Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrozumienia, żeby przestał u nas bywać... A jeśli to nie pomoże... Myślisz, że się przestraszę, bo jest dyrektorem?... Nie! — głos Okońskiego zabrzmiał nutami obrażonej godności — Posiadam ambicję...
— Co zrobisz?
— Wyrzucę za drzwi, jak łobuza... Najwyraźniej za drzwi wyrzucę...
Głos Lenki zabrzmiał jeszcze słodziej:
— Bardzo źle byś postąpił...
Pan Ignacy choć był wielce zacietrzewiony, sam uwierzywszy w swą rolę Katona, mimowolnie podchwycił frazes małżonki.
— Czemu miałbym źle postąpić! Postąpię, jak nakazuje honor...
Teraz następował dopiero kulminacyjny punkt zemsty Lenki. Poprzednia słowna utarczka stanowiła dopiero preludjum. Doprowadziwszy go do pasji, chlusnęła nań niespodziewanie strumieniem zimnej wody.
— Widzisz — powoli jęła sączyć wyrazy — mojem zdaniem uczyniłbyś wielkie głupstwo... Ale ty z mojem zdaniem nie wiele się liczysz... Mówił mi w zaufaniu dyrektor, że w najbliższej przyszłości zamierza cię awansować na naczelnika wydziału... Tak, na naczelnika wydziału!
— Co? — pan Ignacy rozwarł szeroko usta. Poczuł się nagle, niczem zły pies, który już zębami chwyta za łydkę wroga, a wtem silnie ściągnięty smyczą, tej łydki mimo najlepszych chęci złapać nie może.
Naczelnik wydziału! Toć to niedosięgłe marzenie, a pan Ignacy, nie posiadając wyższego wy-