Oliwer Twist/Tom II/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Oliwer Twist |
Pochodzenie | Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Data wyd. | 1845 |
Druk | Breikopf i Hærtel |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Oliver Twist |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Wykrycie nie jednéj tajemnicy.
W dwa dni po wypadkach, w poprzednim rozdziale przytoczonych, Oliwer usiadł koło trzeciéj godziny po południu w powozie podróżnym, który się do jego miasta rodzinnego z nim potoczył.
Pani Maylie, Rózia, pani Bedwin i poczciwy lekarz mu w téj wycieczce towarzyszyli, a pan Brownlow jechał za nimi w pocztowym powozie, w towarzystwie drugiéj osoby, któréj nazwiska jeszcze niewspomniano.
Przez całą drogę żadne ani słówka nierzekło, albowiem sercem Oliwera trwoga i niespokojność nadzwyczajna miotała, i pozbawiała go wszelkiéj władzy zebrania swych myśli, a wskutek tego i mówienia; zdawało się iż ten stan umysłu i na towarzyszów jego wielki wpływ wywrzeć musiał, gdyż i oni zadumani, w rozmyślaniu zatopieni, milczeli.
Brownlow obznajomił wprawdzie tak jego jak i panią Maylie i Rózię z temi wyznaniami, które mu się od Monksa przemocą prawie wydobyć udało, a lubo wszystkim wiadome było, że ta podróż teraźniejsza zdążała jedynie do uzupełnienia tego dzieła, które tak dobrze i pomyślnie rozpoczęto, cała ta sprawa taką jednak tajemniczością i wątpliwością osłoniona była, że ich ciekawość i niepewność największa jeszcze udręczała.
Tenże sam tkliwy przyjaciel przeciął za pomocą poczciwego pana Losberne drogę wszelkim wiadomościom, któreby ich z wypadkami ostatniemi i groźnemi obznajomić były mogły.
— Prawda, — rzekł, — że oni się o wszystkiém czy to prędzéj, czy późniéj dowiedzieć muszą, wolemy jednak oczekiwać na to pomyślniejszego czasu, tak żeby im ta wiadomość za nadto przykrą i boleśną się niestała.
Tak więc cicho, w najgłębszém milczeniu jechali, każde zajęte myślami swojemi o tym przedmiocie, który ich tutaj razem sprowadził, a żadne niewyjawiające tych myśli, które się nad wszystkiemi unosiły.
Jeżeli zaś Oliwer śród tych okoliczności milczał, jadąc do swego rodzinnego miejsca gościeńcem, którego nigdy niewidział, ileż natomiast wspomnień dawniejszych czasów przez jego pamięć przebiegnąć, ile uczuć burzliwych w jego piersi obudzić się musiało, gdy się nakoniec na drogę zwrócili, którą niegdyś jako biedny, żebrzący chłopczyna, piechotą przebył, niemając nigdzie ani jednego przyjaciela, któryby mu chciał był pomoc udzielić, lub też kącika, w którymby głowę swoję mógł był złożyć.
— Chciéj panna oto popatrzeć, tam!.... tam!.... — zawołał biedny chłopczyna, chwytając żywo Rózię za rękę, i wskazując przez okienko od powozu; — oto jest przełaz, przez którym przeskoczyć musiał, a tam oto owe płoty, za którymi się kryjąc uciekałem, z obawy, aby za mną niegonili i mię przypadkiem nieschwytali; a tam oto jest ścieżka prowadząca przez pola do owego zakładu, w którym mię dzieckiem małém będąc, chowano. Ach Diku! Diku! ty mój przyjacielu drogi! gdybym cię też choć raz jeszcze przynajmniéj mógł widzieć.
— Wkrótce go zobaczysz! — odpowiedziała Rózia, ściskając lekko jego ręce złożone. — Powiesz mu, jak szczęśliwy teraz jesteś, jak teraz jesteś bogatym, i żeś pomimo całe twoje szczęście żadną inną nadzieją tyle się niecieszył, jak tą, że będziesz mógł po niego przyjechać, i tego szczęścia twojego uczestnikiem zrobić. —
— Ach, to prawda! to prawda! — odrzekł Oliwer, — a my go potém z sobą ztąd weźmiemy, każemy go ładnie ubrać i oporządzić, a potém go wyślemy w jaką okolicę, gdzieby mógł przyjść do zdrowia, wesoło i czerstwo wyglądać!.... nieprawda? co, nieprawda?
Rózia skinęła głową na znak potwierdzenia, gdyż chłopiec z łzami takiego szczęścia błogiego się uśmiechał, że ona ani słowa wyrzec niezdołała.
— Panna będziesz i dla niego dobrą i łaskawą, — rzekł Oliwer, — gdyż panna jesteś z każdym tak uprzejma i dobra. Ja wiem, że panna się nieraz nad tém rozpłacze, jeżeli to usłyszy, co on powiadać będzie, ale to nic nieszkodzi, płacz przeminie, a panna się znowu uśmiechać będzie,... a ja wiem o tém bardzo dobrze;.. miły Boże, jakżeż on się zmienić musiał. Pamiętam ja dobrze, jak to i ze mną było. Kiedym uciekał w świat on rzekł do mnie: niech cię pan Bóg błogosławi! — zawołał chłopczyna z wybuchem czułego wzruszenia; — a ja teraz na odwet do niego powiem: niech ciebie teraz pan Bóg błogosławi, i pokażę mu, jak go mocno za to kocham.
Gdy się nakoniec już i do miasta zbliżyli, i w jego ciasne uliczki zapuścili, niepodobna było tak łatwo zachwycenie radośne chłopczyny w karbach przyzwoitych utrzymać.
Otóż był dom pana Sowerberry, przedsiębiorcy pogrzebów, taki sam jak był zawsze, tylko się mu już teraz trochę mniejszy i nie tak okazały wydawał, jak sobie go niegdyś przypominał,.... i wszelkie tak dobrze mu znane sklepy i kramy, z któremi się zawsze jakaś pamiątka dla niego łączyła,.... i wózek Gamfielda, ten sam wózek, którym od tak dawna już jeździł, stojący przed drzwiami znanéj mu gospody,.... i dom roboczy, owe więzienie smutne z dawniejszych czasów jego młodości, ze swemi brudnemi, ponuremi oknami od ulicy kratą żelazną ochronionemi,.... i ten sam chudy, wygłodniały odźwierny, stojący przy bramie, na którego widok Oliwer mimowolnie się wzdrygnął, a potém roześmiał, że jest tak szalonym, potém rozpłakał i znów się roześmiał,.... mnóstwo twarzy we drzwiach i oknach, których tak dobrze znał i pamiętał,.... wszystko prawie w tymże samym stanie zastał, jakby to miasto wczoraj dopiero był opuścił, a całe jego życie przez te kilka ostatnich miesięcy snem tylko przyjemném było.
Lecz ono było szczerą, prawdziwą, radośną rzeczywistością.
Podróżni zatrzymali się przed najpierwszym domem gościnnym tego miasteczka, na który Oliwer nieraz po przód niby na jaką budowlę cudowną, lub na pałac najwspanialszy spoglądał, który jednak teraz w jego oczach tak na wspaniałości jak i wielkości wiele utracił;...... a tutaj Grimwig wyszedł na przeciwko nich, i przyjął ich u bramy, całując młodę dziewczynę i starą panią także przy wysadzaniu z powozu, i jakby on był dziadkiem wszystkich, tak był ciągle uprzejmym, miłym, wesołym, i ani razu niewspomniał o połknięciu swéj głowy,.... nie, ani razu,.... nawet i w tedy nie, kiedy się z jednym z pocztylionów względem najbliższéj drogi do Londynu sprzeczał, utrzymując śmiało, że on o tém lepiéj wie od niego, lubo w te strony po pierwszy raz dopiero przybył, i to jeszcze śpiąc przez całą drogę.
Pokoje dla przybyszów i obiad już stał gotowy, i wszystko jakby za pomocą ruszczki czarodziejskiéj w okamgnieniu urządzone zostało.
Pomimo to wszystko jednak, skoro tylko pierwsze pół godziny minęło, to samo milczenie, ten sam przymus i cisza ponura panowanie swoje rozpoczęła, jak i podczas całéj ich podróży.
Pan Brownlow nie przyszedł do nich na obiad, lecz sobie jedzenie do pokoju przynieść kazał.
Losberne zaś i Grimwig biegali ustawicznie w największej niespokojności, a jeżeli się czasem na czas bardzo krótki z sobą zeszli, rozmawiali z sobą po cichu na osobności.
Raz wywołano nawet panią Maylie do innego pokoju, a gdy po godzinie może do nich powróciła, oczy miała czerwone, zapłakane.
To wszystko sprawiło pewną niespokojność Rózi i Oliwerowi, których do żadnéj z tych tajemnic nowych nieprzypuszczono.
Oboje siedzieli zdumieni, zdziwieni, w milczeniu, a jeżli się kiedy przemówić ośmielili, to rozmawiali z sobą cichym szeptem, jakby się dźwięku nawet swojego własnego głosu obawiali.
Nareszcie, kiedy już dziewiąta godzina wieczór uderzyła, a oni już w końcu wyobrażać sobie zaczęli, że już tego wieczora z nikim się więcéj widzieć nie będą, weszli nagle Grimwig i Losberne do pokoju, a za nimi Brownlow w towarzystwie człowieka, którego się Oliwer przeląkł, zobaczywszy go w tych miejscach, gdyż mu powiedziano, że to miał być jego brat, a to był ten sam człowiek, którego już raz widział onego czasu, kiedy z listem pani Maylie do miasteczka się udał, a drugą razą owego dnia, kiedy go wraz z Faginem do jego małéj izdebki zaglądającego spostrzegł.
Monks nie mogący i teraz nawet swych uczuć pohamować, rzucił spojrzenie nienawiścią pałające na chłopczynę zdziwionego, i usiadł sobie koło drzwi.
Pan Brownlow przeciwnie, trzymający jakieś papiery w ręku, przystąpił do stołu, przy którym Rózia z Oliwerem siedziała, i zajął koło nich miejsce.
— Jest to wprawdzie rzecz bardzo przykra, — ozwał się, — ale te oświadczenia, które w Londynie w obecności wielu świadków spisane i przez nich podpisane zostały, muszą tutaj jeszcze raz koniecznie być powtórzone. Chciałem ci oszczędzić tego upokorzenia, ale my musimy to wszystko z twoich własnych ust usłyszeć, nim się rozłączymy, a ty wiesz bardzo dobrze dla czego?
— Proszę więc zacząć, — odparła Monks, odwróciwszy swoje oblicze. — Tylko żywo! Jużem dosyć z mojéj strony uczynił. Niezatrzymujcie mię tutaj dłużéj!
— Ten chłopiec, — rzekł tedy Brownlow, przyciągając Oliwera do siebie, i sparłszy rękę na jego głowie; — ten chłopiec jest twoim bratem przyrodnim i synem nieprawego łoża twego ojca, a mego drogiego przyjaciela Edwina Leeford, i biednéj, nieszczęśliwéj dziewczyny Agnieszki Fleming, która porodziwszy go, umarła.
— Tak jest, — odpowiedział Monks, spoglądając ciągle z niewypowiedzianą nienawiścią na drżącego chłopczynę, któremu serce tak mocno biło, że każde uderzenie mógł słyszeć; — tak jest, to jest ten bękart!
— Wyrażenie, którego używasz, — zarzucił Brownlow surowo, — jest wyrzutem dla tych, którzy się już od dawna sądowi tego świata usunęli. Ono nie rzuca plamy na żadną istotę żyjącą, chyba na ciebie samego, co go używasz. Ale dość o tém! Ten chłopiec urodził się w tém mieście?
— W domu roboczym tego miasta, — odpowiedziano śpiesznie. — Całe wydarzenie zostało w tych oto papierach spisane.
To mówiąc wskazał z niecierpliwością na pismo, które Brownlow w ręku trzymał.
— Trzeba, ażeby to wszyscy słyszeli.
Odparł Brownlow, obglądając się na wszystkich z ciekawością temu się przysłuchujących.
— Niechże więc słuchają! — zawołał Monks. — Gdy jego ojciec w Rzymie śmiertelnie zasłabł, jak wam dobrze wiadomo, przybyła do niego moja matka z Paryża, z którą już od dawna żył rozłączony, i wzięła mię wraz z sobą,.... lecz w tym celu jedynie, aby majątek po nim odebrać, gdyż ani on do niéj, ani też ona do niego wielkiego przywiązania niemiała. On nas już niepoznał, gdyż od kilku godzin przytomność stracił, i w tym stanie aż do drugiego dnia niezmiennie leżał, i umarł. Pomiędzy wielu innymi papierami znaleziono w jego szkatule dwa, spisane w dniu pierwszym jego słabości, z podpisem do pana Brownlow, i karteczką do was kilka słów zawierającą. Na okładce opieczętowanéj stał napis, aby tych papierów pierwéj nieodsełano, dopiero w dzień po jego śmierci. Jedno z tych pism był list do owéj dziewczyny Agnieszki, a drugi testament.
— Cóż w tym liście stało? — zapytał Brownlow.
— W liście?..... Był to listek papieru zapisany samemi narzekaniami na siebie; zawierający wyznanie pełne żalu i skruchy i błagania Boga o pomoc dla niéj. Zawierał on całą powieść jego związku z tą dziewczyną,.... który miał zostać tajemnicą największą, aż do czasu,.... w którymby mu wydarzenie pomyślne jawnie z nim wystąpić pozwoliło,.... to jest, gdyby się z nią mógł ożenić. Związek ich trwał tymczasem ciągle, lecz w końcu za daleko się dopuścili, rozstali z sobą, kiedy już tego co się stało, żadną miarą nie było można wynagrodzić, i w tył się cofnąć. Kiedy ten list był pisany, ona mogła być w piątym miesiącu swéj ciąży. Donosił jéj także, co czynić zamyślał, jakie kroki przedsięwziął, aby jéj hańbę przed światem ukryć, gdyby był żył, i błagał ją na przypadek, gdyby umrzeć musiał, aby pamiątki jego nieprzeklinała, lub sądziła, żeby jéj występek na niéj i jéj dziecku miał być pomszczony;.. albowiem cała wina na niego spadała. Przypominał jéj ów dzień, w którym jéj dał mały upominek, medalionik złoty, i pierścień z jéj imieniem na nim wewnątrz wyrżniętym i miejscem próżném na nazwisko, które się jéj pewnego dnia nadać spodziewał;.... prosił ją, aby ten klejnot wiernie przy sobie przechowała i ciągle na sercu nosiła, jak to dotąd zawsze czyniła;.... a potém zaczął się ciągle powtarzać i bałamucić, jak człowiek zmysłów pozbawiony, co też z pewnością i tak było.
— Jakżeż z testamentem? — wtrącił Brownlow, widząc łzy z oczu Oliwera płynące.
— Jużem ci raz powiedział, co w sobie zawierał.
— Testament był także w tym samym duchu napisany, co i list jego. Mówił on w nim o nędzy, nieszczęściu, któren jego żona na niego sprowadziła, o krnąbrności, złości, przewrotności, o występkach i przedwcześnéj rozpuście twojéj, jego syna jedynego, któremu z dzieciństwa już nienawiść ku ojcu wpajano,..... i zostawił tobie i twéj matce rocznego dochodu ośmset funtów. Cały zaś majątek swój rozdzielił na dwie równe części,... jedną z tych przeznaczył dla Agnieszki Fleming, a drugą dla jéj dziecka, gdyby się żywe narodziło, i do pewnego wieku dojść mogło. Gdyby to była dziewczyna, miała ten majątek bez wszelkich warunków odziedziczyć; lecz jeżeli chłopiec, jedynie pod tym warunkiem, ażeby podczas swéj małoletniości nigdy swego nazwiska jakim czynem nikczemnym, haniebnym, zbrodnią lub występkiem niesplamił. On ten warunek dla tego jedynie położył, według jego wyznania, aby przez to największą ufność do matki Oliwera okazać, i oraz swoje, przez zbliżającą się śmierć jego, potwierdzone przekonanie,.... że to dziecko wspaniałość i szlachetność jéj serca odziedziczy. Gdyby go zaś nadzieja zawieść miała, część ta majątku spać miała na ciebie, gdyż tylko wtedy, gdyby oboje dzieci równe sobie były, tyś miał mieć pierwsze prawo do tego majątku, jako chłopiec, w którego sercu najmniejsza iskierka miłości dla ojca nietliła, lecz owszem oziębłość największa, a nawet i odraza do niego cię od małości przejmowała.
— Moja matka, — zabrał Monks słowo nieco głośniéj, — uczyniła to, coby każda inna matka w jéj miejscu była uczyniła,... ona spaliła ten testament. List niedoszedł nigdy do swego przeznaczenia, przechowała go jednak wraz z innymi dowodami na przypadek, gdyby Fleming swéj plamy wyprzeć się była chciała. Ojciec dziewczyny dowiedział się o wszystkiém z temi zmianami i dodatkami jeszcze cięższemi, na jakie się tylko jéj nienawiść zawzięta zdobyć mogła,.... za co ją teraz jeszcze kocham. Hańbą i wstydem boleśnie tknięty uciekł ze swemi dziećmi z téj okolicy, w któréj dotąd mieszkał, i ukrył się w najodleglejszym zakątku Walizu, zmieniwszy nawet nazwisko, aby się żaden z jego przyjaciół o miejscu jego pobytu niemógł wywiedzieć; lecz niedługo potém znaleziono go rano w łóżku zmarłego. Córka jego uciekła była z domu na kilka tygodni przedtém. On sam zbiegał za nią piechotą całą okolicę w koło, lecz jéj niemógł znaleść i powrócił do siebie z tém przekonaniem, iż sobie śmierć zadała, aby swoją i jego hańbę przed światem ukryć. Serce mu z boleści w nocy pękło.
Chwila mała głębokiego milczenia nastąpiła, którą Brownlow przerwał, ciągnąc daléj powieść.
— W kilka lat po tych wypadkach, — rzekł, — przyszła do mnie matka tego młodego człowieka, Edwarda Leeford. On ją opuścił mając lat ośmnaście,...... skradł jéj pieniądze, klejnoty, i uciekł; zaczął potém grać, trwonić, papiery fałszować, a włócząc się po świecie i do Londynu przybył, żyjąc przez dwa lata w związkach z najgorszym wyrzutem ludzkości, ze złodziejami i rabusiami. Matka jego wpadła w chorobę okropną i nieuleczoną, i życzyła sobie go jeszcze raz przed śmiercią widzieć. Zaczęto za nim wszędzie śledzić; robiono najtroskliwsze poszukiwania po całym kraju, które przez długi czas były nadaremne, lecz w końcu jednak pomyślnym skutkiem uwieńczone zostały. On się z nią puścił napowrót do Francyi....
— Gdzie i ona umarła, — przerwał Monks i ciągnął daléj, — po długiéj, przykréj, boleśnéj słabości, a na swojém łóżku śmiertelném powierzyła mi te swoje tajemnice wraz ze swoją niezatartą, zawziętą i zapalczywą nienawiścią do tych wszystkich osób, które w tém jakikolwiek udział miały, lubo tego napomnienia i téj spuścizny wcale mi zostawiać niepotrzebowała, gdyż nienawiść już oddawna we mnie żyła. Ona temu żadną miarą wierzyć niechciała, że sobie owa dziewczyna życie odebrała, i dziecko swoje wraz z sobą zagubiła; owszem ciągle była tego przekonania, że się chłopczyna urodzić musiał i przy życiu zostaje. Przysiągłem jéj wtedy, że ustawicznie za nim śledzić będę, nigdy go z oka niespuszczę, nigdy mu spokoju niedam, lecz go prześladować będę z śmiertelną, zapalczywą, nieubłaganą nienawiścią i zawziętością,... że mu całą potęgę tego uczucia, serce moje udręczającego dam uczuć,.... i wszelkich sił moich dołożę, aby go na wyszydzenie górnolotnych słówek owego obrażającego testamentu aż na szubienicę sprowadzić,.... jeżeliby mi kiedykolwiek wpadł w drogę;.... co się też i stało.... Słusznie mówiła!.... Nakoniec wpadł mi w drogę;.... rozpocząłem mój zamiar bardzo dobrze, i byłbym także tak dobrze skończył, jakem rozpoczął, gdyby nie plotki i paplanina zgubna nikczemnéj dziewczyny;.... o byłbym celu mego dopiął z pewnością.
Kiedy ten złoczyńca ręce z wściekłości załamał, i widząc swą bezwładność przekleństwa na siebie miotać zaczął, Brownlow sie tymczasem do przerażonych i ze zgrozy skamieniałych przyjaciół swoich obrócił, i zaczął im wyjaśniać, iż Żyd, będący bardzo dawnym znajomym i poufnikiem Monksa, znaczną nagrodę sobie miał przyobiecaną, za doprowadzenie Oliwera do tego, żeby się stał złodziejem. Umówili się tak, że mu pewną część téj summy miał powrócić na przypadek, gdyby Oliwer z jego rąk się wymknął, a sprzeczka w téj mierze sprowadziła ich obu do owego domu letniego na wsi, który w tym celu odwiedzili, aby się naocznie przekonać, iż on jeszcze żyje.
— Cóż się z pierścionkiem i medalijonikiem stało?
Zapytał Brownlow, zwróciwszy sie do Monksa.
— Te wykupiłem od kobiety i mężczyzny, o których ci już raz wspominałem, którzy je staréj dozorczyni roboczego domu skradli, a ta je skradła trupowi jego matki, — odpowiedział Monks, z oczyma w ziemię wlepionemi. — Co się z tém stało, dobrze ci wiadomo.
Brownlow skinął ze znaczeniem na swego przyjaciela Grimwig, a ten znikł natychmiast z nadzwyczajnym pośpiechem z pokoju i powrócił wkrótce, prowadząc za sobą niechętnie idącego Bumble i jego niebardzo mile spoglądającą małżonkę.
— Czy mnie oczy moje nie łudzą! — zawołał Bumble z uniesieniem radośném, bardzo źle udaném, — a wszakże to nasz mały Oliwer? ach O-li-werze, gdybyś ty wiedział, jak ja o ciebie stroskany byłem?....
— Ot, milcz lepiéj, głupcze! — mruknęła pani Bumble.
— Żono, czyż mogę uczuciom mojem się oprzeć! — odparł gospodarz domu roboczego. — Czyż się niemam teraz radować, jeżeli ja,.... com go przecież wychował po gminowemu,.... jeżeli go teraz widzę siedzącego wśród pań i panów tak zacnych i szlachetnych! Ja zawsze tego chłopca kochałem, jakby to był mój.... mój.... mój własny.... dziadek! — dokończył Bumble, uważając to za najlepsze i najstósowniejsze porównanie. — Ach Oliwer! panie Oliwer, czy sobie przypominasz naszego Jegomości w białéj kamizelce?..... Ach! umarł, przeniósł się do wieczności przeszłego tygodnia w trumnie dębowéj, pięknéj, ze szklącemi uchami, Oliwerze!
— Bądź tak dobrym, mój poczciwcze, — wtrącił Grimwig szydersko, — pohamować trochę swe uczucia!
— Uczynię co będę mógł, mój panie, uczynię co będę mógł! — odpowiedział Bumble. — Jakże się pan masz? Spodziewam się iż zdrowo i dobrze?
To powitanie ściągało się do pana Brownlow, który téj chwili do téj zacnéj pary przystąpił, bystro ją wziął na oko, i wskazując na Monksa zapytał:
— Czy nieznacie téj oto osoby?
— Nie! — odpowiedziała pani Bumble śmiało.
— To może ty go znasz, mój panie? — ozwał się Brownlow, pytając jéj męża.
— Jeszczem go nigdy w mojém życiu niewidział, — odpowiedział Bumble.
— Ani mu też nigdy nic niewydał, niesprzedał?
— Nie! — odparła pani Bumble.
— Czyście nigdy niewidzieli, niemieli jakiego złotego medalijonika i pierścionka? — pytał Brownlow daléj.
— Nie, nie! — odpowiedziała pani Bumble niecierpliwie. — Czy nas tutaj po to przyprowadzono, aby się nas o takie głupstwa dopytywać?
Brownlow skinął powtórnie na swego przyjaciela,.... a Grimwig jeszcze raz wybiegł z nadzwyczajną zwinnością i gorliwością. Lecz tą razą już niepowrócił z mężczyzną poważnym i jego żoną, ale wprowadził dwie stare, pochylone kobiety, które idąc się chwiały i kulały.
— Zamknęliście drzwi od owéj izdebki, w któréj stara Sally w nocy umierała, — ozwała się z nich jedna, podnosząc swą rękę zwiędłą i chudą; — aleś głosu niemogła przygłuszyć, ani też szpar pozatykać.
— Oj nie! nie! — potwierdziła druga, spoglądając naokoło i ruszając swą bezzębną szczęką. — Oj nie! nie! nie!
— Słyszałyśmy dobrze wszystko pode drzwiami, co ona wam mówiła o swojéj kradzieży, i widziałyśmy także, żeście jakiś papierek z ręki jéj wyjęli, i tę kartkę potém do banku zastawowego zanieśli, — rzekła pierwsza.
— To prawda, — potwierdziła druga; — była to kartka na medalijonik złoty i pierścionek. Myśmy to wyśledziły, i dowiedziały się także, że wam to wydał. O myśmy się wszędzie o tém wywiadywały; tak, tak, wszędzie!
— A my jeszcze coś więcéj nawet wiemy, — zabrała słowo pierwsza, — gdyż nam stara Sally dawniéj jeszcze o tém mówiła, iż jéj owa młoda kobieta powiedziała, że ona to dobrze przeczuwa, iż tego nieprzeżyje, i że właśnie o tym czasie, kiedy dziecko porodziła, w drogę daleką się wybrała, aby na grobie ojca tego dziecięcia umrzeć.
— Czy sobie może życzycie właściciela banku zastawowego widzieć? — zapytał Grimwig, gotów do sprowadzenia go natychmiast.
— Nie, niepotrzeba, — odpowiedziała niewiasta; — jeżeli on, — i wskazała przytém na Monksa, — jeżeli on takim był tchórzem, że się z wszystkiém wygadał, jak się o tém przekonuje, a wyście z wszystkich naszych starych czarownic, te dwie wytropili, których wam potrzeba było, więc ja niemam co więcéj taić. Tak jest, ja sprzedałam mu te stare bawidełka, a one teraz tam leżą, z kąd ich nigdy niedobędziecie. Cóż daléj?
— Nic, wcale nic, — odpowiedział Brownlow, — wyjąwszy, iż się o to postaramy, ażeby żadne z was na takiém stanowisku niezostawało, na którémby zły użytek ze swojéj władzy i zaufania zrobić mogło. A teraz możecie sobie odejść.
— Spodziewam się, — rzekł pan Bumble, spoglądając zmięszany naokoło, gdy spostrzegł, iż się Grimwig z obiema staremi kobietami oddalił. — Spodziewam się, że ta mała, nieszczęśliwa okoliczność mię przecież mego lichego, gminowego urzędu niepozbawi?
— Owszem, owszem, mój panie, — odparł Brownlow; — i cieszyć byś się powinien, jeżeli to wszystko tak lekko ci ujdzie i na tém jedynie się skończy.
— Ja niczemu niewinien,.... to ona wszystko robiła,.... — błagał Bumble, obejrzawszy się poprzód ostróżnie, aby się przekonać, że jego połowica już pokój opuściła.
— To nie jest żadną wymówką, — odpowiedział Brownlow; — Byłeś przytomnym, kiedy owe dwie pamiątki niszczono, a ty w oczach prawa jesteś większym od niéj winowajcą, ponieważ prawo przypuszcza, iż żona pod twoim zarządem i stósownie do twéj woli działa.
— Jeżeli to prawo przypuszcza, — rzekł Bumble, chwytając kapelusz i mnąc go z oburzeniem w rękach; — jeżeli to prawo w istocie przypuszcza, więc prawo jest wtedy osłem, głupcem. Jeżeli prawo takie oczy posiada,.... więc prawo jest ślepe, prawdziwym bezżennym człowiekiem, a ja mu życzę,...... aby się mu oczy przez własne doświadczenie otworzyły;.. tak jest, przez własne doświadczenie,.... to jest najgorsze, co mu życzyć mogę.
Wyrzekłszy to z wielką uroczystością, i wielkim przyciskiem na owe dwa słowa, Bumble zasadził kapelusz na głowę i wsadziwszy ręce do kieszeni, wypadł z rozpaczą śmieszną za swoją godną połowicą.
— Droga panno! — rzekł wtedy Brownlow do Rózi, — proszę mi podać swoję rękę. Dla czegóż ona tak drży; niemasz się przyczyny obawiać tych kilku słów jeszcze, które nam tutaj jeszcze do powiedzenia pozostają.
— Jeżeli one do mnie,...... lubo niewiem, czy się rzecz w istocie tak ma,...... ale, jeżeli się one do mnie ściągają, — rzekła Rózia, — to cię o to proszę, mój panie, abyś je na inny czas odłożyć raczył. Niemam teraz na tyle sił, aby je słyszeć.
— Nie, moja droga panno! — odparł staruszek, biorąc ją pod rękę, — ty posiadasz daleko więcéj mocy nad sobą, jak się spodziewasz, jestem tego pewien. Czy znasz tę pannę?
— Znam, — odpowiedział Monks.
— Ja pana nigdy niewidziałam, — ozwała się Rózia głosem słabym, drżącym.
— Ale ja cię nieraz już widziałem, — odparł Monks.
— Ojciec nieszczęśliwéj Agnieszki miał dwie córek, — rzekł Brownlow. — Cóż się stało z drugą,.... dzieckiem jeszcze będącą?
— Kiedy ojciec tego dziecka, — odpowiedział Monks, — w obcym miejscu umarł, pod obcym nazwiskiem, niepozostawiwszy po sobie ani jednego listu, ani jednéj książki, najmniejszego nawet świstka papieru, z którego by prawdziwe jego nazwisko było można wyczytać i przyjaciół na trop jego sprowadzić,.... ubodzy wieśniacy wzięli to dziecko do siebie i wychowali ono za swoje.
— Tylko daléj! tylko daléj! — rzekł Brownlow, i skinął na pani Maylie, aby się zbliżyła.
— Tyś niemógł znaleść tego ustronia, w którym się ci ludzie ukryli, — ciągnął Monks daléj, — lecz to co się przyjaźni nieudało, to nienawiść do skutku przyprowadziła. Moja matka wytropiła ich po roku najściślejszego śledztwa, i znalazła to dziecko.
— Czy ono wzięła do siebie, co?
— Nie. Ludzie ci, co ono u siebie żywili, byli bardzo ubodzy, i zaczęli coraz bardziéj jeszcze upadać, tak że się im nakoniec,.... a szczególnie samemu gospodarzowi,.... ten uczynek miłosierny przykrzyć zaczął. Dla tego i moja matka ono u nich zostawiła, dawszy im kilka groszy pieniędzy z tém przyrzeczeniem, że im w pewnym, oznaczonym czasie więcéj jeszcze przysełać będzie, czego jednak nigdy dotrzymać niemyślała. Ubóstwo i markotność tych ludzi była méj matce rękojmią dostateczną, że to dziecko niebędzie szczęśliwe; ale to niewystarczało jeszcze dla mojéj matki;..... opowiedziała im dla tego bieg życia jego siostry z dodatkami i zmianami, jakie jéj uczynić wypadało; mówiła im, ażeby dziewczynę bardzo dobrze strzegli, gdyż ona z bardzo złéj krwi pochodzi, i powiedziała im, że ona jest nieprawego łoża, i czy prędzéj, czy późniéj na bezdroża wpadnie. Okoliczności temu wszystkiemu sprzyjać się zdawały. Ci ludzie całéj bajce méj matki jak najświęciéj uwierzyli, a to dziecko prowadziło takie życie nędzne, nieszczęśliwe, żeśmy nawet sami z tego zadowoleni byli, dopokąd pewna pani, wdowa, mieszkająca w Chertsey, przypadkiem dziewczęcia tego niespostrzegła, nad nią się nieulitowała i z sobą jéj niezabrała. Piekło się przeciwko nam wtedy sprzysiądz musiało, gdyż pomimo wszelkie nasze usiłowania dziecko u niéj pozostało i było szczęśliwe. Straciłem tę dziewczynę z oczu przed półtora rokiem blisko, i niewidziałem jéj długo, aż dopiero przed trzema miesiącami po raz pierwszy.
— Czy ją teraz widzisz?
— Widzę!.... wspartą na twoim ramieniu!
— Ty jednak nieprzestaniesz być moją siostrzenicą! — zawołała pani Maylie, chwytając w swojém objęciu mdlejącą Rózię, — nieprzestaniesz nigdy być mojém dzieckiem ukochaném.... Niechciałabym cię teraz utracić za żadne skarby w świecie, moja luba towarzyszko,.... moja luba, słodka dziewczyno!
— Ty jesteś, pani, jedyną przyjaciółką moją, którą kiedykolwiek w życiu zaznałam, — zawołała Rózia z rzewnym płaczem, — jedyną, najlepszą, najprzychylniejszą przyjaciołką. Moje serce pęka...... Niepodobna aby to wszystko znieść mogło.
— Tyś już więcéj daleko zniosła i wycierpiała, i okazałaś się zawsze, pośród największych cierpień, jako dziewczyna najlepsza, najprzyjemniejsza, rozlewając błogość i szczęście na wszystkich, którzy cię znali, — rzekła pani Maylie, ściskając ją czule i serdecznie. — Uspokój się, uspokój moje życie, i przypomnij sobie tę istotę, która z niecierpliwością czeka, aby cię uściskać;.... biedny chłopczyna,.... rzuć tylko okiem na niego, moja droga.
— Tylko nie ciotką! — zawołał Oliwer, wieszając się jéj na szyi. — Ja cię nigdy ciotką nazywać niebędę;.... ale siostrą,.... moją drogą, lubą, kochaną siostrzyczką. Już mi zaraz z początku coś w sercu mówiło, abym cię tak serdecznie kochał,.... o Róziu!...... droga, luba, najdroższa Róziu!
Oby te łzy, które téj chwili płynęły, i te słowa urywane, ucinane, niedokończone, które te dwie sieroty, w serdeczném, długiém uściśnieniu się trzymając, wyrzekli, były błogosławione, święte.
W téj jednej chwili pozyskali i utracili zarazem ojca, matkę i siostrę.
Radość i smutek były zmięszane w jednéj czarze, ale te łzy nie były to łzy gorzkie, gdyż i boleść sama tak była ułagodzona, a wspomnienia tak miłe i tkliwe z nią się wraz połączyły, że się w wesele daleko wznioślejsze zamieniła i wszelką przykrość utraciła.
Długo, bardzo długo sami zostawali.
Lekkie pukanie do drzwi zapowiedziało im nakoniec, że ktoś wejść pragnie.
Oliwer ku nim poskoczył, otworzył je, wymknął się z pokoju, a Henryk Maylie stanął przed nią.
— Ja o tém wszystkiém wiedziałem, — rzekł, usiadłszy koło téj miłéj i powabnéj dziewczyny; — droga Róziu! ja o tém wiedziałem!
— Nie jestem ja tutaj przypadkiem, — dodał potém po chwili dłuższéj milczenia; — ani też dzisiaj wieczór dopiero o wszystkiém się dowiedziałem; wiedziałem ja o tém już od dnia wczorajszego;.... tak jest od wczoraj już. Czyliż mi teraz pozwolisz, abym ci przyrzeczenie pewne przypomniał?
— Powiedz mi czy wiesz o wszystkiém? — zapytała Rózia.
— Tak jest, wiem o wszystkiém.... Dałaś mi pozwolenie przypomnieć ci twoje słowo kiedykolwiek w przeciągu tego roku, i oraz przedmiot ostatniéj rozmowy naszéj.
— To prawda!
— Nie wymuszać na tobie zmiany stanowczego postanowienia twojego, — ciągnął daléj młodzieniec, — lecz prośbę moję raz jeszcze powtórzyć, abyś ją wysłuchać raczyła. Pozwoliłaś mi złożyć sobie u nóg majątek lub stanowisko w świecie, jakiekolwiek ono będzie, i pozostawić ci do rozstrzygnięcia dobrowolnego, czyli ono zechcesz przyjąć lub nie; a gdybyś i wtedy jeszcze przy swojém raz powziętém postanowieniu pozostać miała, przyrzekłem ci, dałem moje słowo, iż nic takiego nieprzedsięwezmę, coby cię do zmiany onegoż zmuszać mogło.
— Te same powody, które w ówczasz na postanowienie moje niezmienne wypłynęły, istnieją jeszcze i teraz, — odrzekła Rózia stanowczo. — Jeżelibym kiedy najmniejsze powątpiewanie o tém miała, com téj osobie winna, któréj dobroć i miłosierdzie od niedostatku, nędzy i cierpień mię wybawiło, czyliżbym to kiedykolwiek żywiéj jak teraz uczuć mogła? Wypada mi stoczyć walkę boleśną z mojém sercem, lecz jestem z tego dumną, że ją zwycięzko stoczyć mogę, — dodała; — jest to walka bardzo boleśna, dotkliwa, ale serce moje ją zniesie.
— Wyjaśnienia tego wieczora.... — ozwał się Henryk.
— Wyjaśnienia tego wieczora, — odpowiedziała Rózia skwapliwie, przerywając mu mowę, — niezmieniają wcale moich stosunków względem ciebie, a zatém i mego postanowienia zmienić nie mogą.
— Róziu! twoje serce kamienieje na moje uczucia! — zawołał boleśnie jéj kochanek.
— Ach Henryku! Henryku! — rzekła dziewczyna zalewając się rzewnemi łzami; — życzyłabym sobie aby to prawda była; oszczędziłabym sobie przez to bardzo wiele boleści.
— Dla czegóż ją sobie sama zadajesz? — odparł Henryk, biorąc ją za rękę. — Pomnij droga Róziu na to, coś tego wieczora słyszała!
— Cóżem ja słyszała takiego! cóżem słyszała! — zawołała dziewczyna. — Słyszałam o tém, że hańba ojcu memu zadana, tak boleśnie go dotknęła, iż się od świata usunął i w samotności ukrył;.... ale teraz już dosyć téj rozmowy, Henryku!..... dosyć już téj rozmowy. —
— Jeszcze nie,.... jeszcze nie! — odpowiedział młodzieniec, zatrzymawszy ją, gdy się zerwała i oddalić chciała. — Moje wszystkie nadzieje, moje życzenia, moje widoki, moje uczucia,.... każda myśl mego życia podległa zmianie,.... prócz mojéj miłości do ciebie. Nie mogę ci wprawdzie złożyć teraz u nóg dostojeństwa, stanowiska świetnego pośród owego świata wielkiego, tego świata obłudy, podstępu i zdrady, w którym wszystko człowieka wstydem, hańbą okryć może, tylko to nie, co jest w istocie nikczemném, haniebném: składam ci jednak u nóg życie skromne, ciche, domowe, przy własném ognisku;.... oto wszystko co ci ofiarować mogę.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? — wyjąkała dziewczyna zdumiona.
— To znaczy, że kiedy cię ostatnią razą opuściłem, uczyniłem to z tém najszczerszém i najmocniejszém postanowieniem zniesienia wszelkich zawad, któreby nas z sobą rozłączyć mogły;.... z tém mocném postanowieniem, przeniesienia się w twój świat, kiedy ten, do którego ja należę, nie może być twoim;.... z tém mocném postanowieniem, wyparcia się wszelkich zaszczytów rodu, jeżeliby ten z dumą i pogardą na ciebie miał spoglądać.... A celu tego dopiąłem. Ci, którzy się z tego powodu odemnie oddalili, oddalili się także i od ciebie, i dowiedli mi przez to, że twoje słowa były prawdziwe. Owi dostojni i wielowładni opiekunowi moi,.... owi krewni możni, godnościami i zaszczytami obsypani,.... którzy się dotąd do mnie uśmiechali, spoglądają teraz na mnie ozięble. Lecz w najpiękniejszéj i najbogatszej okolicy naszego kraju, są piękne łąki, zachwycające pola i łany, a koło jednego wiejskiego kościółka,.... kościółka mojego, najdroższa Róziu,.... stoi domeczek wiejski, ładny, na który mnie dumniejszym uczynić możesz, jak te wszystkie widoki i nadzieje, których się wyrzekłem, choćby nawet stokrotnie powabniejszemi były jak teraz. Oto jest moja godność, moje stanowisko, które ci u nóg składam.
∗ ∗
∗ |
— Jest to rzecz bardzo nudna z wieczerzą na kochanków oczekiwać.
Ozwał się Grimwig, ocknąwszy się ze snu, zdejmując z głowy swoję chustkę od nosa.
Mówiąc prawdę, wieczerza czas nieznośnie długi na siebie czekać dawała, a żadne, ani pani Maylie, ani Rózia, ani Henryk, którzy się wszyscy razem pojawili, nic na usprawiedliwienie swoje powiedzieć nieumiało.
— Dzisiejszego wieczora jużem szczerze o tém rozmyślał zjeść moją własną głowę, — rzekł Grimwig; — sądziłem bowiem, że już nic więcéj jeść niedostanę. Jeżeli mi państwo pozwolicie, to się pierwszy ośmielę pannę młodę pocałowaniem przywitać.
Grimwig nieomieszkał zagrożenia swojego natychmiast do skutku przywieść, i dziewicę żywym rumieńcem płonącą, w czoło ucałować;.... a ten przykład tak był ponętny i zaraźliwy, że Brownlow i lekarz natychmiast w jego ślady poszli.
Wielu ludzi twierdzi, że to Henryk w ciemnym pokoiku pobocznim pierwotnie ten początek zrobił, lecz świadectwa najzacniejsze uważają to za czyste oszczerstwo, ponieważ on był młodym, a do tego i księdzem.
— Oliwer, moje dziecko! — zawołała pani Maylie, — gdzieżeś to był, że taki smutny i zmartwiony wyglądasz? Wszakże to łzy z oczów twoich padają. Cóż ci to się takiego stało?
Ten świat jest to świat złudy;.... jakżeż często widziemy, że nasze najmilsze,.... najszlachetniejsze i godność nasze najzaszczytniéj cechujące nadzieje, zawiedzione zostaną.
Biedny Dick już nie żył!