Ostatni z pięciu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Ostatni z pięciu
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Ostatni z pięciu.

Kraków jest miastem jakby stworzenem dla emerytów, a był niem jeszcze więcej przed kilkunastu laty, kiedy nie tylko spokojnie, wygodnie i przyjemnie, ale i tanio w niém żyć można było. Na ulicach nie ma owego gorączkowego i hałaśliwego ruchu, który cechuje wielkie miasta; — tu nikt się nie śpieszy, nikomu nie pilno, a czasu tyle do zbycia, że lada kanarek na dachu mnóstwo zatrzymuje całemi godzinami ludzi. W takiém mieście staruszek może bezpiecznie sobie chodzić po ulicach, bez obawy potrącenia lub przejechania. — Jeżeli jest pobożnym: czterdzieści kościołów ma do wyboru; lubi teatr: ma teatr i to nawet niezły; kompanijkę do preferansa lub domina znajdzie w resursie i kawiarni, — w handelku zaś o polityce dowoli nagadać się może. — Do każdego z tych miejsc tak bliziutko, że nawet z reumatyzmem w nogach można się dostać. — A planty, owe nieocenione planty, szczególniéj w lecie, są prawie stałem mieszkaniem ludzi wysłużonych. Mają oni tam swoje uprzywilejowane ławki, na których się sadowią, zaopatrzeni w gazety, okulary, tabakiery i fularowe chustki.
W tej panoramie przesuwających się przez plantacye ciekawych typów, zwróciło moję uwagę kilku staruszków, którzy zwykle trzymali się razem. — Było ich pięciu. Regularnie koło dziesiątéj godziny zrana schodzili się przy swojéj uprzywilejowanéj ławce, niedaleko ulicy Szpitalnéj; popołudniu zaś w tej części plantacyj, które otaczają gmach techniki. Mieli tam także swoję ławeczkę z widokiem na błonia i kopiec Kościuszki. — Który z nich przyszedł najpierwszy, brał zaraz ławkę w posiadanie, rozkładał się na niej szeroko z parasolem, kapeluszem, chustką, by przypadkiem ktoś obcy nie pokusił się o zajęcie miejsca. A jeżeli przypadkiem się zdarzyło, że ktoś ich uprzedził, to trzeba było widzieć jak niespokojnie kręcili się koło ławeczki, jak poglądali na natrętów, i jeżeli nie mogli minami i spojrzeniami zmusić ich do ustąpienia, to usiłowali przynajmniej brzeżek ławki zdobyć dla jednego ze swoich, koło którego grupowali się do gawędki głośnej, nie zważając na obok siedzących, którzy pod taką presyą zwykle ustępowali.Czasami jednak zdarzyło się, że godziny całe manewrować i czekać musieli. Z tym większą potem rozkoszą rozsiadali się, a gawędka szła wtedy z podwójnem ożywieniem.— Rozmowa trwała zwykle ze dwie lub trzy godziny, a składała się z różnych anegdot, facecyjek, nowin bieżących, które każdy przynosił ze sfer, w których się obracał.Kiedy przyszła kolej na temat wspomnień, rozmowa stawała się niewyczerpaną, bo każdy miał sporą paczkę lat przeżytych. (W spółce reprezentowali blizko półczwarta wieku). — Jeżeli zaś czasem rozmowa nie kleiła się, co się zdarzało szczególniej w dnie pochmurne, zasilano się wtedy czytaniem „Czasu“. Dyskusye polityczne zawiązywały znowu rwiącą się rozmowę, szczególniej gdy pan Hilary, zdeklarowany nieprzyjaciel „Czasu,“ wystąpił z opozycyą.
Pan Hilary był eks-wojskowym, ułanem, dosłużył się stopnia kapitana i kontuzyi, wskutek której poszedł na chleb wysłużonych, ze stopniem majora i ubezwładnioną ręką i nogą. Miał wymowę ciężką, słowa wyrzucał, jakby się gniewał, nawet wtedy, gdy najspokojniej coś opowiadał.Cóż dopiero, gdy wpadł w zapał. Był krępy, barczysty, czerwony, lękał się ciągle apopleksyi, którą mu raz doktor zagroził, jeszcze w wojsku, chcąc go powstrzymać od hulanek. Groźba skutkowała, kapitan ślubował wstrzemięźliwość. — Obawa apopleksyi miała jednak dobre strony, bo miarkowała jego zapał krasomówczy. Gdyby nie to, zmasakrowałby wszystkich na kwaśne jabłko, którzyby ośmielili się stanąć w opozycyi przeciw jego zdaniu. Był najmłodszym ze wszystkich i dlatego nieraz w żywej dyspucie nazywano go młodzikiem, wartogłowem.
Przeciwieństwem jego, tak co do przekonań, jak i powierzchowności, był pan Antoni (koledzy nazywali się między sobą po imieniu) — były urzędnik regestratury, chudy, wysoki, zgięty w plecach. Chodził latem na wielkie gorąca w jakimś kamlotowym, zielonym surducie, w żółtych nankinowych spodniach. Do tych kolorów, w czasie niepewnej pogody, przybywał jeszcze czerwony parasol, a w dzień chłodniejszy granatowy płaszcz z peleryną. Czapka z szerokim daszkiem uzupełniała to dziwaczne ubranie, z którego paupry krakowskie pozwalali sobie żartować nieraz dowoli. W rozmowie brał zwykle bardzo mały udział, bo w biurze przyzwyczaił się milczeć i słuchać, a przeszłość jego, nieobfita w żadne nadzwyczajne, lub ciekawe wypadki, nie dawała wiele tematu do opowiadania. Tylko wtedy, gdy ktoś w jego obecności ośmielił się naruszać powagę „Czasu“, oburzał się naprawdę. W żadnej kwestyi nie zdobył się na samodzielne zdanie, tylko wyczekiwał, co „Czas“ o tem powie. Wiarę w nieomylność tego pisma posuwał aż do inseratów, gdzie wszystkie środki przeciw siwiznie, nagniotkom, wszystkie anonse wiedeńskich bazarów, uważał za godne wiary, dlatego tylko, że je „Czas“ umieścił. Rozumie się, że mu z tego powodu przychodziło często staczać walkę z majorem. Nie silił się wtedy argumentami przekonać przeciwnika, bo, jak powiedzieliśmy, wymownym wcale nie był, tylko na wszystkie zarzuty odpowiadał krótkiemi zaprzeczeniami, które wygłaszał z powagą dogmatu, powoli, monotonnie, jakby woda z ryny kapała — co majora do wściekłości doprowadzało.
Pan Wojciech był także emerytem, ale nie urzędowym.Emeryturę wypłacała jego żona. zapisawszy mu pewien kapitalik, zaco miał obowiązek kochać żonę i pielęgnować jej ulubioną Żolkę. Ten pierwszy obowiązek był szczególniej trudny do spełnienia, toteż kiedy tylko mógł-wymykał się pod różnemi pozorami z domu, a na plant y wychodził regularnie dwa razy dziennie, niby dla Żolki. Ta niepoczesna rola nie licowała wcale z postawą pana Wojciecha, który był wysoki, barczysty, o twarzy oliwkowo-śniadej, od której odbijały siwe włosy i po wojskowemu zakręcone wąsy; ale cóż miał robić? musiał się jejmości w ten sposób zasługiwać, bo w zapisie była mała klauzula, że wrazie niezgodnego pożycia małżonków, zapis może być unieważnionym.
Czwartym w tym gronie był jakiś zrujnowany hrabia.Za czasów Rzeczypospolitej krakowskiej żył podobno hucznie i dworno, urządzał weneckie karnawały, wystawne kuligi i obiady, na które sprowadzał przeróżne delikatesy z zagranicy; trzymał liczną służbę, laufrów, którzy w fantastycznych strojach biegli przed powozem, murzyna lokaja, kuczera węgra, obok którego siedział ugalonowany w srebro strzelec. Na takie wybryki pańskie poszła ogromna fortuna; a kiedy pustki zaświeciły w kieszeni, herbowni przyjaciele, którzy dawniej często nawiedzali dom jego, teraz nagle zaczęli się gorszyć marnotrawstwem i poodsuwali się od bankruta. — Żydzi rozdrapali za długi co było do wzięcia, i hrabiemu na starość została zaledwie skromna pensyjka, którą mu jakaś daleka krewna z litości posyłała co miesiąc, i stary służący, który go opuścić nie chciał, zadarmo go obsługiwał i grywał z nim w ruletę. — Hrabia bowiem, przyzwyczajony całe życie bawić się, potrzebował koniecznie jakiejś rozrywki; a że grę uważał za najprzyjemniejsze zajęcie, więc grywał z poczciwym Jakóbem po całych wieczorach w ruletę, bo na innych grach się nie rozumiał, nie mógł ich pojąć. Grano o groch, bo fundusik hrabiego nie pozwalał na granie w pieniądze. Mimo to hrabia tak był kontent, gdy mu się udało nieraz ograć Jakóba na paręset ziarnek grochu. jak dawniej, gdy banknoty wygrywał. — Była to już pasya gracza nałogowego, która z wiekiem wzrastała tak, że Jakób całe wieczory zimowe poświęcać musiał na bawienie swego pana.-Dopiero, kiedy ten poznał się raz na plantacyach z emerytami, Jakób zyskał trochę wolności, bo hrabia ruletę porzucił dla wista, którego stale grywali bądź w kawiarni, bądź u którego z emerytów. Grano bardzo tanio, a że hrabia grał nieźle i ostróżnie, więc mógł sobie często pozwalać tej przyjemności. — Był to mężczyzna wysoki, ale wychudły jak szkielet, osłabiony wiekiem i niezbyt wzorowem życiem; toteż pomimo, że miał dopiero lat 62, był już zgrzybiały, zdziecinniały; większą połowę dnia przedrzemał i nic go nie było w stanie zainteresować, ożywić, tylko karty. Na szelest kart, lub wzmiankę o grze, mumij a ta dawała znak życia i otwierała przygasłe oczy. On też pierwszy dawał impuls do gry, pierwszy zrywał posiedzenia na ławeczce, uważając gawędkę o czemkolwiek za stratę czasu tylko — i ciągnął emerytów do zielonego stolika. „Będziemy grali w karty?“ — to było uprzywilejowane jego pytanie.
Ostatnim wreszcie był pan Jacek — niegdyś kupiec, dziś kapitalista i do tego kawaler. Czterdzieści lat wysługiwał się swemu pryncypałowi, jako chłopiec, potem jako subjekt, a wreszcie jako prowizor; — odznaczał się niesłychaną wiernością i pracą, za co bezdzietny pryncypał, umierając, zapisał mu cały handel, który pan Jacek prowadził jeszcze potem lat kilkanaście na własną rękę. Wreszcie na starość chciał sobie wypocząć trochę, -handel więc sprzedał za wcale pokaźną sumę, której część umieścił w papierach, a za resztę nabył dwie kamienice. I byłby spokojnie przeżył te kilkanaście lat, które mu jeszcze przeżyć było przeznaczono, gdyby nie to, że ludzie, którym fortuna pana Jacka spać nie dawała. chcieli go gwałtem ożenić.Pan Jacek nigdy nie pomyślał o żenieniu, bo, kiedy była pora potemu. nie miał pieniędzy. ani urody. Był fatalnie brzydkim: głowa ogromna, twarz zeszpecona ospą., ręce długie, cały niezgrabny. Toteż w dnie świąteczne, kiedy jego koledzy bawili się wesoło na zamiejskich wycieczkach, w gronie panien z magazynu, lub obywatelskich córek, Jacuś wertował książki handlowe, uczył się języków, lub czytywał swemu pryncypałowi wyjątki z kalendarza. — Prawie nie znał świata po za obrębem sklepu, — nie znał uciech młodości, — a o pięknych okolicach Krakowa wiedział tylko z opowiadania. — Jako subjekt, zbierając grosz do grosza i powiększając uzbieraną w ten sposób sumkę, szczęśliwemi operacyami przyszedł do kapitaliku, który stanowił już porządne utrzymanie dla niego i dla żony; ale pan Jacek wtedy nie miał czasu myśleć o małżeństwie; pryncypał jego zachorował i jemu powierzył prowadzenie całego interesu. Pracy więc było dość, odpowiedzialność wielka.Jeszcze więcej miał zajęcia. gdy sklep stał się jego własnością. Z podwójną gorliwością zabiegał.-Dopiero, kiedy przez sprzedaż sklepu sam siebie przeniósł na emeryturę,i miał dużo czasu wolnego, usłużni ludzie przypomnieli mu o żeniaczce. Miał wtedy już lat 60; uroda jego z latami nie poprawiła się wcale. mimo to znalazło się wiele kandydatek, które godziły się oddać swą rękę człowiekowi, który miał dwie kamienice i gotówkę w papierach. — I pan Jacek rzeczywiście namyślał się nad wyborem. Powodzenie, jakie znalazł między płcią piękną, zawróciło mu głowę.Była to dla niego nowość pociągająca. Zaślepiony, zaczął wierzyć, że może się podobać. — myśl o małżeństwie uśmiechała mu się i kusiła go. — Przed kolegami jednak taił się ze swemi zamiarami, wiedział, żeby nie pochwalili tego,choćby z powodu, że przez małżeństwo tracili w nim partnera do wista i stałego członka posiedzeń na plantacyach.Zdradzał się jednak mimowoli staranną toaletą i częstą nieobecnością. — Ile razy bowiem miał jakąś napiętą kandydatkę, która mu do gustu przypadała. stawał się mniej punktualnym. zaniedbywał wista i towarzyszów swoich; sprawiał sobie nowy garnitur. czernił włosy, woskował wąsy. upominał praczkę. by mu lepiej krochmaliła gorsy,i kładł na palce najozdobniejsze pierścienie. — Zwykle ta gorączka małżeńska trwała parę tygodni; potem, albo dojrzał w swojej przyszłej coś takiego, co go zraziło, albo brała go dziwna jakaś obawa i żal tego życia swobodnego,systematycznego, które prowadził.
Kilka razy powtarzała się historya z małżeństwem, a symptomem jej zewnętrznym był, jak powiedziałem, strój pana Jacka. Ile razy widziałem go wyświeżonego, wyczernionego, idącego przez miasto drobnym kroczkiem, który miał oznaczać żwawość młodzieńczą, mogłem być pewnym, że pan Jacek jest w trakcie starania się. Skoro go ta chętka ominęła, zaraz toaletę zmieniał i wtedy ograniczał się jedynie na towarzystwie emerytów.
Na karty zgromadzała się bardzo często ta piątka w jego domu, bo pan Jacek był gościnnym; nie przeszkadzała mu w tem ani małżonka, jak panu Wojciechowi, ani brak pieniędzy, jak hrabiemu.-Tam też poznałem całe to towarzystwo, bo bywałem nieraz u pana Jacka, jako lokator jego i liwerant książek do czytania. Pan Jacek bowiem należał do gatunku coraz dzisiaj rzadszego w Galicyi, t. j. do gatunku ludzi czytających; miał nawet pewną pasyę do tego, i za nic w świecie nie byłby usnął bez książki w ręku. Że zaś dowiedział się z karty meldunkowej, iż należę do klasy, produkującej te środki usypiające, zobowiązał mnie do dostarczania mu takowych. Nie sprawiało mi to wcale kłopotu, bo pan Jacek nie robił wyboru i czytał wszystko, co mu pod rękę wpadło, czy to broszurę polityczną, czy powieść; nie szło mu wiele o to, co czytał, byleby czytać, Pod tym względem miał bardzo strawny umysł. Wzamian za tę grzeczność byłem od czasu do czasu zapraszany to na skromny obiadek, to na wieczorną herbatkę, na którą także przychodzili owi emeryci, jeżeli byli w komplecie.Pan Antoni dostawał mi się do partyi szachów, gdy na niego przyszła kolej wyjścia z gry; zresztą, byłem skazany przez resztę wieczoru siedzieć przy stoliku i patrzeć w karty, choć gry wcale nie rozumiałem.
— Jakże można było do stu dyabłów — mówił pan Wojciech - zadawać waleta, kiedy pan mogłeś bić królem. - To trzeba być fuszerem.
— A bo to przy tem gwizdaniu pana majora — tłómaczył się Antoni-można formalnie zgłupieć.-Ja nie wiem, że też, z przeproszeniem, gęba nie zaboli, tak ciągle gwizdać i gwizdać.
— Co? — ja gwizdżę - pytał major zdziwiony. — Czy się panu śni! Panie Wojciechu, czy ja gwiżdżę?
— No, niby inaczej tego nazwać nie można, - chyba, że pan to wolisz nazwać świstaniem.
— Jeżeli tak, to przepraszam. Jeżeli to komu ma przeszkadzać i gwizdaniem mojem chce tłómaczyć swoję nieumiejętność grania, to nie będę gwizdał.
I na chwilę robiło się cicho, że słychać było brzęczenie muchy koło lampy i stukanie rąk o stolik, ale niezadługo pan major, zamyśliwszy się nad kombinacyami gry, zapominał całkiem o swejem przyrzeczeniu i zaczął znowu przeraźliwie gwizdać. Pan Antoni wtedy kładł karty i oświadczał uroczyście, że woli nie grać, jak słuchać tego hałasu, co go aż migreny nabawia. Zawiązywała się z tego sprzeczka między nim a majorem, w której ten ostatni musiał koniecznie wtrącić jakiś docinek przeciw Czasowi, co pan Antoni nie zostawił bez odpowiedzi. Dopiero interwencya gospodarza i upominania hrabiego, że szkoda czasu, uspakajały przeciwników i kończono przerwaną partyę. Takie zajścia powtarzały się kilka razy każdego wieczoru.’ Pan Wojciech znowu nie mógł znosić tego: że hrabia ustawicznie mlaskał językiem; nie śmiał jednak głośno objawić swego niezadowolenia przez respekt dla hrabiowskiej korony, tylko na uboczu pozwalał sobie wyszeptać trochę żółciowych uwag....
— Bo proszę panów — mówi — co to za głupie przyzwyczajenie z tem mlaskaniem. Gdyby przynajmniej mlaskał wtedy, jak ma dobre karty, to człowiek by wiedział, czy bić, czy pasować; ale on wiecznie mlaszcze, czy ma złą kartę mlaszcze, czy ma dobrą mlaszcze. A, przyznam się panom, że to desperacya z takim mlaskotem.
Tak się skarżył po za oczy hrabiego, w obecności zaś jego ośmielił się tylko mimiką wyrażać swoje niezadowolnienie i oczyma dawał znaki swoim kolegom, wskazując znacząco na mlaszczącego, a dla ulżenia sobie, kładł bawełnę do uszów. Była to zarazem demonstracya przeciw hrabiemu, na której się jednak nie poznawał.
Major znowu burzył się i rzucał, gdy go podstępnie wyciągnięto na wysoką grę i wpadł.
— Co to za gra taka — mówił, rzucając z pasyą kartami. — Żaden porządny człowiek tak nie gra. To przecież nie straszak, tylko preferans, do stu dyabłów!
— Tak jest, preferans, najformalniejszy preferans — dogadywał mu powolnym głosem pan Antoni i pod stołem zacierał w sekrecie ręce z radości, że majora chwycili.
Hrabia nie lubił, kiedy rozmową przerywano grę, -uważał takie pauzy za stratę czasu i niecierpliwił się bardzo.Bojąc się przeciągów, starannie zamykał drzwi i okna,nawet w najcieplejsze wieczory, skazując przezto swoich towarzyszów na pocenie się w dusznym pokoju, co majora śmiertelną trwogą przejmowało ze względu na apopleksyę.
— Ależ to łaźnia formalnie! — wołał w oburzeniu, gdy mu gorąco uderzać zaczęło do głowy; — to nie do wy trzymania!-i biegł co tchu otwierać okno i odetchnąć świeżem powietrzem.
Hrabia, zajęty kartami, nie uważał tego, czy też udawał. że nie widzi; dopiero gdy wydał karty z ręki, zwracał się ku oknu z miną niezadowolnioną i syknąwszy mówił:
— Ależ ten przeciąg głowę chce urwać.
— Gdzie, jaki przeciąg. co się hrabiemu śni?-Przecież z jednego okna otwartego przeciągu nie będzie.
— A ja panu powiadam, że jest przeciąg; proszę mi wierzyć, ja się znam na tam. Mam pod tym względem nadzwyczaj delikatne poczucie.
— To z pana hrabiego byłby doskonały barometr — odzywał się złośliwie pan Wojciech.
Hrabia puszczał płazem ten dowcip, nie racząc nawet zwracać uwagi na mówiącego i ciągnął dalej do majora:
— Byłem świadkiem, jak jeden z moich przyjaciół, tak samo, jak pan, lekceważył sobie podobne wiaterki, dla przekonania nas siadał zawsze przy otwartem oknie. I cóż pan powiesz — jednego dnia lokaj, wchodząc do pokoju, otworzył nagle drzwi, i mojego zucha na miejscu poraziło.
— Apopleksya! — zawołał przerażony major.
— Gorzej jak apopleksyą, bo go zrobiło paralitykiem na całe życie.
Tym przykładem pokonał hrabia majora i zamykał okno bez opozycyi z jego strony.
Najmniej podobnych słabostek miał pan Jacek; jedynie na punkcie małżeństwa dopuszczał się śmieszności. z których się wyswobadzał na czas jakiś, ale nie na długo. — Wyleczony z jednej miłości, wnet zapadał w drugą, bo zawsze znalazł się ktoś usłużny, który mu podstawił jaką powabną kandydatkę. Kiedy miał już na myśli jaki świeży kąsek, był nadzwyczaj towarzyski, zapraszał mnie często do siebie, nieraz i na obiedzie zatrzymał, dobywał z szafki, gdzie miał obfite składy cygar, najlepsze cygaro i wyciągał mnie na rozmowę o małżeństwie najczęściej od słów: Czemu się pan nie żenisz? — Usprawiedliwiałem się brakiem odpowiedniach funduszów na utrzymanie żony. To tłómaczenie — uważałem — bardzo się panu Jackowi podobało, bo dawało niejako sankcyę jego zamiarom matrymonialnym.On miał z czego utrzymać żonę, ergo: mógł i powinien się był żenić.
— Masz pan racyę — mówił nieraz ucieszony. — Mężczyzna nie powinien się żenić, dopóki nie ma możności zabezpieczenia losu kobiecie i dzieciom. — Lepiej zaczekać, choćby do późniejszego nieco wieku, niż narażać żonę na zawód. Bo pieniądz, panie, to grunt, to podstawa szczęścia małżeńskiego. Miłość o głodzie sprzykrzy się i wojewodzie.
Potem mi mówił wiele o zaszanowanem zdrowiu, o samotności, do której przywyknąć mu trudno, o braku opieki etc. etc., a wszystkie te poufne zwierzenia miały na celu wybadanie mojego zdania; reprezentowałem niejako w jego oczach cząstkę opinii publicznej. — Toteż kiedy raz uprzedziłem zwierzenia jego i — zapytałem naiwnie: dlaczego się sam nie żeni, mając wszystkie po temu warunki, — ucieszył się jakby go kto na sto koni wsadził, kazał podać do obiadu wino o dziesięć lat starsze, a na odchodnem zmusił mnie gwałtem do przyjęcia w prezencie paczki wybornych cygar.
Czasami pokazywał mi fotografiję, nie przyznając się, że to fotografij a osoby, która go mocno interesuje i badał, co sądzę, jako fizyonomista, o tej osobie, czy dobra, łagodna, uczciwa, etc., a gdy sąd mój wypadł pochlebnie, wówczas dopiero pod sekretem przyznawał się, że to niby już jak narzeczona.
To było pierwsze stadyum słabości pana Jacka. W drugiem stadyum nie tylko nie zapraszał mnie do siebie, ale unikał nawet spotkania się ze mną. Widywałem go tylko zdaleka, to idącego z domu z kieszeniami wypchanemi cukrami, to kupującego bilety w kasie teatralnej, to na odludnych spacerach z przedmiotem swojej adoracyi, w asystencyi mamy lub cioci. Udawał wtedy krótkowidza, nie poznawał mnie wcale. Był zazdrosny o swój skarb, albo też może wstydził się występować w roli starającego się. Kiedy pan Jacek wstępował w trzeci peryod, t. j. w peryod wstrętu do małżeństwa, szukał znowu mojego towarzystwa, tym razem jeno dla samej pogawędki. Gdy mnie spotkał, zabierał gwałtem ze sobą.
Układaliśmy wspólnie projekta co do jego majątku, który, jako bezdzietny, miał zapisać na publiczne cele. Między innemi miał piękną myśl ustanowienia fundacyi dla wiernych sług, a myśl tę powziął z okazyi starego Jakóba, lokaja hrabiego, którego przywiązania i wierności dla pana nachwalić się nie mógł.
— Taki sługa. to klejnot nieoszacowany — mawiał — takim rzeczywiście należy się nagroda i pomoc na starość, bo zasłużyli na to.
Wypracował nawet projekt takiej fundacyi, w którym podzielił służących na dwie kategorye: na takich, którzy nadzwyczajnem poświęceniem dla swoich panów się odznaczyli-i na takich, którzy długo i wiernie w jednem miejscu służyli. Tych znowu podzielił podług lat służby. — Te plany absorbowały go całego: układał je, przerabiał — i to zajęcie wybijało mu z głowy małżeńskie zamiary.
— E! to nie dla mnie, panie. Trudno na starość wilkiem orać. Nie ożenił się człowiek zamłodu, to teraz nie pora. — Małżeństwo, panie, to loterya.
Pomimo tych postanowień nie żenienia się, pan Jacek znowu po jakimś czasie trafiał na taką, która mu się fenomenem wydawała. Projekt zapisu dla służących szedł wtedy do biurka na sam spód.
— Zapis jest dobry — mówił wtedy na swoje usprawiedliwienie — ale egzekutorowie spaczyć go mogą — i często dostanie się zapomoga takiemu, który nie tyle zasługą, ile protekcyami dojdzie do tego. — Intrygi, panie, protekcye, wszystko robią! Wreszcie jeszcze rząd dopatrzy się jakiej nieformalności i zabierze te pieniądze, com ciężko na nie pracował. Ozy to nie lepiej, że po mnie zabierze je osoba, która mi uprzyjemni te ostatnie kilkanaście lat życia? Przynajmniej będę miał tę pociechę, żem uszczęśliwił istotę, która na to rzeczywiście zasłużyła.
Z takiemi myślami zabierał się do nowego małżeństwa, delektował się niemi przez kilka tygodni, a potem wracał znowu do przyjacielskich pogadanek ze mną, wyciągał znowu z biurka akt fundacyi — i pilnie uczęszczał na zgromadzenia emerytów na plantacye, a wieczorem zabierał ich do siebie na herbatkę i karty.
Grywali najczęściej w tarok i wista; — dopiero ze śmiercią pana Antoniego, tarokowe i wistowe karty zarzucono na znak żałoby i trzymano się stale preferansa. — Ale po kilku miesiącach i do preferansa brakło im kompletu, bo stary hrabia wyemigrował także z ich grona na tamten świat za panem Antonim. Śmierć jego przyszła całkiem niespodziewanie. Jednego dnia stary Jakób, przyniósłszy panu do łóżka śniadanie, spostrzegł, że ten nie daje żadnego znaku życia. Pobiegł co tchu po doktora, a po drodze zawiadamił karcianych przyjaciół jego o tym nowym wypadku.— Zeszli się zaraz pan Jacek, pan Wojciech i major do mieszkania zmarłego i, usiadłszy koło łóżka, poczęli deliberować nad znikomością życia ludzkiego.
— Ktoby się tego był spodziewał-mówił pan Jacek — wczoraj jeszcze grał z nami w preferansa.
— I miał szalone szczęście — dorzucił pan Wojciech — wpakował mnie na mizerkę.
— A dziś już z nami grać nie będzie. Ja powiadam, że życie ludzkie, to bańka mydlana, -dziś jesteś, jutro cię nie ma!
— I gdyby to przynajmniej był człowiek krwisty — odezwał się major-to nie mówię; — ale taki chudzina — -co mu się stać mogło?
— Może osłabienie — wtrącił pan Wojciech.
— Gdyby był miał kogoś przy sobie, byłby go uratował; — przy żonie nie byłoby mu się pewnie zmarło tak marnie — mówił pan Jacek, któremu przy każdej sposobności przychodziła na myśl potrzeba małżeństwa.
— E, przy żonie byłby jeszcze prędzej kipną — zauważył pan Wojciech — A tak żył sobie swobodnie, był panem swojej woli, nikt mu nie przewodził, nie trajkotał za uszami.
Kiedy tak deliberowali nad nieboszczykiem i robili uwagi, każdy ze swego punktu widzenia, stary hrabia naraz otworzył oczy. — Emeryci zamilkli z przerażenia i skamienieli. — Hrabia obrzucił ich wszystkich zamglonemi oczyma, uśmiechnął się przyjaźnie i cichym głosem spytał:
— Będziemy grać w karty?
Był pewny, że na preferansa zebrali się u niego i czekają. Potem znowu zamknął oczy, otworzył usta, jakby coś chciał mówić, chwycił niemi parę razy powietrze i zapadł w stan bezwładności. Przybyły w tej chwili z Jakóbem doktor sprawdził, że hrabia tym razem umarł już nadobre. Mimo to emeryci nie uwierzyli, zwlekali z pogrzebem i codzień po parę godzin przesiadywali przy nim w nadziei, że znowu oczy otworzy i zapyta ich, czy nie będą grać w karty? — Nie doczekali się jednak tego.
Po pięciu dniach zaniesiono go na cmentarz, a starego Jakóba pan Jacek wziął na służbę, a raczej na łaskawy chleb do siebie. Zostało ich tedy tylko trzech — do preferansa. — Wystarczało to od biedy, ale zawsze była niewygoda, bo gdy który z nich zaniemógł, partyjki już złożyć nie można było. — To też nieraz z tęsknotą wspominali sobie nieboszczyków. — Major byłby już chętnie zgodził się zostać zwolennikiem „Czasu“, żeby tylko mógł mieć pana Antoniego na ręku, a pan Wojciech byłby znosił mlaskanie hrabiego dla tego samego powodu. Śmierć zatarła w ich pamięci wady nieobecnych, a zostały same tylko dobre wspomnienia. Pan Antoni był dla nich teraz wzorem łagodności, a hrabiego nachwalić się nie mogli za jego uprzejme i pełne delikatności obejście!
Żadna gra nie obeszła się bez tego, żeby przy niej nie wspominano sobie nieboszczyków.
— Gdyby Antoni miał te karty w ręku, to jak amen w pacierzu grałby siedem bez atu — i wyszedłby, — mawiał nieraz major, gdy pan Jacek zbyt ostróżnie grę prowadził.
To znowu innym razem pan Wojciech się odzywał.
— E, hrabia by zpewnością majora złapał teraz. — Byłby wyszedł w piki i major leżysz, jak dwa a dwa cztery!
— Poczciwy Antoś!
— Poczciwy hrabia!
— Co oni też tam teraz biedacy porabiają?
— Czy też tam mają swoję partyjkę?
— A cóżby innego robili? — Toźby się na śmierć zanudzili bez kart, szczególniej hrabia.
Te i tympodobne rozmowy prowadzono każdego wieczoru przy kartach. Na plantacye nie podobna jeszcze było wychodzić, tem mniej siadywać na uprzywilejowanych ławeczkach, bo wiosna była szkaradną, choć to był już koniec kwietnia. Jeden tylko major codziennie, dla zahartowania się, obchodził dokoła plantacye, brnąc w błocie. Jednego dnia, wróciwszy z takiej przechadzki, począł narzekać na kłócie w piersiach i krótki oddech, a w tydzień potem wyniesiono go na Rakowice. Biedaczysko nie doczekał się słońca i piękniejszych dni. Umarł, ale nie na apopleksyą, czego się tak obawiał, jeno na zapalenie płuc.Zostali się tylko pan Jacek i pan Wojciech. Do preferansa nie było już kompletu i z konieczności musieli wziąć się do pikiety; rzadko jednak schodzili się na partyjkę, bo żona pana Wojciecha zachorowała ciężko i musiał ją pielęgnować nie tyle z przywiązania, ile dla owego ślubnego zapisu.
— Jak się zgniewam — mówiła mu nieraz — to, na złość tobie, zapiszę wszystko Żolce. Znajdzie się niejeden taki, który za te pieniądze, jakie Żolka po mnie dostanie, będzie ją pielęgnował jak oko w głowie i otaczał rodzicielską opieką..A tobie nic się nie dostanie!
Tą groźbą trzymała zawsze pod pantoflem biednego pana Wojciecha. Po kilkomiesięcznej chorobie, podczas której pan Wojciech był umęczony, uwolniła go nareszcie od swojej obecności;’ w ostatnich godzinach nawet bardzo serdecznie i czule z nim się rozstawała, majątek cały zapisała mu bez żadnych zastrzeżeń, a Żolkę tylko poleciła jego pieczy. — Zbliżająca się śmierć zmieniła Heroda babę w potulną owieczkę. Pan Wojciech płakał jak bóbr za nią i nigdy nie przypuszczał, że mu będzie tak trudno rozstawać się z tyranem swoim; a po śmierci formalnie brakowało mu tego, że go nie miał kto lajać. — Tak się już był przyzwyczaił do dokuczań. Pusto i głucho wydawało mu się w domu bez donośnego głosu jejmości. Dla pocieszenia się chodził do pana Jacka na herbatkę i pikietę. Pan Jacek przyjął go z otwartemi rękoma, bo właśnie to było po świeżym ataku małżeńskich intencyj. — Podziękowawszy Panu Bogu za szczęśliwe ocalenie od popełnienia głupstwa, pan Jacek myśl o małżeństwie zawiesił znowu na kołku i rzucił się cały w objęcia przy jaźni. — Nie rozłączali się teraz prawie z panem Wojciechem, Na obiedzie razem, na kolacyi razem, zapraszali się do siebie nawzajem; — na spacerze także razem, a Żolka, trzecia nieodłączna towarzyszka, postępowała jak cień za nimi w niebieskiej kołderce z ponsową kokardą na szyi, umyta, wyczesana, aż miło. — Pan Wojciech bowiem pielęgnował ją z niesłychaną starannością, -uważał ją za drogą pamiątkę po nieboszczce, de której przywiązanie jego coraz więcej wzrastało, odkąd go śmierć od niej uwolniła.- Pomimo tego przywiązania, odradzał wszelkiemi sposobami panu Jackowi wstąpienia w śluby małżeńskie, a wystawiał mu w różowych kolorach przyjemności wspólnego pożycia tak we dwóch. „Będziemy sobie — mówił mu — razem mieszkać, razem jadać, razem na spacer chodzić — i będzie nam jak w raju“. I rzeczywiście, na święty Jan na współkę wynajęli mieszkanie i sprowadzili się do tego raju, ale próba wypadła najgorzej; raj wkrótce w piekło się zamienił, bo każdy z nich miał swoje upodobania, zwyczaje, do których, przez Bóg wie ile lat, nawykał i pozbyć ich się nie mógł. — Pana Jacka np. irytowało szczekanie Żolki, a pan Wojciech za żadną cenę nie chciał rozstawać się z faworytką swojej nieboszczki żony.Do tego jeszcze pan Wojciech miał pasyę bicia much. Godzinami całemi chodził z klapką i tłukł je bez litości, kładąc trupem setki nieszczęśliwych ofiar, walając ich krwią ściany i meble, co pana Jacka, przyzwyczajonego do czystości i porządku, niezmiernie irytowało. — Pan Wojciech znowu nie mógł przyzwyczaić się do rannego wstawania; narzekał, że pan Jacek, wstając wcześnie, tłucze się jak Marek po piekle i spać nie daje Żoli, ani jemu; nie mógł także znosić skrzypiących butów i zapachu piżma, któremi bielizna, papiery, meble Jacka były nawskroś przesiąkłe.Przyszło w końcu do tego, że musieli się rozłączyć. Nie zerwali jednak całkiem z sobą, -owszem od dnia, w którym się rozeszli, przyjaźń ich silniej się zawiązała. — Chodzili znowu razem po plantacyach. siadywali na swoich uprzywilejowanych ławeczkach, przypominali sobie różne epizody z życia zmarłych towarzyszów, ich koncepta i anegdotki, w końcu rozmowa wchodziła na politykę i na dolegliwości wewnętrzne, na które szczególniej skarżył się pan Wojciech. Nie było to przywidzenie jego, bo w samej rzeczy-od czasu śmierci żony zmienił się bardzo. Zdawało się, że zdrowie jego powędrowało za nieboszczką żoną.W oczach niknął, spadał z ciała, pożółkł i postarzał się.Pan Wojciech jednak, pomimo cierpień, jakich doświadczał, nie przeczuwał, ani się domyślał, że z nim jest źle bardzo.Był przekonany, że to tylko silny katar żołądka. Dopiero w ostatnim tygodniu przyszedł do przekonania, że to jakaś inna choroba, na którą trzeba będzie umrzeć. A wiadomość tę przyjął z rezygnacyą, której si pan Jacek po nim nie spodziewał.
— Moja nieboszczka żona woła mnie już do siebie — rzekł jednego razu.
Kazał sobie przyprowadzić księdza, zrobił rozporządzenie co do majątku swego, Żolę polecił opiece pana Jacka, prosząc go, aby jeśli jej u siebie trzymać nie zechce, polecił ją jakiej uczciwej kobiecie do pielęgnowania, — zostawił osobny fundusz na to. W kilka dni potem poszedł za swoją małżonką.
Pan Jacek odprowadził ostatniego druha na miejsce wiecznego spoczynku.— Kiedy po skończonym obrzędzie miał już odchodzić z cmentarza, Żola, która podczas pogrzebu szła wciąż za trumną pana, nie dała się teraz w żaden sposób namówić do odejścia od jego grobu. Obchodziła go wkoło, skowycząc i zaglądając do dołu, jakby się weń rzucić miała ochotę. — Gwałtem musiano ją wziąć ztamtąd i wsadzić do powozu. — Pan Jacek, który nie mógł nigdy znosić jej piskliwego głosu, ty razem dość cierpliwie słuchał wycia i skowyczenia i zastanawiał się nad tem,że nieme stworzenie może tak mocno czuć żal po stracie pana. — Dziwiło go to tembardziej, że on sam, choć istota, stworzona na obraz i podobieństwo Boga, nie odczuwa tak silnie straty przyjaciela. — Żal mu się wprawdzie zrobiło, że stracił towarzysza tylu lat, ale boleść jego zdobyła się zaledwie na kilka łez. Zastanawiając się coraz więcej nad tem, przyszedł do przekonania, że nigdy niczyja śmierć nie zrobiła na nim zbyt wielkiego wrażenia, nawet śmierć jego pryncypała. Odczuwał wprawdzie stratę, ale to uczucie było jakieś tępe, niewyraźne, jakby serce jego w grubą skórę zaszyto. Sam nie wiedział czemu, ale wstyd go było zato wobec Żolki, wyjącej z żalu. Pan Jacek dałby był wiele zato, żeby taksamo mógł wyć za kimkolwiek na świecie.
Sam wypowiadał mi się po powrocie z cmentarza z tych filozoficznych rozmyślań, na jakie go Żolka naprowadziła — i chciał, bym mu wytłómaczył, czem się to dzieje, że tak tępo odczuwa wszystko. — Trudno było mu powiedzieć wprost: jesteś samolubem, który nie kochał nic, prócz własnego żołądka, własnych wygód i przyjemności, i dlatego nie umiesz czuć i cierpieć, — Wywinąłem się jak mogłem z trudnego zadania, tłómacząc mu, że nie wszyscy ludzie posiadają jednakową wrażliwość, że to zależy od ustroju nerwowego, od wychowania i od różnych okoliczności. Słuchał mnie uważnie, ale widziałem, że go nie zadowolniłem. — ile razy spojrzał na Żolkę, twarz jego posępniała, a czoło marszczyło się niezadowolnieniem.
Miał on niemałą biedę z tą Żolką Chcąc ją uspokoić, dawał jej różne łakocie, wreszcie mięso, ale psina jeść nie chciała, tylko ciągle wyła, szukała czegoś po wszystkich kątach, obwąchiwała stołek, na którym pan jej zwykle siadywał; to znowu biegła do drzwi, drapała się i stukała, żeby jej otworzono.-Pan Jacek ciągle ją obserwował, nie spuszczając z niej prawie oka. Czasem tylko zwracał się do mnie, aby mi powiedzieć:
— Patrz pan — nieme stworzenie!
W kilka dni potem, kiedy odwiedziłem znowu pana Jacka, pierwsze słowa, jakie do mnie przemówił, były także o Żoli.
— Cóż pan powiesz na to, ta psina zagłodziła się i zdechła! Cośmy się nie namęczyli, żeby ją skłonić do jedzenia, ani rusz. — Wpychaliśmy jej gwałtem do pyszczka — ale wszystko zaraz zrzucała. — To osobliwe w psinie takie uczucie!
Ta psina ciągle mu na myśli stała. — Parę tygodni jednak wystarczyły, aby zatrzeć w umyśle to wrażenie; znalazłem go znowu zupełnie spokojnym: — siedział przy pasyansie, bo w braku partnera, ta jedyna rozrywka w karty mu zostawała, a o Żoli nie wspomniał już ani słowa.Natomiast pytał mnie się, czy nie znam jakiej porządnej familii, lub wdowy jakiej, któraby za wynagrodzeniem przyjęła do siebie młodą panienkę na wychowanie.
— To moja jakaś daleka krewna — dodał, widząc, że mnie jego propozycya zakłopotała nieco — matkę straciła niedawno, jest bez opieki i bez utrzymania, i udaje się do mnie. — A ja u siebie jej trzymać nie mogę, to darmo! — Człowiek w moim wieku ma pewne przyzwyczajenia, upodobania, których się tak łatwo zrzec nie można. Z taką panną, to tylko kłopot w domu. Trzebaby dla niej cały tryb życia zmieniać, a mnie naco takie utrapienie! — Ja lubię spokój, systematyczność. No, cóż, zrobisz mi tę grzeczność?
Nie było powodu odmawiać, zwłaszcza, że znałem jedną rodzinę, złożoną z matki i dwóch córek, dla których taka propozycya byłaby bardzo pożądaną, rozumie się przy odpowiedniem wynagrodzeniu. — Objawiłem to panu Jackowi.
— Ależ dam, co zechcą, bylebym się pozbył kłopotu z domu.
— I kiedyż ma przybyć ta panienka?
— Jakoś w tych dniach — czekaj, zobaczymy.
Wziął ze stołu list z czarną obwódką i przeglądał go.
— Pisze, że piętnastego tego miesiąca tu będzie.
— A więc jutro?
— A prawda, jutro.
— I od kiedyż ma się przeprowadzić do tej pani?
— A zaraz, rozumie się zaraz, — może ją nawet sobie prosto z kolei zabrać, To będzie najlepiej.
— To niepodobna, bo ta pani wyjechała na święta na wieś i wróci dopiero za trzy dni.
Podrapał się w głowę niezadowolniony.
— Masz babo redutę — o! to głupia sprawa.-A możeby kogo innego wynaleźć?
— Nikogo tak odpowiedniego nie znam. Zresztą, trzy dni, to nie tak wiele; pan masz dość obszerne mieszkanie.
— Ano, darmo, trzeba będzie tak zrobić, jak mi radzisz;-tak, tak, zrobię już to poświęcenie; tylko zmiłuj sięnie dłużej, bo ona mi tu gotowa cały dom do góry nogami poprzewracać. — Dziś mamy środę... czwartek, piątek, sobota — więc w sobotę?
— Tak, w sobotę, lub najdalej w niedzielę.
— Pamiętaj, że ja każdą minutę będę liczył niecierpliwie — mój drogi!
Musiałem się uśmiechnąć ironicznie z tej obawy samoluba, który nawet trzech dni swego życia wygodnego nie chciał poświęcić dla swojej krewnej — i obiecałem stawić się w oznaczonym terminie niezawodnie.
Jakoż w sobotę stawiłem się punktualnie. — Zastałem mego pana Jacka w doskonałym humorze.-Chodził po pokoju w krótkiej, czarnej kapotce z zielonemi wypustkami, fezie i pantoflach haftowanych, którym się z upodobaniem przypatrywał, pogwizdując jakąś wesołą piosenkę. Byłem pewny, że krewniaczka nie przyjechała, bo mając ją na karku, nie byłby w tak dobrym humorze. — Gdy mnie zobaczył wchodzącego, przywitał wesoło przyjaźnem kiwnięciem głowy, a skoro zbliżyłem się do niego, uścisnął mi kordyalnie rękę i spytał obcesowo, wskazując na nogi:
Jak ci się te pantofle podobają?
— Ładne.
— Prawda? — prześliczne, cudowne! To od niej. Sama mi je wyhaftowała.
— Kto taki?
— No, moja kuzynka, o której ci wspominałem.
— Więc przyjechała?
— Od trzech dni — i przywiozła mi te pantofle, które robiła umyślnie dla mnie, dla swojego kochanego wujaszka — tak mnie nazywa. Robiła na pamięć i patrz, jakby ulał — podług miary leplejby nie zrobił.-To już ona taki dar ma, że czego się tknie, to jej się uda!
— Więc kuzynka się podobała?
— Mało powiedzieć podobała. Jestem nią zachwycony!
— A tak się pan bałeś.
— Bo, bo ja sobie myślałem, że to będzie jaka panna z grymasami, fochami, dla której trzeba będzie zaraz Bóg wie jakiej obsługi, zmieniać porządek domu, a ona, powiadam ci, tak się umiała odrazu do wszystkiego zastosować, jakby tu od dziecka się chowała. Zaraz pierwszego dnia, zajęła się gospodarstwem, rozpytała się Jakóba o cały porządek dnia, o moje gusta - i urządziła mi, panie, obiadek! że palce oblizywać; jak żyję, nie jadłem z takim smakiem obiadu. A żebyś widział jaka zręczna! co weźmie w rękę, to zrobi. — Patrz, to jej gustem poprzestawiane te meble; - niby nie dużo zmieniła, a wygląda teraz wcale inaczej — prawda? — Jakoś tak elegancko, ozdobnie. Ale powiadam ci, czarodziejka prawdziwa!
— Teraz jednak widzę, że pani S. będzie mogła tę panienkę przyjąć bez obawy do swego domu.
— Ależ ja jej nigdzie dawać nie myślę, broń Boże!
— Wszak pan mówiłeś.
— E, co tam ja mówiłem. Jeżeli ta pani będzie sobie rościć z tego powodu jakie pretensye, to gotów jestem jej wynagrodzić ten zawód, a dziewczyny z domu nie dam! Albo mi to źle z nią?-Ta-to teraz wesoło tutaj. jak nigdy nie bywało, tak umie wszystkich rozruszać i ożywić; - kiedy, wyobraź sobie, nawet w pikietę umie. Wczoraj graliśmy do jedenastej. Trzy godziny nam zleciały przy tem, jakby z bicza trzasł. Ale bo też gra nie tak marudnie i stękająco, jak świętej pamięci Wojtuś. To, panie, życie aż tryska, a przytem rozmowna, umie zawsze coś wesołego powiedzieć.Jak z nią rozmawiam, to zdaje mi się, że przynajmniej o dziesięć lat odmłodniałem, jak mnie żywego widzisz!
Szereg pochwał, które oddawał swojej kuzynce, przerwało wejście jej samej. Panienka mogła mieć około lat dziewiętnastu, dwudziestu. Wysmukła, zgrabna, co w czarnej sukni skromnej a gustownej jeszcze się lepiej uwydatniało. Twarzyczka była wistocie piękna, okolona bujnemi, ciemnemi włosami, noseczek trochę zadarty, a oczy czarne, żywe i rozumne. Nie przesadził pan Jacek, mówiąc, że życie tryskało z niej; pomimo powagi, w jaką smutek i żałoba ją przybrały, znać było w tych oczach zasoby życia, energii i wesołość. Skinęła poważnie z nieopisanym wdziękiem i, gracyą głową, gdy pan Jacek mnie przedstawił, i oznajmiła wyraźnie, że jakaś pani czeka na niego w saloniku. — Pan Jacek nie wiedział co ze mną zrobić; — zabrać do saloniku, gdzie owa pani — z interesem na niego czekała, nie można było, a z siostrzeniczką nie miał — jakoś ochoty mnie zostawiać. Dla formy przecież prosił’ mnie, abym się zatrzymał i został na obiedzie, ale że niezbyt gorąco zapraszał, a ja nie miałem interesu zostawać dłużej, więc pożegnałem go, obiecując przyjść innym razem nadłużej.
Nieprędko jednak mogłem spełnić obietnicę, bo zmuszony byłem wyjechać na wieś. Z listów mojego kolegi, który był także lokatorem w kamienicy pana Jacka, dowiedziałem się, że pan Jacek jest znowu w trakcie żenienia się i to z kuzynką swoją. — Nie zadziwiła mnie bardzo ta wiadomość. — Nie dziwiło mnie także, iż panienka uboga, bez rodziny i opieki, zdecydowała się oddać rękę sześćdziesięcioletniemu kochankowi. Przykładów podobnych nie brak w historyi małżeństw. Ciekawy tylko byłem. czy pan Jacek w ostatniej chwili nie wyszuka znowu jakiego „ale“, nie cofnie się., Nie mogłem jednak sprawdzić tego, bo mój kolega także wyjechał na prowincyę.
Po dwóch latach dopiero wróciłem do Krakowa, a że przyzwyczaiłem się był do mieszkania w domu pana Jacka, więc niebawem udałem się do niego. Od stróża dowiedziałem się, że pan Jacek z drugiego piętra przeprowadził się na pierwsze. Ta zmiana lokalu bardzo wiele mówiła. Poszedłem prosto do drzwi, na których, na porcelanowym szyldziku, czerniło się nazwisko pana Jacka; zapukałem mocno, a gdy nikt się nie odzywał, przycisnąłem klamkę i drzwi się otwarły. Zobaczyłem wówczas pana Jacka w szlafroku i w owych haftowanych pantoflach, idącego ku mnie na palcach i dającego mi znaki, abym się cicho sprawował.
— Genio śpi — szepnął. Chodźmy do saloniku, żeby się nie przebudził. — I, wziąwszy mnie za rękę, przeprowadził ostróżnie przez pokój koło kołyski, w której spało dzieciątko z twarzyczką zarumienioną i spotniałą od snu mocnego. Przyznam się, że ta kołyska w domu pana Jacka była dla mnie prawdziwą niespodzianką.
Kiedyśmy weszli do saloniku, pan Jacek przymknął pocichu drzwi za sobą, by rozmowa nasza nie zbudziła dziecięcia i, zwracając się do mnie, powiedział dla objaśnienia tej swojej ostrożności:
— Genio dziś trochę niezdrów — brzuszek go boli. Trzeba, żeby się wyspał; to mu dobrze zrobi. — Siadaj. Jak się rozbudzi, zaprezentuję ci go — śliczności dziecko!
Wypadało powinszować mu tego szczęścia; uścisnął mnie uradowany za rękę.
— Wistocie — mówił — to dziecko, to prawdziwa rozkosz I moja, mój pieszczoch. A jakie to już mądre! jak szczebiocze! choć ma dopiero czternaście miesięcy. — Wykapany portret matki. Mnie się zdaje, że znasz matkę?
— Czy to ta kuzynka pańska, którą miałem przyjemność widzieć?
— Tak, ona sama. — Od pierwszej chwili zaraz przypadła mi do serca i zaraz powiedziałem, że nie puszczę jej z mego domu — i nie puściłem. — Poznasz jej męża — także bardzo sympatyczny chłopiec.
Wytrzeszczyłem oczy zdziwione na pana Jacka.
— Jej męża — więc...
— Więc co?
— Bo ja myślałem.... — nie wiedziałem jak dokończyć.
— Tyś myślał może, że to ja się z nią ożeniłem? — że to maleństwo — to moje, cha! cha! cha! — a niechże cię uściskam.
I zaczął się śmiać pan Jacek tak serdecznie, że mu aż łzy w oczach zaświeciły.
— Przepraszam pana za tę pomyłkę, ale mi mówiono.
— Nie masz pan zaco przepraszać. Ona miała już narzeczonego, — człowieka młodego, prsystojnego; — wkrótce już pozdaje on wszystkie egzamina na doktora i dostanie jaką posadę. — Z początku miałem ochotę nie zezwolić ha to małżeństwo; ale mi zagroziła, że wyjdzie z mego domu.Cóż miałem robić, trzeba było pozwolić — i nie żałuję tego, bo dziś, zamiast jej jednej, mam ich troje do kochania i jestem szczęśliwy jak nigdy. Teraz dopiero czuję, że żyję! Oho! słyszysz, malec budzi się — zaraz ci go tu przyniosę.To powiedziawszy, rzeźko, drobnemi kroczkami poszłapał do drugiego pokoju i za chwilę wrócił, trzymając na ręku tłustego dzieciaka, i kołysząc go śpiewał: Husiu, husiu, husiany — pojedziemy do mamy, a od mamy do taty — jest tam dziadzio brodaty.
— A co? dzielny chłopak? prawda?-A jaki tłuścioch o patrzaj! — Z dumą począł mi prezentować najtłustsze części swojego pieszczocha..
— Nazywa mnie dziadzią, — bo już mówi doskonale mama, tata, dziadzia; powiadam ci: cudowne dziecko! No, powiedz dziadek, — mów dzia... dzia...
Po kilku powtórzeniach, dziecko rzeczywiście wypaplało coś, czego zrozumieć nie mogłem, w czem jednak pan Jacek najwyraźniéj słyszał dziadzia, i ucałował zato chłopaka; — a ponieważ krzyczeć zaczął, więc dla uspokojenia począł z nim chodzić po pokoju, bębniąc palcami po szybach, pokazywał mu różne świecidełka na stoliku; a gdy to wszystko nie mogło malca uspokoić, poszedł z nim do swego pokoju, do którego i mnie zaprosił. Tam, stanąwszy przed oszkloną szafą, pokazywał coś chłopcu palcem i mówił: ciucia, ciucia, ciucia, caca; chłopiec, zapatrzywszy się w szafę, rzeczywiście płakać przestał i tłuste rączyny wyciągał, jakby chciał coś chwycić. — I ja zbliżyłem się do szafy i zobaczyłem w niej pieska wypchanego, leżącego na aksamitnéj poduszcze.
— Pamiętasz ją — spytał pan Jacek, zwracając się do mnie — to Żolka, poczciwa Żolka Wojciecha. — Kazałem ją sobie wypchać na pamiątkę. — Teraz już nie potrzebuję się wstydzić przed tą psiną, bo i ja teraz umiałbym jak ona wyć i jęczyć, a może nawet umrzeć z żalu, gdyby mi przyszło iść za pogrzebem którego z téj mojéj ukochanéj trójki. W Bogu nadzieja, że się nie doczekam tego, że raczej oni zapłaczą nad moim grobem.
Przepowiedział sobie, bo niespełna w rok potem byłem przy jego skonie. Umierał, otoczony trójcą kochających go ludzi, z błogim uśmiechem na ustach, bo zaznał przed śmiercią największej w życiu rozkoszy: kochał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.