Ostatnia brygada/Część trzecia/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA

I.

Po szerokich polach pędził wiatr śnieżne tumany. Zwijał je, zgarniał i znowu gnał przed sobą. Rwał świeżo usypane szkarpy, orał bruzdy, by je znowu zatłoczyć. Uciekały przed nim chmury białych płatków i szukały schronienia, w którem jego oddech nie mógłby ich wyśledzić.
Straszna to była noc.
Nawet w tym przeraźliwie cichym pokoju, z którego przez zamarźnięte szyby niczego przecie dojrzeć nie podobna, drżał trwożny nastrój, tak sprzeczny z pogodną zaciszną poświatą lampy naftowej z pod zielonego klosza. W drugim kącie dogasał kominek czerwienią węgli, raz po raz rozżarzanej zabłąkanemi podmuchami wiatru.
W olbrzymim fotelu, wciśnięta w kąt siedziała młoda kobieta. Może zielony refleks lampy, a może zmęczenie położyły na jej twarzy długie cienie. Jej szara zapięta pod szyję sukienka, wyglądała jak habit szarytki. I rzeczywiście była jakby szarytką, wpatrzoną w otwarte drzwi sąsiedniego pokoju, gotowa zerwać się na każdy szelest.
W sąsiednim pokoju umierał jej mąż, umierał Michał Żegota.
Od tygodnia już noce spędzała w tym fotelu. Michał męczył się i nie pozwalał jej siedzieć przy łóżku, nie chcąc, by dręczyła się, widząc jego cierpienia. Nad ranem zastępował ją lekarz i wówczas kładła się spać na kilka godzin. Potem dzień cały dzieliła między Michała a syna, który przyjechał z Łucka na ferje świąteczne. Teraz z powodu choroby ojca nie wracał do gimnazjum.
— Szkoda, że Janek traci czas — mówił ochrypłym głosem Żegota — ale już niech zostanie te kilka dni.
Wówczas lekarz i ona zaczynali go znowu zapewniać, że dziś wygląda lepiej i da Bóg wyzdrowieje. Tylko Janek nic nie mówił i ojciec patrząc w jego oczy widział w nich łzy.
Doktór Frumkin z początku codziennie zajeżdżał do Ostapówki, lecz w miarę pogarszania się stanu zdrowia pacjenta doszedł do przekonania, że musi tu zamieszkać. I on jednak nie wierzył, by potrwać to miało tak długo. On jeden wiedział, że to beznadziejna sarkoma, zżerająca najmocniejszych w parę tygodni. To też walczył z nią, pewien przegranej, walczył o jeszcze dzień i znowu o dzień następny.
W duszy zaś najwięcej współczuł tej biednej kobiecie, niezmordowanie trwającej na straconym posterunku.
Gdy tego ranka przyszedł ją zastąpić, odmówiła.
— Nie czuję się zmęczona, doktorze.
— Ależ pani wygląda jak cień! — protestował Frumkin. — Niech pani da zbadać puls.
Nie chciała i wyprawiła go na śniadanie. Gdy odsłoniła okno, Michał wyszeptał:
— Idź, Ewuś, prześpij się…
Patrzyła nań szeroko rozwartemi oczyma.
— Idź… Tak zmizerniałaś…
Ogarniał zmęczonym wzrokiem jej wiotką sylwetkę, jej wybladłą twarz, jej głowę, na której tak dziwnie gładką falą, układały się niemal całkiem po męsku ostrzyżone włosy… I zrobiło mu się jeszcze ciężej na duszy. Oto odchodził, odchodził od niej nazawsze… Cóż to za straszne słowo nazawsze…
Po wczorajszej zamieci niebo było jasne i czyste jak i ziemia, pokryta równym, nienaruszonym śniegiem. Z powodu zasp na torze pociąg spóźnił się o godzinę, czekające przed stacyjką konie ruszyły teraz tęgim kłusem, chcąc rozgrzać skostniałe na mrozie mięśnie.
Do Ostapówki, według określenia furmana, było dziesięć wiorst z hakiem. Andrzej wiedział, że taki „hak“ może się rozciągnąć i na drugie dziesięć, to też sadowiąc się w sankach dobrze otulił się dachą i baranicą. Minęli kilka wsi, ledwie wystających czubami chat z pod śniegu, skrócili sobie drogę przez jezioro i wjechali na pagórek, skąd już widać było Ostapówkę jak na dłoni.
Pomimo mrozu furman gadał nieustannie. Opowiedział Dowmuntowi, że ich pan jest ciężko chory — powiadają — od raków, że pani, to „duże dobraja pani“, że Ostapówka należała dawniej do hrabiego Szuwałowa, a później była „kazionna“, a później ją rozparcelowano dla osadników wojskowych, a pan poseł, jako najważniejszy, dostał ośrodek i jeszcze jedną działkę, „bohaćko ziemi“.
Wjeżdżało się przed zabudowania folwarczne, od których owiała ich fala ciepła. Wreszcie sanki zatrzymały się przed podjazdem. Chłop zeskoczył i zaczął odpinać baranicę. Andrzej rzucił okiem na ganek i przetarł oczy.
Na ganku stał wsparty na strzelbie chłopak lat może trzynastu, chłopak w myśliwskiej kurtce i patrzył nań badawczo parą dużych niebieskich oczu.
Dowmunt przetarł powieki. Halucynacja?… Na miły Bóg… Przecie to ten chłopak z fotografji, którą Marta powiesiła w swoim buduarze…
Tymczasem chłopak zniknął za drzwiami.
— Słuchajcie — chwycił furmana za rękaw — kto to był? Co?
— Da nasz panycz. Win worony strelaje.
Andrzej nic nie rozumiał.
— Panicz? Syn pana Żegoty?
— A nu. Wiadoma, — potwierdził chłop.
Wziął walizkę i ruszył do wejścia. Dowmunt szedł za nim. W przedpokoju wyszedł na jego spotkanie mały siwy Żydek:
— Pan Dowmunt? — zapytał. — Wszak prawda? Jestem doktór Frumkin. To bardzo dobrze, że pan dziś przyjechał… Mój pacjent tak niecierpliwie oczekiwał…
— Czy jest tak źle?
— Bardzo. Najwyżej dwa dni przytomności.
— Rak?
— Sarkoma. Tylko niech mu pan o tem nie mówi.
Dowmunt zdjął dachę.
— No, dobrze, doktorze, ale jeżeli to sarkoma, przecie można operować?
— Zapóźno. Pan Żegota od roku już ją miał, lecz nie zwracał na bóle uwagi… A teraz zatruta krew. Niema ratunku…
Kazał służącej przynieść śniadanie.
— Niech się pan tymczasem umyje. O tu przygotowano dla pana pokój.
— Zresztą, nie sam tak orzekłem. Przed tygodniem mieliśmy tu konsyljum. Był nawet sam profesor Tołpiński, ze Lwowa. I tak nie mogliśmy nadziwić się, że pański przyjaciel przez rok mógł bagatelizować boleści. Zaczęło się w jamie brzusznej, a teraz już mózg zaatakowany…
Wstali i przeszli do salonu. Tu lekarz zatrzymał Dowmunta:
— Niech pan zaczeka. Zobaczę, czy można wejść.
Po chwili wrócił i wprowadził Andrzeja do pokoju chorego.
Łóżko stało w środku. A tuż przy niem…
Pod Andrzejem zachwiały się nogi. W głowie zawirowały ułamki myśli, coś chwyciło go za serce i ścisnęło je jak gąbkę.
Tuż przy łóżku, po drugiej stronie stała Ewa…
…Dorpat, pokój studencki… Biała koszulka z różową wstążką… Ewa…
Skłębiły się myśli w jakiś enigmatyczny supeł. Cóż za dziwny dzień… ten chłopak… a teraz Ewa…
Nagle świadomość uderzyła go jak obuchem i w krtani zabrakło tchu. Boże! Nerwy zmartwiały, a przed oczyma zakręciły się kolorowe płatki!…
Zdaleka doleciał mu do uszu ochrypły głos. Najpierw z bardzo daleka, niezrozumiałe brzmiały słowa, ktoś mówił do niego… Ach, tak, to Michał… Zwolna zaczął pojmować znaczenie poszczególnych wyrazów…
— …a mówiłem, że spotkasz tu kogoś z Dorpatu. No przywitajże się. Coś tak osłupiał.
Andrzej wyciągnął przez łóżko drżącą rękę i omal nie zachwiał się, gdy poczuł w dłoni rozpaloną jej dłoń. Lecz przytomność wracała. Wzrok zsunął się na pergaminową twarz Michała. Uśmiechał się.
— Siadaj tu, Jędrek. No, cóż, nie gadasz? Zastrzeliło cię?…
— Nie spodziewałem się…
— Widzisz. No teraz, Ewuś, zostaw nas samych. Przepraszam ciebie…
Gdy wyszła, dodał:
— Biedactwo. Czuwa nademną całemi nocami i tak się nerwowo wyczerpała, że zmieniła się nie do poznania.
Dowmunt milczał.
— No, cóż, Jędrek, nie wyglądam jeszcze na trupa?
— Daj spokój, Michale, widziałem gorzej wyglądających i dziś są zdrowi jak tur.
— Nie bujaj, Jędrek, wiesz dobrze, że się nie wyliżę.
— Ale…
— Daj spokój, nie jestem dzieckiem i śmierci się nie boję. Tylko chciałem ciebie doczekać. Poczciwyś, żeś przyjechał. Kazałem wysłać telegram, bo wiedziałem, że przyjedziesz… stary przyjacielu!
— No, oczywiście, kochany Michale, zaraz pierwszym pociągiem…
— Bo widzisz, poza tobą nie mam nikogo, komubym ufał, komubym wierzył…
Zamilkł i oddychał ciężko. Andrzej zrobił uwagę, że zbyt dużo mówi, a to wyczerpuje, lecz Żegota machnął ręką i znów zaczął:
— A ja ciebie potrzebuję. Nie odmówisz mi, bo nie jesteś świnią. Otóż umieram. Umrę, nie dziś, to jutro. Pod poduszką, wtedy znajdziesz kopertę. Testament. O jego wykonanie proszę ciebie i o opiekę nad Ewą i chłopcem. Zostaną bez jednej żywej duszy. Nie odmówisz?
Andrzej chciał zerwać się i uciec. Powierzano mu opiekę nad Ewą, nad Ewą i nad tym chłopcem!… To było ponad jego siły. Już otwierał usta, już chciał rzucić przyjacielowi w twarz prawdę i tę drugą prawdę, w którą sam nie chciał za żadne skarby uwierzyć, lecz głos mu uwiązł w gardle.
— Zgadzasz się? — pytał Żegota.
Skinął głową.
Nastała chwila milczenia.
— Jeszcze ci powiem. Tajemnicę. Chcę, żebyś wiedział i nie zdradź się kiedy przed Ewą, że wiesz. Otóż Janek nie jest moim synem.
— Jakto? — przeraził się Dowmunt.
Byłby teraz pół życia oddał za usłyszenie, że nie, że ten chłopiec jest rodzonym synem Żegoty, że nagła prawda, co rozwarła się przed nim, jak czarna przepaść, jest kłamstwem, złudzeniem, że podobieństwo nic nie znaczy, że to przypadek…
Lecz Żegota mówił dalej:
— Nie moim. Nie wiem czyim. Nigdy jej nie pytałem. Poco? A było tak. Pewnej nocy w Dorpacie wracałem do domu i widzę na schodach siedzi ktoś i płacze. Patrzę — Ewcia od Karpiów. Pytam smarkatę, czego płacze. Nie odpowiada. Nie lubię, kiedy płaczą. Siadłem przy niej i wypytuję. Wreszcie przyznała się. Zaszła w ciążę, a drab puścił ją w trąbę. Smarkata chciała się topić, czy pod pociąg, hańba, wstyd, wypędzą z domu…
Andrzej wbił wzrok w ziemię, a Żegota, odpocząwszy, ciągnął:
— Cóż miałem zrobić? Zginie, myślę, pod kołami, albo w rynsztoku skończy. Trzeba ratować. Poronienia robić? Pieniędzy nie miałem, biedny student, ani znajomej akuszerki. A jak przyłapią — kryminał. Myślę tedy, dawaj, ożenię się z nią. Podobać, to mi się ona nie podobała, ale co? Jak kto się mnie nie podoba, to ma zaraz zginąć w rynsztoku? I ożeniłem się.
Na woskowej twarzy zadrgały resztki wycieńczonych mięśni.
— A później tego nie żałowałem. Wierna była, dobra i zawsze wdzięczna. Polubiłem ją serdecznie. A nawet i tego bękarta. Tylko wiesz, że ile razy go widzę, to mi na myśl przychodzi ten łotr, ton swołocz, co Ewę, uwiódł. Szesnasty rok dopiero miała. Wiesz, że umyślnie nie pytałam jej kto, bo jakbym się dowiedział, na koniec świata bym poszedł, by łeb draniowi rozwalić. Jeszcze teraz znalazłbym dość siły, by go udusić, jak parszywego psa!…
Zadyszał się i z trudem łapał spieczonemi wargami oddech.
Andrzejowi krew uderzyła do głowy, zalała oczy i załopotała w sercu. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem na kurczowo zaciśnięte, wychudłe, do wielkich szponów podobne ręce przyjaciela. Jakaś nieznana siła ciągnęła go do tych rąk, pochylał się ku nim, zdawało mu się, że czuje na szyi śmiertelny, wpijający się ich uścisk… Chciał, musiał krzyknąć mu: to ja, to ja…
— Nie pytałem jej — odezwał się Żegota — nie pytałem i dlatego, że ona, ot głupia baba, wciąż tamtego kocha. Nie powiedziała mi tego, ale ja wiem. Cóż, nic jej zarzucić nie mogę. Baba.
Każde słowo Michała wbijało się w piersi Dowmunta, jak nóż. Każde słowo deptało go w błocie, każde pluło mu w twarz.
— Przyznać się, powiedzieć… — wyło w duszy.
Lecz tu przychodził rozsądek z perswazją:
— On umiera. Poco mówić? Chcesz go dobić nowem rozczarowaniem? Milcz, milcz!…
I Andrzej milczał. Milczał milczeniem, co mu rozpierało czaszkę, milczeniem samobójczem… Ona wciąż tamtego kocha… Boże, Boże… miłosierdzia! Może to wszystko jest tylko strasznym snem.
Lecz było rzeczywistością. W powietrzu unosił się zapach lekarstw, a tu na łóżku umierał Żegota z wyschniętą na pergamin twarzą, po której staczały się dwie łzy.
Wszedł dr. Frumkin i Żegota musiał przełknąć jakieś lekarstwo. Puls nie podobał się doktorowi.
— Zmęczył się pan. Za dużo pan mówił. Może panu coś przeczytać?
Żegota skinął powiekami. Doktór podał Dowmuntowi książkę. Były to nowelki Czechowa po rosyjsku. Andrzej zaczął czytać. Sam nie rozumiał słów, wypowiadanych przez siebie, czytał drewnianym głosem jedną stroną za drugą, aż wreszcie ktoś dotknął jego ramienia. Lekarz dawał znaki, by przestał.
Chory spał. W salonie lekarz rzekł półgłosem.
— Ja tu posiedzę, a na pana czeka pani Ewa z obiadem.
Przeraziła go myśl, że zostanie z nią sam na sam, zresztą, nie mógłby teraz jeść.
— Dziękuję — rzekł — posiedzę z panem.
Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Janek. Pewnym krokiem zbliżył się do Dowmunta i ukłonił się, wyciągając rękę:
— Jestem Janek Żegota. Mamusia prosi pana na obiad.
Andrzej spuścił oczy i wyszeptał:
— Przeproś, proszę, mamusię, ale nie chce mi się jeść. Dziękuję.
Lecz chłopak nie ustępował:
— Proszę pana, niech pan jednak przyjdzie. Mamusia tak cierpi, może ją pan trochę rozerwie.
— Tak, tak, — dorzucił doktór — niech pan pójdzie.
Podniósł się ciężko i szedł obok niego, obok… syna. Duży jest…
— Ile masz lat, Janku?
— W listopadzie skończyłem trzynaście, proszę pana.
W listopadzie?… Tak, tak… listopad… marzec… O, dobrze pamięta… biała koszulka nocna z różową wstążką…
Chłopak wyprzedził go i otworzył drzwi do jadalni. Przy stole siedziała Ewa. Wskazała mu krzesło:
— Proszę.
Usiadł i wbił oczy w talerz. Ewa również milczała. Dopiero po chwili odezwał się Janek:
— Pan jest przyjacielem tatusia? Prawda? Bardzo się cieszę, że pana poznałem. Bardzo.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopiec ciągnął:
— Tatuś mi o panu opowiadał. Dużo opowiadał. Mówił, że wszyscy ludzie są źli i trzeba przed nimi mieć się na baczności, ale że pan jest dobry i szlachetny.
Dowmunt targnął się wtył. Słowo to uczuł jak policzek, policzek, wymierzony tą małą ręką własnego syna. Usta wykrzywił mu zły uśmiech.
Chciał zerwać się, chwycić go mocno za ramiona i wprost w te niebieskie oczy krzyknąć:
— Nieprawda! Jestem podły, najpodlejszy!
Lecz nagle przyszła refleksja:
— Cóż jestem winien? Gdzież ta moja zbrodnia? Mój Boże, czyż mogłem wiedzieć… Za cóż cierpię tak strasznie?!
Obiad dobiegł końca.
Za oknami rozpylał się niewidzialny, a wciąż gęstszy zmrok.
— Piąta, — rzekł Janek — idę do tatusia.
Wstał, ucałował rękę matki, ukłonił się Dowmuntowi i wyszedł.
Zostali sami.
Wyprężyły się w powietrzu jakieś siły, zadrgały jakieś prądy, zawisły niewymówione słowa, zadygotał szloch, i prośby, i błagania, i ciche westchnienia, i rozpaczliwy krzyk.
A to tylko zegar na ścianie cicho powtarzał swoje mądre:
— Tik… tak… tik… tak… tik… tak…
Stary filozof: któż lepiej od niego znał tajemnicę Czasu? Kto lepiej od niego znał jego prawa, kto lepiej wiedział, że idąca w nieskończoność jego droga w niesamowite zawiązuje się pętle…
— Tik… tak… tik… tak…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.