Półświatek/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Półświatek
Podtytuł Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Lenka staje się dumna...

Dyrektor Horwitz stale teraz odwiedzał Okońskich...
Jakby mu nie wystarczały spotkania z Lenką w jego kawalerskiem mieszkaniu, pragnął ją widzieć często, być razem. Namiętność, im w starszym budzi się wieku, tem przejawia się potężniej, a na dnie duszy każdego rozpustnika drzemie ukryty sentyment. Horwitz w ciągu swego sześćdziesięcioletniego żywota nie jedną zdobył piękność i nie jedną dzięki posiadanym pieniądzom miał „przygodę“. Lecz od pewnego czasu zaczęły go nudzić łatwe zdobycze, lub światowe hetery, wpadające do salonów „Helwiry“, jak po ogień, by z przygodnych adoratorów w sposób dość bezceremonjalny ściągnąć jaknajwiększe „honorarjum“. Posiadł więc Horwitz, przy uprzejmej pomocy Helmanowej i różne „naczelnikowe“ i mniej lub więcej autentyczne „hrabiny“ — te jednak nie bawiły się w żadne sentymenty, a skarotowawszy[1] podtatusiałego adoratora, uciekały nader szybko.
Lecz z Lenką było co innego. Horwitz, który dotychczas, lubiąc się bawić, lękał się, „krępującego stosunku“, gdyż wytężał wszystkie siły celem zdobycia znacznego stanowiska i majątku — począł tęsknić za czemś trwalszem, nie tylko za ciałem, lecz i za towarzystwem kobiecem. Nie chciał się żenić, ponad wszystko ceniąc swą wolność, lecz pragnął, żeby jakaś niewiasta zapełniła mu życie, natchnęła weselem bogate, lecz smutne jego apartamenty, dała z siebie coś więcej, niźli przelotne, a grubo płatne uściski.
Takim jest los wszystkich starszych lowelasów — dumni z swej niezależności, uciekają od legalnych związków, by popaść pod wpływ swej kucharki, lub jakiej kokoty i wreszcie uznać je za prawowite małżonki.
Horwitz, zakochawszy się w Lence, nie uczynił zbyt świetnego wyboru, bo Lenka w gruncie nie potrafiła przywiązać się do nikogo. Lecz, aby pojąć skąd powstało to nagłe uczucie, musimy się cofnąć nieco wstecz. Zwierzchnik pana Ignacego, znał oddawna z widzenia przystojną małżonkę swego podwładnego, a nawet mu jej zazdrościł. Toć byli prawie w jednym wieku, a ten stary mamut, Okoński, wytrzasnął taką ładną kobietkę, która patrzy w niego, niczem w obraz, znosi skąpstwo sknery i jest mu całkowicie posłuszna? Tak myślał parokrotnie Horwitz, napotkawszy przypadkiem na ulicy Okońskich, a przez nich niewidziany, gdy Lenka pokornie szła przy boku męża, nie patrząc na nikogo, apatycznie opuściwszy główkę, kompletnie zahukana przez pana Ignacego — gdy on podobnego posłuszeństwa dotychczas nie zdobył, za największe pieniądze.
Ot, taką miećby kochankę! — korcąca myśl przebiegała wówczas przez głowę dyrektora. — Skromną, niezepsutą, oddaną! A przytem...
Tu w duchu rozbierał Lenkę, doświadczeniem starego kobieciarza, oceniał każdy szczegół jej urody, mlaskał prawie językiem na wspomnienie zgrabnej figurki, jak utoczonej nóżki, ust czerwonych i trochę wilgotnych, zdala, rzekłbyś, obiecujących nieskończone rozkosze.
Horwitz pożądał Lenki, kiedy ta ledwo słyszała o istnieniu dyrektora i to li tylko jako o zwierzchniku męża, z urywkowych opowiadań o stosunkach biurowych pana Ignacego. Pożądał tembardziej, że była ona żoną podwładnego, o którym wiedział, że w życiu codziennem wstręt może tylko budzić w kobiecie, jest drobiazgowy, marudny i nieznośny. Taki bałwan wyłowił podobną perełkę... Czemuż ta „okazja“ nie przypadła Horwitzowi w udziale, on umiałby ocenić ślicznotkę, nadałby jej należytą oprawę, całowałby od rana do wieczora te kraśne usteczka, te cacane nóżki...
To też napotkawszy Lenkę przypadkowo, zdumiał się, a później postanowił wykorzystać niezwykłą sposobność. Tak, ona! W jakiż sposób w salonach „Helwiry“ się znalazła? Nic innego, tylko ten stary „drań“, Okoński, tak jej dokuczył, tak skąpił, że ta, u dam w rodzaju Helmanowej, szuka pomocy. A może Helmanowa sama zastawia na nią sieci, rada z nieprzeciętnej zdobyczy?
To też, do złożenia „właścicielce salonu mód“ sowitego haraczu skłoniły go nie tyle jej opowieści o — „ef, ef... palce lizać... żonie dygnitarza, bawiącej przejazdem w Warszawie“, — co świadomość, z kim w rzeczy samej ma do czynienia. Nie uwierzył wykrętom Lenki, zbyt dobrze wyrywszy sobie jej obraz w swej pamięci, a ze sposobu zachowania się poznał, że Okońska jest w „firmie“ nowicjuszką.
Nalegać, odrazu wyznać, iż przenikł incognito Lenki? Odradzało mu to doświadczenie — spłoszyłby ją, przeraził, sądziłaby, że wszystko powtórzy mężowi, że zechce ją zgubić... Ta droga nie tylko nie prowadziła do celu, lecz raz na zawsze mogła przerwać znajomość... Lecz przybyć w parę dni później, dać tem dowód swej miłości, a jednocześnie oszołomić swem stanowiskiem, zaznaczyć, że nie grozi niebezpieczeństwo ze strony męża, bo Okoński jest całkowicie od niego zależny — oto był plan lepszy i który powiódł się całkowicie.
Któryś arabski filozof powiedział, że najgłupsza kobieta jest sprytniejsza od najmądrzejszego mężczyzny, a ładna nóżka, strojna w zgrabny pantofelek, więcej w życiu zdziała, niźli nieprzebrane zasoby inteligencji. To też nawet w kurzym mózgu Lenki, rychło zrodziło się poczucie swej potęgi i władzy nad nowym kochankiem. Zrodziło się — a podświadoma, kokocia intuicja uczyła, w jaki sposób przywiązać go na dłużej. Stała się więc Lenka w oczach Horwitza nieszczęsną ofiarą domowych stosunków, której on winien wynagrodzić choć w cząsteczce przykrości od nieznośnego męża zaznane. Brakło jej dotychczas uczucia — on da to uczucie. Jej uroda nie posiadła jeszcze należytej oprawy — on ją otoczy dostatkiem. A Lenka, która równie obojętnie w salonach „Helwiry“ przyjęłaby pieszczoty każdego, choćby był ułomny i odrażający, umiała teraz Horwitzowi wytłumaczyć, że li tylko tak się „stało“, bo spodobał się jej od pierwszego wejrzenia.
Sielanka trwała w pełni — a w głowie Lenki rodziły się przeróżne projekty. A nuż Horwitz zechce ją rozwieźć z mężem i zostanie dyrektorową? Dyrektorową! Magiczne to słowo napełniło ją drżeniem i z góry nieco już spoglądała na pana Ignacego. Osioł... o ileż stał się uprzejmiejszy i zmienił swe postępowanie, odkąd zauważył, że dyrektor, odwiedzający ich pod przeróżnemi pozorami dla niej przybywa i jej nadskakuje.
Nie śmie już teraz się wyrwać z ostrzejszem słówkiem, lub wymówką... Pani Lenka nie zamierzała nawet chwilowo wyprowadzać się z domu, nie wiedząc, jakie Horwitz żywi w rzeczy samej plany...
Lecz zato, po swojemu, po kobiecemu, mściła się nad mężem, a Okoński nie rozumiał, lub udawał że nie rozumie niektórych złośliwości.
Zbyt sprytny na to, aby nie pojąć, co skłoniło zazwyczaj dumnego zwierzchnika do niespodziewanej zażyłości z urzędnikiem, milczał przezornie, nie wiedząc, jak daleko zabrnął stosunek Lenki z Horwitzem i udając, że jeno nagłej sympatji szefa do swej osoby zawdzięcza te częste odwiedziny. Zresztą do milczenia skłaniały go i inne względy. Dyrektor przyznał mu ni z tego ni z owego kilkaset złotych gratyfikacji za jakiś bilans, którego pan Ignacy palcem nawet nie tknął i niedwuznacznie obiecał w bliskiej przyszłości awans. Prócz tego Okoński przymykał oczy, bo imponowała mu w gruncie „przyjaźń“ z niedostępnym dotychczas dygnitarzem...
Toć Horwitz, ten Horwitz, który w biurze nie zawsze podawał mu rękę, a do niedawna napewno nie siedziałby z nim w miejscu publicznem, teraz zapraszał go nawet do teatru...
Co prawda, ta bytność w teatrze, a raczej późniejsza po nim kolacja, napsuły panu Ignacemu krwi niemało, bo o żonę porządnie był zazdrosny, a Lenka w swej zemście nie powstrzymywała się już wcale.
Bo oto, siedząc przy restauracyjnym stoliku a bezczelnie patrząc mężowi w oczy, nie tylko czule gołem ramieniem przyciskała się do ramienia Horwitza, lecz w pewnej chwili jej lakierek, co nie uszło uwagi Okońskiego — spoczął na nodze dyrektora i tak pozostał aż do końca wieczerzy.
Pan Ignacy, mimo prowokacyjnego zachowania się Lenki, zdobył się na spokój. Udał, że nie widzi. Lecz zagrała w nim starcza zazdrość, a w duszy toczyła się ciężka walka pomiędzy namiętnością a pożytkiem, wypływającym z roli powolnego męża.
To, co nastąpiło w domu, było jeszcze po stokroć gorsze.
Bo kiedy pan Ignacy, starając się skorzystać ze swych praw, pragnął złożyć pocałunek na obnażonej nóżce Lenki, która figlarnie wystawała z pod kołdry, tem czyniąc wstęp do dalszych pieszczot, usłyszał nagle niespodziewane:
— Odejdź...
— Odpychasz mnie? — mruknął czule, nadając swej twarzy wyraz starego goryla, zalecającego się do gorylicy.
— Tak...
— Czemu?
— Bo mi się tak podoba!
Okoński przybrał wyraz obrażonej godności.
— Wszak jestem twoim mężem!
— Et, jakim tam mężem?... Mieszkamy pod jednym dachem... Nic więcej... O reszcie zapomnij...
Lenka wymawiając te słowa, sama śmiała się w duchu. Czy zdobyłaby się na odwagę, aby w podobny sposób jeszcze parę tygodni temu się odezwać? Napewno nie... Ileż zmieniło się od tego czasu i jak zabawne się wydaje, iż mogła lękać się tej suchej mumji, która stale się kurczy, jeśli krzyknąć nań głośniej.
— O reszcie zapomnij! — powtórzyła z naciskiem — Co było, nigdy nie wróci... Zresztą czuję się niedobrze... Muszę się wystrzegać silniejszych wzruszeń...
— Hm! — mruknął zgryźliwie — Stale przy mnie jesteś chora, a z dyrektorem czujesz się znakomicie! — Czy to on cię uzdrawia?
— A choćby tak było!
Okoński nie spodziewał się podobnej bezczelności. Zbyt jednak zabrnął daleko, aby się cofnąć.
— Zakochałaś się w nim? — wykrztusił ze złością.
Lenka rozpoczęła zwykłą kobiecą grę, polegającą na mówieniu prawdy pod pozorem żartu, znienawidzonemu mężczyźnie. Gierka taka jest ulubioną rozrywką lekkomyślnych niewiast, pozwala bowiem porządnie dokuczyć ofierze i krwi mu napsuć nie mało, a w ostatniej chwili wycofać się zręcznie — dręczony zaś nie wie, czy ma temu co słyszy wierzyć, lub nie wierzyć, przeto złości się podwójnie.
— Zakochałam się! — odrzekła przekornie.
— Miałaś też w kim? — coraz większa pasja ogarniała pana Ignacego. — Stary trup, ucharakteryzowany na młodzika... Łysy dziad...
— Przepraszam cię bardzo! Żaden dziad, tylko bardzo przystojny i elegancki mężczyzna! Że starszy? — Lubię właśnie starszych panów, a brzydzę się smarkaczami... I ty mi się podobałeś swego czasu, pókiś się nie stał nudny i nieznośny...
— A teraz ci się nie podobam? — ofiara sama chwytała wędkę.
— Pewnie, że nie... Zaniedbałeś się w ubraniu... Wąsy sterczą, niczem wiechcie... Śmierdzisz o pięć kroków tytoniowym dymem...
Pan Ignacy mimowolnie zerknął w lustro umieszczone w tualecie. Tego tylko potrzeba było Lence.
— Horwitz!... Ten jest zawsze czyściutki i pachnący...
— Zachwycaj się nim! Zachwycaj — zawarczał — On też oczami do ciebie przewraca... Zgłupiał na starość... Co mu też mogło się spodobać w takiej, jak ty gęsi?...
Lenka puściła mimo uszów obrazę. Natomiast odrzuciwszy nagłym ruchem kołdrę, odsłoniła swe posągowe niemal kształty, a koszulka jakby umyślnie, zsunąwszy się z ramion, ukazała jędrne piersi i blado różowe jedwabne ciało.
— Może i gęś! — zawołała wesoło. — Ale ładna gąska... No sam powiedz, czy nie śliczna ze mnie kobietka?
Pan Ignacy się zdumiał. Do podobnych wybryków żony nie przywykł. Nie miał on jednak czasu się zastanawiać, skąd zrodziło się nagle podobne wyuzdanie i podobna zmiana w skromnej zazwyczaj Lence. Przemówiło doń całą potęgą młode ciało, a kokoci odruch bardziej jeszcze podniecił zmysły. Ukazała mu się jakaś nowa Lenka, nie ślamazarna, apatyczna, lecz pikantna i do najwyższego stopnia godna pożądania. Zazdrosny mąż zszedł na drugi plan, a z Okońskiego wypełzł w całej pełni samiec.
— Lenuchna!... Lenuchna... — jął bełkotać, zbliżając się do małżonki i lekko dotykając jej ramienia — Rozumiem, to wszystko były żarty.. Moja Lenka nie jest gąską... jest ślicznotką... I nikogo nie kocha, tylko swego mężulka... swego Ignasia... A Ignaś będzie bardzo dobry dla Lenki... Kupi jej nawet...
Tu głos Okońskiego się załamał, w chwilach bowiem największego podniecenia był skąpy w swych obietnicach. Natomiast, zasuszona dłoń o kościstych palcach, posuwając się po ramieniu jęła błądzić dalej..
Szybko jednak nastąpił kres tej wędrówki... Lenka energicznie odrzuciła natarczywą dłoń, poczem nasunąwszy prędko kołdrę pod brodę i zakrywszy się cała, ostro wyrzekła:
— Dość!...
Okoński skrzywił się niemiłosiernie.
— Jakto, Lenuchno?
— Powiedziałam już raz — udała teraz powagę — żebyś mnie nie nudził... Czyż ci to mam powtarzać bez końca...
— Lenuchno...
— Przestań, bo się rozgniewam... I nie stercz blisko nad łóżkiem, bo tego nie znoszę...
Pan Ignacy pojął, że żona przemawia serjo i że ani perswazją, ani obietnicami nic nie zdziała i musi poniechać swoich zamiarów. Z prawdziwą niekonsekwencją męską, przeszedł raptownie od czułości do złości, tem silniejszej, iż spowodowanej brutalnem przerwaniem, tak dobrze rozpoczętych zalotów.
— Tak... tak... — zasyczał jadowicie — W głowie się pani przewraca... Dyrektorów się zachciewa... Mężowi pokazuje się humory i kaprysy... Przyznaj się, może cię już z Horwitzem coś bliższego łączy?...
— Może...
— Nie zaprzeczasz! Dobrze widziałem, jak podczas kolacji przyciskałaś się do niego! Trącałaś go wciąż nogą pod stołem! Nie było tak?
— Skoroś widział, to pocóż pytasz?
— Poto — pan Ignacy aż zapluł się z gniewu — że nie będę malowanym mężem!... Nabrałaś licho wie jakich narowów, a ja się z niemi nie zgodzę!... Zrobię koniec...
— Koniec? — powtórzyła Lenko słodko.
— Tak, koniec! Wyraźnie dam temu panu do zrozumienia, żeby przestał u nas bywać... A jeśli to nie pomoże... Myślisz, że się przestraszę, bo jest dyrektorem?... Nie! — głos Okońskiego zabrzmiał nutami obrażonej godności — Posiadam ambicję...
— Co zrobisz?
— Wyrzucę za drzwi, jak łobuza... Najwyraźniej za drzwi wyrzucę...
Głos Lenki zabrzmiał jeszcze słodziej:
— Bardzo źle byś postąpił...
Pan Ignacy choć był wielce zacietrzewiony, sam uwierzywszy w swą rolę Katona, mimowolnie podchwycił frazes małżonki.
— Czemu miałbym źle postąpić! Postąpię, jak nakazuje honor...
Teraz następował dopiero kulminacyjny punkt zemsty Lenki. Poprzednia słowna utarczka stanowiła dopiero preludjum. Doprowadziwszy go do pasji, chlusnęła nań niespodziewanie strumieniem zimnej wody.
— Widzisz — powoli jęła sączyć wyrazy — mojem zdaniem uczyniłbyś wielkie głupstwo... Ale ty z mojem zdaniem nie wiele się liczysz... Mówił mi w zaufaniu dyrektor, że w najbliższej przyszłości zamierza cię awansować na naczelnika wydziału... Tak, na naczelnika wydziału!
— Co? — pan Ignacy rozwarł szeroko usta. Poczuł się nagle, niczem zły pies, który już zębami chwyta za łydkę wroga, a wtem silnie ściągnięty smyczą, tej łydki mimo najlepszych chęci złapać nie może.
Naczelnik wydziału! Toć to niedosięgłe marzenie, a pan Ignacy, nie posiadając wyższego wykształcenia, nigdy nie śmiał przypuszczać, że zdobędzie tę godność. To też, pozostał tak długą chwilę z rozwartemi ustami, podczas gdy żona mówiła:
— Teraz pokłóć się z nim, jeśli chcesz!... Oczywiście honor jest droższy od stanowiska!...
— Mmm... — dziwny dźwięk wydarł się z gardła Okońskiego i szybko odwrócił się od żony.
Lenka aż ugryzła kołdrę, aby nie roześmiać się głośno. Genjalny był koncept z tym naczelnikiem wydziału, na który wpadła, bo przecież Horwitzowi ani w głowie powstało czynić podobną obietnicę. Genjalny... Ignasio będzie teraz skakał na dwóch łapkach, niczem pudel na widok ciastka. Ona, Lenka może nadal wyprawiać co sama zechce, a o całej tej scenie Horwitzowi powtórzy, ubarwiwszy ją po swojemu. Udał się kawał...
Tymczasem Okoński szukał rozpaczliwie w myślach wyjścia z drażliwej sytuacji. Wreszcie, wydało mu się, iż ją znalazł.
— Moja droga! — rzekł nie patrząc na Lenkę i z powagą poprawiając krawat — Wiedziałem, że prędzej, czy później muszą ocenić moją pracę... Co zaś się tyczy moich poprzednich odezwań o dyrektorze Horwitzu, to wywołałaś je swemi niewłaściwemi żartami... Wogóle zachowujesz się niemożliwie... przypisuję to twemu życiowemu niewyrobieniu... Horwitz jest przyzwoitym człowiekiem i o mało, niepotrzebnie nie wywołałem awantury... Przekonany jestem, iż szanuje on mnie wielce i nie ośmieliłby się zachować względem ciebie niestosownie, lub posunąć za daleko...
— O tak... — Lenka dusiła się pod kołdrą...
— Jeśli ci nadskakuje, to przez zwykłą towarzyską uprzejmość...
— Napewno!...
— Ty zaś zechciej w przyszłości być poważniejsza... Dawniej dwuch słów nie można było z ciebie wydusić, teraz rozdokazywałaś się, niczem pensjonarka... Rozumiem twą radość... Rychło zajmiemy poważne stanowisko... We wszystkiem należy jednak stosować umiar...
— Masz rację!...
Choć wykrzykniki Lenki brzmiały nadal więcej, niż ironicznie, Okoński świadomie nie zwracał na nie uwagi. Gdy władza wymyka się z rąk, należy zachować bodaj pozory władzy. A za tę abdykację otrzymywał taką rekompensatę, że warto było przymknąć oczy na niejedno. Pozatem sądził, iż wybrnął z godnością i wszystkie pozory zostały ocalone. To też na zakończenie wymówił tonem dygnitarza, zamykającego trudne, a burzliwe posiedzenie.
— Nieporozumienia zostały wyjaśnione!... Mniemam, że nie powrócimy więcej do tego tematu...
— Nn... i... e... — znów ni to szept, ni to śmiech, wydobył się z pod kołdry.
— Oczywiście...
Pan Ignacy przeszedł się parę razy po pokoju, sztywniejszy, niźli zazwyczaj. Już widział samego siebie zasiadającym w pięknym gabinecie, a karki podwładnych czołobitnie zgięte w ukłonach. Lecz należało położyć jeszcze pieczęć na dyplomatycznych posunięciach.
— Czas na spoczynek! — oświadczył — Kogo oczekują poważne trudy, nie powinien nocy marnować na czczych gawędach... Gdyby nie twoja paplanina, dawno znajdowałbym się w łóżku...
— Moja paplanina, czy też twoje gorące afekty? — złośliwie odparła, czyniąc aluzję do niedawnych zalotów, a gdy mąż zbył milczeniem tę nową zaczepkę dodała:
— Od godziny cię namawiam, żebyś poszedł spać, bo i mnie powieki się kleją.... A jak zaśniesz, to nie chrap... Tak chrapiesz, że wciąż się budzę... Wogóle przenoszę się jutro do saloniku, a samego cię zostawię w sypialni... Będzie wygodniej...
A gdy odszedł długo jeszcze nie mogła zasnąć, uradowana ze swego triumfu.
Pierwszy krok na drodze do całkowitej wolności został uczyniony, a dalsza karjera zależy tylko od sprytu. Bo Lenka, upojona powodzeniem ostatnich dni, poczynała wierzyć w swój sprycik, jak wierzy weń każda, najbardziej nawet ograniczona kobieta, póki życie potężnem uderzeniem kłamu tym wyrachowaniom nie zada.
Śmiała się jeszcze nazajutrz, leżąc wygodnie w łóżku, gdy mąż poszedł do biura. Zazwyczaj do jej obowiązków należało przyrządzić śniadanie, lecz obecnie tę czynność zepchnęła na „garnkotłuka“, a pan Ignacy nie śmiał zaprotestować.
Jedna tylko chmurka zaciemniała ten różowy horyzont, o ile to chmurką nazwać można, a była nią Helmanowa. Bo po dłuższem milczeniu właścicielki „Helwiry“ odezwała się wczoraj do Lenki telefonicznie, prosząc, aby ta przybyła do niej dziś, koło południa. Głos „szefowej“ brzmiał uprzejmie, lecz stanowczo, a Lence wydawało się nawet, że kryje pogróżkę. O cóż właściwie mogło chodzić? O weksle, czy też o nowego klijenta? Co prawda przy zwykłej swej lekkomyślności, nie napierała zbliska, Lenka zdążyła już o zobowiązaniach swych zapomnieć. Nie napawały jej zbytnim lękiem, bo miała przekonanie, że Horwitz, jeśli szczerze mu wyzna, jaki powód ją skłonił do odwiedzin „salonu mód“, da pieniądze i załatwi sprawę. Lecz sama osoba właścicielki „Helwiry“ budziła w Lence pewien niepokój. Czy zechce wogóle wydać weksle, czy nie uczyni z nich jakiego użytku? Lecz czem właściwie szantażować ją może? Powiadomi męża o wszystkiem? Oczywiście, nie będzie to należało do przyjemności, ale na rozejście się z mężem Lenka jest przygotowana. Hm!... A jeśli pan Ignacy, chcąc odzyskać nad nią władzę przyczepi się do podrobionego podpisu? To groźniejsze, w obecnej sytuacji... Od czegóż jednak Horwitz! Wybawi ją chyba z tarapatów? Dawno już opowiedziałaby mu o tych przeklętych wekslach, gdyby jej nie było trochę wstyd, że popełniła fałszerstwo...
Pocieszając się podobnemi myślami i ubrawszy się nadzwyczaj starannie, Lenka o oznaczonej porze, udała się na Koszykową.

KONIEC.[2]






  1. Przypis własny Wikiźródeł skarotować — wyzyskać kogoś, wyłudzając odeń sporą sumę. Źródło: Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego
  2. Dalszy ciąg i zakończenie „Półświatka“ znajdzie czytelnik w powieści „Ofiary półświatka“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.