Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nacy palcem nawet nie tknął i niedwuznacznie obiecał w bliskiej przyszłości awans. Prócz tego Okoński przymykał oczy, bo imponowała mu w gruncie „przyjaźń“ z niedostępnym dotychczas dygnitarzem...
Toć Horwitz, ten Horwitz, który w biurze nie zawsze podawał mu rękę, a do niedawna napewno nie siedziałby z nim w miejscu publicznem, teraz zapraszał go nawet do teatru...
Co prawda, ta bytność w teatrze, a raczej późniejsza po nim kolacja, napsuły panu Ignacemu krwi niemało, bo o żonę porządnie był zazdrosny, a Lenka w swej zemście nie powstrzymywała się już wcale.
Bo oto, siedząc przy restauracyjnym stoliku a bezczelnie patrząc mężowi w oczy, nie tylko czule gołem ramieniem przyciskała się do ramienia Horwitza, lecz w pewnej chwili jej lakierek, co nie uszło uwagi Okońskiego — spoczął na nodze dyrektora i tak pozostał aż do końca wieczerzy.
Pan Ignacy, mimo prowokacyjnego zachowania się Lenki, zdobył się na spokój. Udał, że nie widzi. Lecz zagrała w nim starcza zazdrość, a w duszy toczyła się ciężka walka pomiędzy namiętnością a pożytkiem, wypływającym z roli powolnego męża.
To, co nastąpiło w domu, było jeszcze po stokroć gorsze.
Bo kiedy pan Ignacy, starając się skorzystać ze swych praw, pragnął złożyć pocałunek na obnażonej nóżce Lenki, która figlarnie wystawała z pod kołdry, tem czyniąc wstęp do dalszych pieszczot, usłyszał nagle niespodziewane:
— Odejdź...