie z patronem swoim, którego woźnemu pokazał. Był to nahaj rzemienny z boćkowskiej fabryki; bo on miał trzy nahaje: rzemienny na pana Chreptowicza; jedwabny, przeznaczony panu stolnikowi Poniatowskiemu, co już otwarcie szedł do korony; a trzeci z nici złotych pleciony, na księcia-biskupa wileńskiego, kniazia Massalskiego. Poczem dobrawszy sobie sześciu tęgich rębaczy, nadwornych nieświezkich, i dwóch z bandy albeńskiej: Węcławowicza i Wazgirda, jedynych do nadstawiania łba, puścił się do Nowogródka, i chociaż rota stała w mieście, prosto poszedł ze swoim pocztem na ratusz. Jak go pan Chreptowicz przez okno zobaczył, tylnemi drzwiami umknął, nie poglądając poza siebie, i aż w klasztorze Dominikanów się oparł. Pan Wołodkowicz przyszedłszy do izby a pana Chreptowicza nie zastawszy, zapytał po trzykrotnie, gdzie pan sędzia kapturowy, co go ma sądzić. Pan regent Matusiewicz, poufały pana Chreptowicza, chcąc miną nadrobić, odezwał się: — Co waćpan nachodzisz jurysdykcyę, jakbyś nie wiedział, że ona ma jus gladii w ręku? — A pan Wołodkowicz: — A to piękny sędzia kapturowy, co inotescencye stronom posyła, a sam w dzień terminu się chowa! W niebytności sędziego jurysdykcya przy panu pisarzu; więc mój patron przed w. pana moją sprawę wprowadzi. — Dopiero pan Węcławowicz i pan Wazgird porwawszy pisarza, położyli go na stole sądowym, czerwonem suknem pokrytym, a pan Wołodkowicz swoją ręką odliczył mu pięćdziesiąt nahajów w obec całej palestry, patrzącej na to obojętnie: bo wszystka była złożona ze stronników radziwiłłowskich. Oćwiczywszy pisarza, zabrał papiery sądu kapturowego i zawiózł je z sobą do Nieświeża, dokąd dostał się ze swymi bez szwanku.
Wkrótce po tem zdarzeniu pan stolnik litewski ogłoszony był królem, więc kaptury ustały: sądom ziemskim i grodzkim czynność wrócono i brano się do urządzenia trybunału. Ale szlachta nie mogła zjechać się na deputatskie sejmiki: który nie był z partyi króla, tego nie puszczono; a że mało kto na Litwie do niej należał, w wielu województwach po kilku obywateli sejmikowało. Tym sposobem zebrał się w Nowogródku trybunał z deputatów narzuconych przez stronnictwo i pod laską JW. Przezdzieckiego, co umarł pisarzem wielkim i litewskim a był głównym nieprzyjacielem księcia Karola Radziwiłła. Książę-biskup wileński sam zjechał na reasumpcyę trybunału, by ucisnąć księcia wojewodę i jego przyjaciół, a książę już nie mając w niczem nadziei, tylko w orężu, podniósł konfederacyę nieświezką, do której się wiązało, co tylko było poczciwego na Litwie.
Dla asekuracyi trybunału stał w Nowogródku pułk imienia Massalskich, na który śmiało mógł się spuszczać książę-biskup, będąc bratem rodzonym szefa tego pułku, Massalskiego. Majorem w tym pułku był niejaki Rożniecki, co miał jakieś przyjacielskie stosunki z panem Ignacym Wołodkowiczem. Księciu biskupowi i marszałkowi trybunału chodziło o to, aby przestraszyć partyę radziwiłłowską; a pałając zemstą na pana Wołodkowicza, chcieli koniecznie go żywcem dostać, by do egzekucyi przywieść kontumacyalny dekret na niego zapadły, w którym kara śmierci była mu przygotowana, za zbrojne najście kapturów. Układają więc z panem Rożnieckim o przywabienie Wołodkowicza do Nowogródka, a podły jurgieltnik takowego chwyta się sposobu: przebrawszy się za markietana, przybiega do Nieświeża i tam znalazłszy pana Wołodkowicza, wmawia mu, że jest szczerze poświęcony rzeczypospolitej i księciu wojewodzie; że większą część oficerów przekabacił i że cały regiment przystanie do konfederacyi nieświezkiej, oprócz może czterech oficerów i szefa, których powiążą. Trzeba więc koniecznie, aby pan Wołodkowicz, będąc konsyliarzem konfederacyi, tajemnie zjechał do Nowogródka, żeby nie dać czasu ani członkom trybunału, ani księciu biskupowi umknąć z miasta, jak wybuchnie powstanie, i żywcem ich połapać. Wstyd powiedzieć, ale brat rodzony pana Ignacego do tak czarnego podstępu należał, aby po nim odziedziczyć znaczne spuścizny. Pan Ignacy, co oddawna ostrzył zęby na księcia biskupa, nie mógł się oprzeć namiętnej nadziei dostania go w swoje ręce. A że przy niesłychanem męstwie był bardzo zarozumiały, nikomu się nie zwierzywszy, pewny swego, puszcza się sam na sam do Nowogródka i przed samym świtem zajeżdża na kwaterę pana Rożnieckiego. Ale wszystko już było przygotowane do jego zguby. W kilka chwil po jego przybyciu cały regiment otoczył dom majora. Poznaje pan Wołodkowicz zdradę po niewczasie, dobywa jednak szabli i rzuca się na wojsko. Żołnierzom zabroniono do niego strzelać, tylko bagnetów pozwolono używać; bo go chciano koniecznie sądownie zamordować. Pan Ignacy po kilkakrotnie łamał szeregi, ale nowe natychmiast się stawiły, grożąc mu lasem strzelb sztychami najeżonych. Żołnierze z tem większą skwapliwością szli na niego, że obiecano sto czerwonych złotych tym, co go wezmą. Narobiwszy nie mało trupa, a czując, że ma tak licznego przeciwnika, iż niepodobna się przedrzeć, cofnął się pan Ignacy do domu, a ztamtąd wleciał w sad za dworkiem będący, próbując czy nie uda się gęstwiną wymknąć na ścieżkę do farnego kościoła, skąd może nie odważonoby się go porwać. Ale wszystkie drogi były mu przecięte, płoty nawet ogrodu wywrócone, aby go w coraz ciaśniejszym ostępie ściskając, nakoniec znużonego uchwycić. Co który do niego się zbliżył, śmierć albo rany odbierał; ale widocznie już na siłach upadał. Był stary loch warzywny w ogrodzie, tu się więc schronił i nową walkę rozpoczął jakby w niedobytej twierdzy. Chował się w lochu dla odpoczynku, a gdy widział, że się żołnierze po schodach spuszczają do niego, biegł przeciw nim, szablą siekał i do odwotu zmuszał. Rady mu dać nie mogli, a trzeba było jak najprędzej go uchwycić, bo książę wojewoda wileński co chwila mógł przyjść na odsiecz. Żyd, faktor JW. marszałka trybunału, podał sposób, którym go dostali. Kazano z miasta wszystkie bety żydowskie poznosić i rzucać je w loch, a gdy nimi tak był przywalony, że już ruszyć się nie mógł, dopiero go żołnierze wzięli. Już w ich ręku będąc, jednego ubił pięścią, uderzywszy w skroń, drugiemu szczękę wywichnął. Ale nic nie pomogło: związanego zanieśli na ratusz do izby, gdzie trybunał zgromadzony kazał mu odczytać dekret sądu kapturowego, i zaraz dekret takowy potwierdził, nie dając mu czasu do tłumaczenia się, ani nawet nie chcąc go słuchać. Było to horrendum. W dekrecie stały same tylko potwarze: między innemi ta, jakoby pan Wołodkowicz szablą posiekał krucyfiks na stole sądowym, kiedy, on nie tylko takiego świętokradztwa nie popełnił, ale nawet szabli z pochwy nie wyjął. Że nahajem obił rejenta Matusiewicza, tego się nie zapierał; ale to przestąpienie śmiercią karane być nie mogło wedle prawa. Jurysdykcya kapturowa będąc nadzwyczajną, nie do miejsca, tylko do osoby jest przywiązaną. Zawsze się mógł tłumaczyć p. Ignacy, że w niebytności pana sędziego nie widział jurysdykcyi; za skrzywdzenie więc szlachcica, choć na ratuszu, ale carente foro, grzywny i wieża po sprawiedliwemu, a nic więcej nie powinno go było czekać. Ale tu nie szło o sprawiedliwość, tylko o dogodzenie zemście. Pan Wołodkowicz został zaniesiony do sądu, niby wybadany, osądzony, dekretowany, dysponowany na śmierć i nakoniec rozstrzelany: to wszystko w przeciągu niespełna godziny! Zaraz po spełnieniu wyroku i trybunał i książę biskup rozjechali się, bardzo w porę, bo książę wojewoda wileński dowiedziawszy się, że pan Ignacy puścił się do Nowogródka, zaraz przeczuł jego niebezpieczeństwo i na czele sześciuset koni zebranych na prędce tak bandy albeńskiej jako milicyi swojej nadwornej, ruszył za nim do Nowogródka i w ośm godzin po rozstrzelaniu przyjaciela stanął przed miastem. Regiment Massalskich próbował rogatek bronić, ale w puch został rozbity. Dopiero dowiedział się książę o swem nieszczęściu; bo często bywało potem powtarzał, iż dwa tylko miał w życiu prawdziwe nieszczęścia: pierwsze, podział kraju, a drugie, rozstrzelanie Wołodkowicza; i nigdy nie przestał obu tych strat opłakiwać.
Więcej niż w dwadzieścia lat po tym wypadku książę wojewoda jak zwykle obchodził dzień św. Karola, na który, można powiedzieć, że cała Litwa zjeżdża się do Nieświeża. Książę wedle swojego zwyczaju, otoczony sługami i domownikami, siedział w ogromnych sieniach swojego zamku, dla przyjmowania gości: naprzeciw każdego wychodził do drzwi i znowu wracał do swego głębokiego krzesła, nim dla innego przybywającego znowu wstać mu przyszło. A że każdy gość przybyły zostawał z nim w sieni, póki się wszyscy nie zjechali, cały ranek tam przepędzał w coraz liczniejszem towarzystwie. Owoż razu jednego wchodzi jakiś jegomość, w wieku bliższym starości niż lat młodych, w kontuszu mundurowym granatowym, z pomarańczowym kołnierzem i takimi wyłogami oraz czapką, a w żupanie białym: zbliżywszy się do księcia, kłania mu się nizko, jakby żądając ośmielenia, aby mógł o jaką łaskę prosić. Książę to uważając, odezwał się: — Panie bracie, czego waść żądasz? — Jestem abszytowanym oficerem wojsk rzeczypospolitej; życzyłbym sobie być umieszczonym w milicyi W. Ks. Mości. — Gdzież waść służył? — W pułku imienia Massalskich; oto mój abszyt i świadectwo mojego sprawowania się, które śmiem składać księciu panu. — Książę rzuciwszy okiem na papiery, raptownie pobladł i mocno zasępiony, powiedział: Wołodkowicza rozstrzelali! — Wtem postrzegliśmy, że starający się o służbę okazał na twarzy nadzwyczajne pomieszanie; potem przyszedłszy jakoś do siebie, głosem dość śmiałym przemówił: Nie zapieram się, iż w Nowogródku wyprowadzałem kiedyś na śmierć pana Wołodkowicza; ale o to moje sumienie żadnego mi wyrzutu nie robi. Jako żołnierz powinienem był słuchać naczelników i wypełniać ich rozkazy, a nie wchodzić w roztrząsanie ich rozporządzeń. Jeżeli otrzymam służbę u W. Ks. Mości, równie wiernie będę jej służyć jakem służył królowi i rzeczypospolitej. — Na to książę: Wołodkowicza rozstrzelali! — i obróciwszy się do swego sztabsoficera dziennego, którym na ten dzień był pan Tyszkiewicz, później starosta wielatycki, a natenczas podpułkownik książęcej milicyi: Każ w. p. natychmiast, aby tu przyszło trzech żołnierzy z mojej warty, z bronią i ostrymi ładunkami: Wołodkowicza rozstrzelali! — Wyszedł pan Tyszkiewicz, a my w największem podziwieniu czekamy, co z tego będzie. Oficer o służbę starający się stał jakby skamieniały, istny trup, że aż żal było patrzeć. Ponure milczenie panowało, przerywane tylko słowami: Wołodkowicza rozstrzelali! — które książę co chwil kilka powtarzał z coraz mocniejszem poruszeniem. Nadeszli żołnierze, książę zakomenderował: Nabij broń! — My na siebie ze strachem poglądali. Żaden z nas odezwać się nie śmiał; atu widocznie gotował się występek, który nie mógł nas nie gorszyć, bo lubośmy z duszą i sercem byli poświęceni księciu, byliśmy wszakże szlachtą polską, i żaden nie był rad, być świadkiem jak się depcą prawa rzeczypospolitej. — Wołodkowicza rozstrzelali! — odezwał się książę — weźcie serce z papieru czerwonego i przyszpilcie je. — Oficer od warty przyskoczył do oficera abszytowanego pułku Massalskich i zabierał się serce mu przyłożyć. A książę: Gdzie serce kładziesz? Nie tu: przyłóż je temu jeleniowi, co jest na tym wiszącym kobiercu. — Cała ściana w sieni była zakryta ogromnym kobiercem francuskim, wyrażającym łowy na jelenia: oficer jeleniowi wyżej łopatki serce przyszpilił, książę zakomenderował: Ognia! — i trzy kule przeszyły cel wskazany. Potem książę wstał z wypogodzonem obliczem, prosząc nas z sobą na pokoje. Massalczyk stajał jak śnieg majowy, ani się można było dowiedzieć, gdzie on się podział. My z księciem cały dzień wesoło przepędzili i ani wspomniał książę o zdarzeniu, którem nas tyle strachu nabawił.







  1. Zapewne Choisy





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.