Pałac i rudera/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII

BEZ TYTUŁU.

Członkowie filantropijnego towarzystwa, wypadłszy na ulicę, biegli jak stado owiec, popędzanych przez psa i bat pasterski. Deszcz ciekł im za kołnierze, z pod stóp pryskało błoto, a oni tymczasem wymówkami obarczali się wzajem.
— Nasz formalizm zabił to nieszczęśliwe dziecko! — wołał Piołunowicz, wsparty na ramieniu Wolskiego.
— Co tam formalizm! Pański brak stanowczości zawinił najwięcej... — odparł Damazy.
— Mój brak stanowczości! Słyszałeś, Guciu?... — skarżył się pan Klemens.
— Ależ tak jest! — upewniał Damazy. — Pan byłeś u Hoffa, pan go widziałeś, pan z nim mówiłeś... Trzeba było zrobić coś na własne ryzyko, a mybyśmy zaakceptowali najchętniej.
— Racja! racja!... — powtarzali współwędrowcy, śmielsi wśród otaczającej ich ciemności.
— I ty im wierzysz, Guciu? — pytał prawie z płaczem obżałowany prezes. — Naturalnie, żebym mu był pomógł odrazu, gdybyście mnie samego wysłali; ale Antoni wszystko sparaliżował... wszystko!
— Ach! ten Antoni, ze swem piórkiem i pesymizmem!... Od pierwszej chwili czułem do niego antypatją — wtrącił Damazy.
— Nieznośne indywiduum! — dorzucił ktoś w płaszczu.
— Egoista! — rzekł ktoś w paltocie.
— Dba tylko o dobrą kolacją!...
— Wszyscyśmy winni potrochu, moi panowie! — odezwał się rejent. — Trzeba było zająć się tem, co jest pod ręką, ale nie szerokiemi kwestjami, lub słuchaniem niedorzecznych memorjałów...
— Pan rejent wiecznie coś cierpi do mnie! — wykrzyknął Zenon. — Pan mnie systematycznie prześladuje... pan mnie zmusi do żądania wyjaśnień!...
— Nieszczęście... zbłądziliśmy! — przerwał nagle Piołunowicz. — Zamiast na lewo, idziemy na prawo. Guciu, może się zbyt mocno opieram na tobie?
— Bądź pan spokojny! — odparł zmienionym głosem Gustaw.
Podróżni skręcili na lewo.
— Uważam, że się świeci u Hoffa — szepnął pan Klemens.
Gustaw osłabł tak, że aż drżeć począł. Dziadek, dostrzegłszy to, puścił mu rękę i wysunął się naprzód.
— Jesteśmy już na miejscu — rzekł do idących za nim pan Klemens i z trudnością otworzył drzwi sieni ciężkie i skrzypiące.
Pierwszy pokój, do którego tłumem wsypali się przybysze, był otwarty. Na stole niezbyt jasno paliła się lampa, na środku zaś izby stał niski człowieczek w szafirowych okularach.
Był to Wawrzyniec.
Gustaw, który wchodził na ostatku, spojrzawszy na Wawrzyńca, zbladł i cofnął się do sieni. Ruchu tego nie dostrzegł nikt, wszyscy bowiem gadać poczęli.
— Czy to jest Hoff?...
— Co za okropny wypadek!
— Przyniesiono dziecko nieżywe...
— Panowie! niech mówi jeden — upominał ich Damazy.
Zebrani ucichli, Piołunowicz zabrał głos:
— Czy zastaliśmy pana Hoffa?...
— Niestety! panie, niema go od południa — odparł Wawrzyniec, pobożnie składając ręce.
— Człowiek ten przyniósł do mnie martwe dziecko — ciągnął Piołunowicz.
— Doprawdy? — zdziwił się Wawrzyniec. — Biedna Helunia poszła za swą nieodżałowanej pamięci matką!...
W tej chwili pan Zenon szepnął do ucha sędziemu, że pożółkły człowiek musiał być kiedyś aktorem. Sędzia zgodził się na to i dodał, że sposób mówienia i ruchy jego wydają mu się istotnie nienaturalnemi.
— Pan znałeś tę rodzinę? — pytał dalej Piołunowicz.
— Byłem jej jedynym przyjacielem — odpowiedział Wawrzyniec.
— Musieli to być ludzie biedni?...
— Biedni, panie, ale bogobojni. Trzymali się zasady: „Znoś z Chrystusem i dla Chrystusa, jeżeli chcesz królować z Chrystusem...“ — odparł lichwiarz.
— Przecież Hoff miał plac?
— Plac sprzedany został za długi.
— Że też nikt im nie pomógł!...
— Ludzie biedni, jak my, mogą tylko pomagać radą, a tej nieszczęśliwy Hoff nie przyjmował, ponieważ...
I powiedziawszy to, lichwiarz wskazał palcem na czoło.
— Czy Hoff nie ma już nikogo z rodziny? — mówił znowu Piołunowicz.
— Nikogo. Córkę wczora Bóg Najwyższy powołał do swej chwały; wnuczka, jak pan mówi, umarła dziś, a zięć...
Zakończył gestem, który oznaczał, że na zięcia liczyć nie można.
— Czy pan ma nadzieję zobaczyć się jeszcze z Hoffem?
— Będę go szukał i mam nadzieję, że Bóg pozwoli mi go znaleźć.
— Więc jeżeli znajdzie go pan, to prosimy o doręczenie mu tych pieniędzy — rzekł Piołunowicz, kładąc garść banknotów na stole. — My zajmiemy się pogrzebem jego wnuczki — dodał — a teraz żegnamy pana.
— Bóg Najwyższy wynagrodzi panom! — odpowiedział lichwiarz, kłaniając się do ziemi.
— A czy możemy wiedzieć nazwisko pańskie? — spytał nagle Damazy.
— Nazywam się... Grzybowicz!... — odparł, zająknąwszy się, lichwiarz.
Towarzystwo opuściło ruderę. Byli już w połowie ulicy, kiedy Piołunowicz zawołał:
— Guciu!... Guciu!... gdzie jest Wolski?
— Nie widzę go — odezwał się Damazy.
— Musiał wyjść pierwej — dorzucił Zenon.
— Może zachorował? — mówił z niepokojeni pan Klemens. — Już idąc tu, uważałem, że był jakiś nieswój...
— Szlachetne serce! — rzekł Damazy. — Widocznie obeszło go to, i uciekł... zapewne do siebie.
Po tem wyjaśnieniu wszyscy skierowali się ku pałacowi pod znakiem baraniej głowy.

Gdy goście odeszli, Wawrzyniec zbliżył się do stołu i począł rachować pieniądze.
W tej samej chwili jakiś stłumiony, niby z pod ziemi wychodzący głos odezwał się:
— Oj!... chyba wylazę już...
— Wyleź pan, wyleź!... kochany panie Gołembiowski — odpowiedział lichwiarz, ciągle rachując pieniądze.
Teraz z pod łóżka, na którem umarła Konstancja, ukazały się dwie potężne, żylaste ręce, kudłata głowa i zarośnięta twarz, za niemi szerokie plecy, a wreszcie cały człowiek, ogromnej budowy, ubrany w podarty kaftan i zgrzebne spodnie. Nogi miał zabłocone i bose.
— Aaa!... — odetchnął bandyta. — Spociłem się!...
— Wierzę, wierzę! — odparł z uśmiechem Wawrzyniec. — Pan Gołembiowski myślał, że to już po niego...
Gołembiowski ciężko upadł na ławę, i patrząc zpodełba na pieniądze, rzekł:
— To dla starego przynieśli te bankocetle?...
— Przecież pan Gołembiowski słyszał.
— Żeby to tak pan Wawrzyniec mnie ich z trochę udzielił.
— Doprawdy?... — spytał szyderczo lichwiarz.
— Abo nie?... Dalibóg, przydałyby mi się.
— Staremu się także przydadzą.
— Co mi tam stary!... — oburzył się bandyta.
— Jakże co mi tam? Stary nie ma gdzie głowy położyć, a pan Gołembiowski, byle chciał, darmo przytułek dostanie...
Słowa te, wymówione ze spokojnym uśmiechem, rozjątrzyły włóczęgę.
— O! jaki miłosierny z pana Wawrzyńca! — wykrzyknął. — Nie trzeba było placu zabierać staremu, toby miał gdzie głowę położyć... I jabym tak nie biedował.
— Nie zabrałem, ale kupiłem, kochany panie Gołembiowski — odpowiedział słodziutkim głosem lichwiarz.
— A wiem! kupił pan za dwadzieścia rubli...
— Za tysiąc, kochany panie Gołembiowski.
— A zapłacił pan kwitami, temi, co to dawało się rubla, a brało dziesięć. I to wiem. Kostka mi gadała...
Lichwiarz ruszył ramionami i, zwinąwszy pieniądze w papier, schował je do kieszeni.
Włóczędze zaiskrzyły się oczy; pokonywając jednak wściekłość, począł znowu prosić drżącym ze wzruszenia głosem:
— Panie Wawrzyniec, niech mi pan da!...
— Nie mogę.
— Choć trochę...
— Ani trochy.
— Choć z parę rubli...
— Ani grosza. To nie moje pieniądze.
— No, to niech pan da ze swoich.
— Nie mogę! Na pogrzeb świętej pamięci żony pańskiej wydałem trzydzieści rubli. Podatki zaległe opłaciłem.
— Jeszczeby panu nie zabrakło, choćby pan i mnie co ofiarował — rzekł włóczęga.
— Jestem biedny człowiek, panie Gołembiowski, i nie mogę rzucać pieniędzy w błoto.
Obdartus zakipiał gniewem.
— Biedny! biedny!... Znają tu pana ludzie i wiedzą, że, jak potrzeba, to pan Gwoździcki i karetą potrafi się przejechać!...
Słowa te straszną w lichwiarzu wywołały zmianę. Wyprostował się, spojrzał wyzywająco w twarz bandyty i rzekł:
— Powiadasz, że mnie znają ludzie?...
Gołembiowski już nie panował nad sobą.
— Co cię nie mają znać! — krzyknął. — I ja cię znam, ty... złodzieju!...
W tej chwili naprzeciw otwartych drzwi izby, w ciemnej sieni, mignęła blada i przerażona twarz Gustawa, lecz kłócący się nie dostrzegli go, a lichwiarz mówił tym samym ostrym i stanowczym głosem:
— To znasz mnie, Jędrusiu, znasz?...
— Znam cię, znam, Wawrzusiu!... — krzyknął bandyta.
— A ja ci powiadam — odparł Wawrzyniec — że mnie jeszcze nie znasz i dopiero teraz poznasz.
I z temi słowy zdjął swoje szafirowe okulary, z poza których ukazały się czarne, inteligentne oczy, a tak bystre, że włóczęga o krok cofnął się, nie mogąc wytrzymać spojrzenia.
— Wiesz ty, słuchaj — ciągnął lichwiarz — dlaczego żona twoja z głodu umarła? Oto dlatego, że jakby z jej przyczyny umarł tu u was z głodu kto inny... A wiesz ty, dlaczego ja was z tej chudoby wyrzuciłem?... Oto dlatego, że wyście mnie także wyrzucili z niej przed dwudziestu pięciu laty...
W sieni rozległo się głębokie westchnienie, ale Wawrzyniec nie słyszał go i mówił dalej:
— A wiesz ty, kto ciebie w kajdany oddał?...
— Milerowa... bodaj pięć lat konała!... — mruknął włóczęga.
— Nie Milerowa, synku, to ja... Ja, słyszysz?... A może ci powiedzieć, za co?...
Bandyta powoli wsunął rękę w kieszeń płóciennych spodni i milczał.
— Pamiętasz ty, słuchaj, tego małego Gucia, z którymeście się to razem bawili, kiedyś jeszcze był bachorem?...
— Tego z białym łbem? — spytał niby spokojnie włóczęga, stając naprzeciw drzwi od sieni.
— Tego samego, tego!... coś go w studnię wepchnął... On ma jeszcze znak na czole od krawędzi, ale ty masz za to na nogach i rękach znaki od kajdan... On jest dziś panem, a ty psem, którego jutro złapią i znowu w obrożę zakują... Teraz mnie znasz, Jędrusiu?... — spytał lichwiarz.
W ręku bandyty błysnął długi, składany nóż.
Wawrzyniec, zobaczywszy to, rozśmiał się.
— Cóżto, Jędrusiu, igiełka... hę?...
— Nie wyjdziesz żywy!... — mruknął włóczęga, posuwając się krok naprzód.
— Ostrożnie, Jędrusiu, bo cię zdmuchnę jak stoczek!... — ostrzegł go Wawrzyniec, kładąc rękę do paletota i cofając się ku drugiej izbie.
Pół sekundy milczenia, w ciągu której Gołembiowski wahał się...
W izbie rozległ się cichy trzask...
W tej chwili rozbestwiony bandyta rzucił się z nożem na lichwiarza, a jednocześnie huknął strzał.
— Aaa!... — jęknął ktoś w sieni i padł na ziemię.
Gołembiowski, zobaczywszy w ręku Wawrzyńca rewolwer, skoczył jak szalony wbok, wybił okno i znikł na placu.
W zadymionej izbie pozostał skamieniały Wawrzyniec. Potem zwolna przybliżył się ku sieni, i patrząc w ciemność, strasznym głosem zapytał:
— Kto tu?...
Odpowiedzi nie było. Na wilgotnej ziemi leżał jakiś człowiek krwią zbroczony.
— Gucio!... mój Gucio!... zabity!... — ryknął lichwiarz. — Zabiłem dziecko moje!...
Przeskoczył próg, padł na kolana i z rozdzierającym serce jękiem począł całować nogi Wolskiego.
Raniony poruszył ustami, zgiął konwulsyjnie palce i skonał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.