Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

opuściwszy główkę, kompletnie zahukana przez pana Ignacego — gdy on podobnego posłuszeństwa dotychczas nie zdobył, za największe pieniądze.
Ot, taką miećby kochankę! — korcąca myśl przebiegała wówczas przez głowę dyrektora. — Skromną, niezepsutą, oddaną! A przytem...
Tu w duchu rozbierał Lenkę, doświadczeniem starego kobieciarza, oceniał każdy szczegół jej urody, mlaskał prawie językiem na wspomnienie zgrabnej figurki, jak utoczonej nóżki, ust czerwonych i trochę wilgotnych, zdala, rzekłbyś, obiecujących nieskończone rozkosze.
Horwitz pożądał Lenki, kiedy ta ledwo słyszała o istnieniu dyrektora i to li tylko jako o zwierzchniku męża, z urywkowych opowiadań o stosunkach biurowych pana Ignacego. Pożądał tembardziej, że była ona żoną podwładnego, o którym wiedział, że w życiu codziennem wstręt może tylko budzić w kobiecie, jest drobiazgowy, marudny i nieznośny. Taki bałwan wyłowił podobną perełkę... Czemuż ta „okazja“ nie przypadła Horwitzowi w udziale, on umiałby ocenić ślicznotkę, nadałby jej należytą oprawę, całowałby od rana do wieczora te kraśne usteczka, te cacane nóżki...
To też napotkawszy Lenkę przypadkowo, zdumiał się, a później postanowił wykorzystać niezwykłą sposobność. Tak, ona! W jakiż sposób w salonach „Helwiry“ się znalazła? Nic innego, tylko ten stary „drań“, Okoński, tak jej dokuczył, tak skąpił, że ta, u dam w rodzaju Helmanowej, szuka pomocy. A może Helmanowa sama zastawia na nią sieci, rada z nieprzeciętnej zdobyczy?