Pałac i rudera/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II

PRZEZNACZONY DLA ROZRYWKI DAM, NUDZĄCYCH SIĘ
SKUTKIEM BRAKU ZAJĘCIA.

Kiedy przed trzydziestu laty Fryderyk Hoff młodą żonę wprowadził do swojej zagrody, wówczas wszystko tam było inaczej. Wprawdzie na ulicy, jak i dziś, z wiosną było błoto, a w lecie kurzawa, lecz ogród zielenił się od drzew i warzyw, w stajni mruczały krowy, po sadzawce pływały kaczki i gęsi, a w jednej połowie nowego domu od wschodu do zachodu słońca rozlegał się stuk młotów, zgrzyt pił i heblów stolarskich.
Dziś wyschła sadzawka, zamieniając się w bagnisko; z wesołego ogrodu pozostał plac pusty, a na nim kilka drzew obumarłych. Budynki znikły, do warsztatu od wielu lat nie otwierano zbutwiałych drzwi i okiennic, a dom pochylił się i zapadł w ziemię, która nietylko ludzi pożera.
Na tym pomniku ubiegłego szczęścia każda rana miała swoją historją. Komin przed dwoma laty rozwaliła burza; szczyt dachu wygiął się w kabłąk pod zaspami ostatniego śniegu, a bok załamał się pod nogami rozpustnego chłopca, który wybierał tu wróble. Z obwisłych i pogniłych okiennic nieznany sprawca powydobywał żelaza; tynk na środku ściany wybił głową jakiś pijak, ten sam, który przez zemstę wybił potem szyby, dziś zastąpione deszczułkami. Wkońcu, ponieważ grunt od strony ogrodu był miększy, dom więc wygiął się wtył, rozkraczył i wyglądał tak, jakby lada chwila miał zamiar przeskoczyć na drugą stronę niebrukowanej ulicy.
Bardziej zniszczona i skutkiem tego zamknięta połowa domu miała pozór trupiarni, od której sień, zbudowana naprzestrzał, oddzielała izby mieszkalne.
Izb tych było dwie, jedna za drugą; każda oświetlona zapomocą dwóch okien — jednego od placu, drugiego od ulicy. W pierwszej stał komin, stara szafa, łóżko za parawanem, stolik, parę krzeseł, ławka i maszyna do szycia; nadto przy drzwiach wchodowych wisiała kropielnica z krzyżem. W drugiej izbie był tapczan z pościelą, skrzynia, kulawy stół i stołek, mnóstwo metalowych i drewnianych o zagadkowych formach rupieci, tokarnia, na której Hoff od dwudziestu lat budował swoją machinę, wreszcie stary zegar ścienny, zwolna wybijający swoje: tak, tak, tak, tak...
Dnia, w którym zaczęło się opowiadanie, około szóstej wieczorem, trzy osoby siedziały w pierwszej izbie opisanego domu: Hoff, jego córka Konstancja i jej kilkoletnie dziecię, Helunia.
Uderzająco podobne do siebie były córeczka i matka. Te same włosy płowe, te same siwe, wielkie i zapadłe oczy, te same wynędzniałe i schorowane twarze, te same wreszcie suknie zniszczone i czarne, które matka nosiła od lat kilku, a dziecko nie zmieniało nigdy.
Z trojga obecnych chora kobieta szyła coś w rękach, chore dziecię, siedząc w otwartem oknie, bawiło się odrzuconem kółkiem machiny, a starzec monotonnym głosem czytał Biblję:
„Był mąż w ziemi Ur, imieniem Job; a ten mąż był doskonały i szczery i bojący się Boga i odstępujący od złego.“
Stary umilkł i spojrzał przez okno. Zielona trzcina chwiała się na bagnisku, pod tchnieniem wiatru drżały suche gałązki martwych drzew, a na niebie zwolna sunęły białe i wydłużone obłoki.
Hoff czytał znowu:
„I urodziło mu się siedmiu synów, a trzy córki.“
Na pusty plac spadło niewiadomo skąd kilka wróbli, szukających ziarn między kamykami i wołających: cirlik! cirlik!... na co odpowiadały im żaby z bagna: a hu rech! rech!... Do głosów tych przyłączyło się dolatujące z odległości gdakanie kury, która zwoływała pisklęta.
„I schadzali się synowie jego, a sprawowali uczty, każdy w domu swym, dnia swojego; i posyłali, a wzywali trzech sióstr swoich, aby jadały i pijały z nimi.“
Hoff odsunął książkę, oparł głowę na rękach i mruknął:
— Nie mam już synów, a moja córka...
— Ojcze! — szepnęła mizerna kobieta, patrząc z trwogą na twarz ojca.
— Córka i dziecko, obie chore i głodne. No, ale skąd ja wezmę? Ach! bieda!
— Bidia! — powtórzyła bawiąca się dziecina.
Tak, tak, tak, tak! — potakiwał bezmyślnie zegar w drugiej izbie.
Kobieta opuściła ręce.
— Najlepiej być wróblem — mruczał stary. — Wróbel ucieka od pustych śmieci, ale człowiek od swego nieszczęścia nie ucieknie... o, nie!... Wróblęta świergoczą po całych dniach, a moje dzieci kaszlą... Już nie dam rady!...
— Mój ojcuniu! mój ojcze! niech ojciec nie mówi tak. Poco się dręczyć? — błagała córka.
Stary machnął ręką.
— Cóż robić, kiedy złe myśli same przychodzą do głowy.
— Niech ojciec myśli o czem innem. Taki dzień ładny, słońce grzeje...
— Ale nasz piec już od bardzo dawna jest zimny. Na jutro też niema nic.
— Jest jeszcze rubel, ojcuniu. Niech się ojciec z Helką trochę pobawi...
— Helunia chora, o Boże! — westchnął Hoff.
— O lala! o lala! — zawołało dziecko, wyciągając ręce za okno.
— Co ona wygaduje? — zawołał Hoff, śmiejąc się — oto mi lala... no!
— To nie lala, Heluniu, to koza — odezwała się matka.
— Kozia — powtórzyła dziewczynka.
Twarz starca rozjaśniła się; przeszedł z krzesła na ławę i wziął dziecko na ręce, mówiąc:
— Wołaj, Heluniu, tak: koziu, koziu, be!
— Kozia — powtórzyło dziecię, klaszcząc w rączki.
— Koziu... be, be! — wołał starzec.
— Be! — odpowiedziała koza.
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Hoff i znowu zabeczał.
Koza odpowiedziała znowu.
— Podziękuj, Heluniu, kozi, że się odzywa — wtrąciła matka.
— Dia, koziu, dia! — dziękowała Helunia, rzucając się na rękach zachwyconego dziadka.
— Poproś, Heluniu, kozi, żeby ci przyprowadziła koźlątko.
— Lototo — powtórzyło dziecko.
Koza potrząsła ogonem, kiwnęła parę razy brodą i odeszła, a na jej miejsce przyleciała gromadka wróbli.
— A tio! — zawołała Helunia.
— A tio! — zawtórował dziadek.
— Powiedz, Heluniu: wróble — uczyła matka.
— Bubu! — powtórzyło dziecko.
Dziadek aż się trząsł, tak się śmiał; z twarzy i z serca jego pierzchnął już smutek.
— Wołaj, Heluniu: wróbel — mówił starzec.
— Blabla!...
— Co to za dziecko! co to za dziecko! — dziwił się dziaduś.
— Poproś, Heluniu, dziadzi, żeby oddał mamie łódkę — wtrąciła matka.
— Lototo — odpowiedziała Helunia.
— Jaką łódkę? — spytał starzec.
— Od mojej maszyny, co to ją ojciec chciał naprawić.
— Naprawić? No, więc naprawię.
— Mój ojcuniu, niech ją lepiej ślusarz naprawi — błagała córka.
Starzec spochmurniał.
— Myślisz, że nie dam rady?
— Ależ...
— Myślisz — ciągnął, zapalając się — że stary warjat już nic więcej nie potrafi, tylko partolić swoją, jak mówicie, głupią maszynę?
— Czy ja tak kiedy mówiłam ojcu?
— Bubu! — zawołało dziecko.
Twarz starca znowu się wyjaśniła, co widząc, matka rzekła:
— Proś, Heluniu, dziadzi tak: daj, dziadziu, daj...
— Dia, dziadzi, dia! — powtórzyła Helunia.
— Cha, cha, cha! — śmiał się starzec, obcierając załzawione oczy — oddam wam już, oddam, kiedy dia.
W oczach biednej kobiety błysnęła radość. Może pomyślała, że naprawiona maszyna powróci zdrowie jej dziecku, a chleb wszystkim.
— Gdzież jest łódka, ojcuniu?
— Zaraz przyniosę — odparł Hoff, i posadziwszy dziecko na ławie, wyszedł do drugiej izby.
— Dziś Pan Bóg na nas łaskaw — szepnęła kobieta.
Za chwilę starzec wrócił i, oddając łódkę, rzekł:
— Masz rację, Kostuniu, to nie dla mnie robota. Wolę ja zabrać się do mojej machiny, a gdy ją wykończę...
Na twarzy córki ukazał się wyraz niespokojnego oczekiwania. Starzec dostrzegł to i mówił dalej:
— Ty znowu myślisz, że ja bredzę? Ale nie bój się, mnie to już nie drażni, a nawet i nic nie obchodzi. Jedno dobre słowo wystarczy za wszystko, a dobre słowo powiedzieli mi tam, ot widzisz, tam, w pałacu. Wy teraz gadajcie sobie, co chcecie.
Począł chodzić po izbie.
— Obiecał, że przyjdzie do mnie i że mnie poproteguje, bylem skończył. A ja skończę, o, skończę!
— Żeby choć przyszedł — szepnęła córka.
— Skończę — ciągnął Hoff — i powiem mu tak: Panie, mam panu coś zakomunikować. My, jak pan nas widzisz, jesteśmy bardzo ubodzy...
Mówiąc to, ukłonił się.
— Źli ludzie chcą nam ten oto plac i dom wydrzeć. Ratowałem go, dopóki sił starczyło, boć to przecie posag Heluni... Ale teraz wy musicie mi dopomóc!
Mówił to z trudnością i głosem przerywanym, gwałtownie gestykulując rękoma. Oczy błyszczały mu dziko.
— Panowie! ja wam ofiaruję moją maszynę, zbawienie ludzkości, miljony!... Wy mi za to dajcie... ot nic... Nie pozwólcie tylko sierotom moim umierać z głodu.
Zwrócił się do struchlałej córki:
— Może myślisz, że mnie nie wysłuchają? Co? czy tak myślisz?... To głupio myślisz! Ja ci powiadam, że nas złotem zasypią... Będziemy mieli znowu dom, ogród, krowy... Co? nie wierzysz?
— Wierzę — odparła córka cichym głosem.
— Dom, ogród, krowy... Krowy i codzień mleko dla ciebie i dla Heluni... Może nie wierzysz?
— Wierzę — odpowiedziała znowu córka.
— Dom, ogród... spokój i miłość ludzką... O, spokój!...
Tak, tak, tak, tak!... — potakiwał flegmatycznie zegar.
W tej chwili słońce stanęło wprost okna, i ubogą izbę zalały potoki światła; jednocześnie z odległej wieży kościelnej rozległ się głos dzwonu.
Starzec się ocknął.
— Co to jest?
Teraz Hoff wyglądał jak człowiek, rozmyślający nad snem przykrym.
Głos dzwonu, zrazu cichy, stopniowo potężniał i znowu słabnął, uciekał i znowu powracał, jakgdyby oblatywał wszystkie dworki cichej dzielnicy i wszędzie roznosił błogosławieństwo i spokój.
— „Anioł Pański zwiastował Pannie Marji...“ — szepnęła klęcząca kobieta.
— Módl się, córko, za siebie i za Helunię naszą — rzekł Hoff, lecz sam nie ukląkł, był bowiem protestantem.
— „Zdrowaś Marja, łaskiś pełna, Pan z Tobą...“
— I za duszę matki twojej i braci.
Głos dzwonu spotężniał.
— „Otom ja służebnica Pana mojego...“
— I za wszystkich ludzi biednych jak my, i za tych, którzy nas nienawidzą — mruczał Hoff.
Zdawało się, że dzwon jęknął.
— „A Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami...“
— I za ojca twego, ażeby Bóg ulitował się nad nim.
— O Boże! ostatnia nadziejo nasza, zlituj się nad nami! — szepnęła córka.
— Zlituj się nad nami! — powtórzył starzec jak echo, składając ręce i patrząc w niebo załzawionemi oczyma.
Potem zbliżył się do stołu i złamanym głosem począł znowu czytać Biblję.
„I stało się niektórego dnia, gdy przyszli synowie Boży, aby stanęli przed Panem, że też przyszedł i szatan między nie.
„Tedy rzekł Pan do szatana: Skąd idziesz? I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Okrążyłem ziemię i przechadzałem się po niej.
„I rzekł Pan do szatana: Przypatrzyłeś się słudze memu Jobowi, że mu niemasz równego na ziemi? Mąż to doskonały i szczery, bojący się Boga i odstępujący od złego.
„I odpowiedział szatan Panu i rzekł: Izaż się Boga Job darmo boi?“

„Tedy rzekł Pan do szatana: Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“
Gdy tak czytał starzec, dzwon umilkł i nastała wielka cisza. Ptaki pierzchły, modląca się kobieta pochyliła głowę ku ziemi, a chore dziecko szeroko otworzyło oczy, jakby wpatrując się ze zdumieniem w tajemniczy blask, który zapełnił izbę nędzarzy. I zdawało się, że nagle bystry potok czasu wstrzymano, i że z odległości tysięcy lat dolatuje echo ponurej rozmowy, zakończonej wyrokiem: „Oto wszystko, co ma, jest w ręce twojej.“

W tej chwili jakiś cień zwolna przesunął się poza parkanem zdziczałego ogrodu, a jednocześnie prawie zgrzytnęły drzwi.
Do sieni ktoś wszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.