Przejdź do zawartości

Oliwer Twist/Tom II/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hærtel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.

Pogoń i ucieczka.

W małéj odległości od owego miejsca nad brzegami Tamizy, na którém kościół w Rotherhithe stoi,.... budowle na brzegach są najbrudniejsze, statki na rzece najczarniejsze z pyłu węglowego i dymu ciasno pobudowanych, nizkich, lichych chat, istnieje po dziś dzień jeszcze bardzo wielka ilość owych najbrudniejszych, najszczególniejszych, najdziwniejszych zakładów, w które Londyn tak hojnie obfituje, a które większéj części mieszkańców nawet z imienia nie są wcale znane.
Aby się do tego miejsca dobić, trzeba się przedzierać przez cały błędnik brudnych, ciasnych, ciemnych, nieczystych uliczek, zamieszkanych przez motłoch najniższy, najuboższy, najnędzniejszy i najniebezpieczniejszy, poświęcony przekupowi wszelkiego rodzaju, jak się właśnie trafi.
W kramach i sklepikach można widzieć żywności najlichsze, najgorsze i najplugawsze; ubiory stare, wytarte, łachmany prawdziwe wiszą w sklepach tandyciarzy, powiewają na oknach i drzwiach ich jam i pieczar.
Tłumy zbite robotników bez roboty, rębaczy bez zarobku, drążników bez ciężarów, węglarzy bez węgli, kobiet obszarpanych, bezczelnych, dzieci nędznych, łachmanami pokrytych, słowem ludzi do właściwego wyrzutu ludności nadbrzeżnéj Tamizy należących, utrudzają nieskończenie idącemu drogę; widok rzeczy najobrzydliwszych, zapach cuchnący z pobocznych uliczek i przechodnich sieni w prawo i lewo się rozchodzący, razi nieprzyjemnie oko i nos, a turczenie, dźwięczenie ciężkich wozów, rozwożących skrzynie i paki olbrzymie towarów ze składów nadbrzeżnych do miasta, w każdym kąciku prawie słyszeć się dające, powiększa ten gwar i wrzawę nieustannie tutaj panującą, i zagłusza człowieka.
Jeżeli się nakoniec przez ten tłum i gwar przebić uda, i dojdzie do najodleglejszych, najbezludniejszych uliczek i zakątków z tych wszystkich, przez które się dotąd przechodziło, otaczają nas po obu stronach ulicy domy liche spustoszałe, zapadające się i na ulice pochylone ściany, mury popękane, popadane, co chwila upadkiem grożące, kominy, na pół już poburzone, okna powybijane, pozalepiane, deskami lub téż prętami żelaznemi, z rdzy, brudu na pół już zjedzonemi pozabijane, i wszelkie oznaki ubóstwa, zniszczenia i zaniedbania, jakie tylko wyobraźnia najbujniejsza przedstawić sobie może.
W takiém to sąsiedztwie, z tamtéj strony Dockhead w Borough of Southwark leży tak zwana wyspa Jakuba, otoczona w koło błotnistym kanałem, sześć do ośmiu stóp głębokim, a pietnaście do dwudziestu szerokim, i podczas powodzi brudną wodą się napełniającym, który się niegdyś zwał młyńską groblą, a teraz pod nazwiskiem Folly Ditch (błotnisko) jest znany. Stanowi on niejako małą Tamizy zatokę, a w razie potrzeby może być każdego czasu wodą napełnionym, jeżeli się szluze młyńskie, Leak-Mills zwane, od których nawet poprzód nazwisko swoje nosił, opuści.
Jeżeli w takim czasie ktoś obcy na jednym z owych drewnianych mostków, do młynu i ulicy młyńskiéj przez ten kanał wiodących stanie, i na dół spojrzy, widok szczególny, nadzwyczajny oku jego zdumiałemu się przedstawi. Zobaczy bowiem nędznych mieszkańców tych nędzniejszych jeszcze domów po obu stronach kanału, którzy, wychyliwszy się przez okna, drzwi tylne, i otwory wszelkiego rodzaju, konwie, dzbanki, garnki, naczynie domowe wszelkiego rodzaju na dół spuszczają, aby tę brudną wodę w nie uchwycić; a jeźli oko jego na owe domy same się zwróci, w tedy widowisko, które przedstawiają, zadziwieniem niewypowiedzianém go ogarnie.
Drewniane ganki, spruchniałe, popsute, łączące tyły kilkunastu naraz domów, opatrzone dziurami przez które na to jezioro błota na dole spoglądać można; okna połamane, potłuczone, pozalepiane, deskami pozabijane z żerdziami i drążkami wystającemi na suszenie bielizny, któréj nigdy na nich nie było; izby tak wązkie, nizkie, ciasne, zimne, że powietrze w nich tak zepsute, a zaducha tak wielka panuje, iż wyziewy zewnętrzne nawet przewyższa;.. drewniane ściany, pochylające się już nad to błotnisko stojące, i grożące w niego upadkiem każdéj prawie chwili;.... ściany brudne, popadane fundamenta się zawalające, wszelkie najohydniejsze znamiona ubóstwa,.... wszelkie oznaki spustoszałości, zgnilizny, nieczystości, plugawego brudu;.... to wszystko stanowi jeden obraz odrażający, zdobiący brzegi kanału Folly-Ditch.
Składy znajdujące się na téj wysepce Jakuba są wszystkie bez dachu i próżne; ściany pruchnieją, gniją, rozpadają się,.... okna nie mają żadnych okien;.... drzwi powypadały i na ulicy leżą, kominy są wprawdzie pobielone, ale najmniejszy dymek z nich się nieunosi. —
Przed trzydziestu do czterdziestu laty, budowle te nie były w tym stanie zaniedbania i spustoszałości, a to miejsce było siedliskiem wielkiego ruchu przekupowego; lecz teraz jest ono wyspą opuszczoną, pustą, nędzną.
Domy nie mają ni czynszowników, ni właścicieli;... ci co mają na tyle odwagi do nich wejść, w nich mieszkać, żyć i umierać, ci je gwałtem odbijają, i siedlisko swoje w nich obierają; jeżeli ktoś schronienia i przytułku na wyspie Jakuba szukać przychodzi, zmuszają go do tego z pewnością bardzo ważne przyczyny, albo konieczność niezbędna ukrywania swego pobytu, albo téż wysoki stopień niedostatku i nędzy.
W izbie na wyższém piętrze leżącéj jednego z tych domów,.... domu stojącego samotnie, który z wielu względów nadzwyczaj spustoszały wyglądał, lecz drzwi i okna mocno obwarowane posiadał, a tylnią swoją stroną na sposób wzwyż opisany do owego błotnistego kanału przypierał, — siedziało w głębokiém i ponurém milczeniu trzech ludzi, którzy co chwila jeden na drugiego spoglądali, a potém z wyrazem nadzwyczajnéj trwogi, niespokojności i obawy oczy od siebie odwracali.
Jednym z tych trzech był zuchwały Tobiasz Crackit, drugim pan Tomasz Chitling, a trzecim również zbrodniarz w podeszłym już wieku, pięćdziesiąt lat blizko mający, któremu nos w jakiéjś utarczce dawniéj zapewnie spłaszczono, a którego oblicze blizna szeroka, ohydna zdobiła, będąca według wszelkiego podobieństwa skutkiem walki śród podobnych okoliczności.
Był to zbrodniarz, który przed wielu laty na deportacyą skazany, w tych dniach właśnie tajemnie powrócił: ten człowiek zwał się Kags.
— Byłbym sobie jak najszczerzéj życzył, — ozwał się Crackit do swego dawnego towarzysza Chitling, — żebyś sobie inne gniazdo był wyszukał, kiedy wam tamte dwa starsze za nadto podkurzono, a nie przychodził tutaj do nas, mój młody paniczu!
— Czegożeś tego nie uczynił, wołowa głowo? — zawołał Kags.
— Ja myślałem, że wam moim widokiem wielką przyjemność sprawię, — odpowiedział z nadzwyczajną smętnością Chitling.
— Bo to trzeba ci wiedzieć mój młody paniczu, — ciągnął daléj Tobijasz, — że jeżeli który człowiek takie życie samotne wiedzie jak ja naprzykład, i z tego powodu tak był szczęśliwym pozyskać kącik, w którym sobie swobodnie i spokojnie mieszkać może, nie znany całemu światu, tak że go nikt nie śledzi, nikt do niego potajemnie niezagląda, jest to rzeczą bardzo nieprzyjemną dla niego zostać zaszczyconym odwiedzinami młodego panicza w twojém położeniu, jakkolwiek on zresztą osobą jak najprzyjemniejszą i najzacniejszą być może, z którą w karty czasami zagrać przyzwoitości się niesprzeciwia.
— Szczególnie, jeżeli ów samotnie żyjący młody człowiek ma przyjaciela, wraz z nim mieszkającego, który z odległych krain daleko pierwéj powrócił, jak się go spodziewano, i za nadto jest skromnym, aby się tém życzeniem mógł pieścić, żeby go za powrotem swoim sędziom przedstawiono, — dodał Kags.
Po téj przemowie nastąpiła chwila milczenia, a Tobiasz Crackit, który wszelką nadzieję utracił zmienienia raz powziętego postanowienia pana Chitling, i oraz wszelką ochotę do użycia swych zwyczajnych przesad i przenośni w mowie, rzekł do niego....
— Kiedyż Fagina uwięziono?
— Właśnie podczas obiadu,.... o drugiéj godzinie po południu, — odpowiedział Tomasz. — Karolek i ja uciekliśmy przez komin w praczkarni, a Bolter wpadł do beczki na wodę głową naprzód, ale że nogi ma tak nadzwyczajnie długie, iż mu z beczki wystawały, spostrzeżono go tedy, i równie z innemi do więzienia zaprowadzono.
— Cóż się z Betsy stało?
— Biedna Betsy! Poszła zobaczyć zabitą Nancy i powiedzieć, kto ona jest, — odpowiedział Chitling ze smutkiem coraz bardziéj wzrastającym, — lecz na widok trupa pomięszania zmysłów dostała, zaczęła krzyczeć, wrzeszczeć, płakać, głową bić o mur, tak że ją w końcu w kamizolę ubrać i do szpitalu zaprowadzić musieli,.... gdzie teraz zostaje.
— A gdzież się Bates podział? — zapytał Kags.
— Ze zmrokiem wieczoru i on tutaj przybędzie, lecz do tego czasu błąka się po świecie, gdzie może, — odpowiedział Chitling. — Nie ma żadnego miejsca tak bezpiecznego, gdzieby się mógł udać, gdyż ci pod trzema kalekami wszyscy już w więzieniu siedzą, a w domu całym pełno posiepaków;.... idąc tamtędy, widziałem to na moje własne oczy.
— Obława nielada, — zauważył Tobiasz i zagryzł wargi. — Oni nie jednego jeszcze złowią.
— Teraz właśnie nadchodzi czas sądów, — rzekł Kags, — wezmą się zatém natychmiast do téj całéj sprawy; a jeżeli Bolter świadectwo przeciwko Faginowi złoży, co z pewnością uczyni, gdyż on już o tém parę słów bąknął;... a jego świadectwo będzie bardzo ważne, gdyż go Fagin do różnych poleceń używał;.... to Fagin za pięć dni najdaléj w powietrzu dyndać będzie, przysięgam na Boga!
— Trzeba wam było tylko słyszeć wrzask i zgiełk rozjuszonego ludu, — ozwał się Chitling; — policyjanci musieli się bronić jak djabli, inaczéj by go byli rozszarpali. Już go nawet raz schwycili, ale posiepacy utworzyli koło koło niego, i tak go pomiędzy sobą, bijąc się przez całą drogę z ludem, aż do urzędu zaprowadzili. Trzeba wam było widzieć, jak on w koło na wszystkich spoglądał, zbłocony, zakrwawiony, jak się do nich tulił, jakby to jego najszczersi przyjaciele byli. Jeszcze go widzę przed oczyma, nie mogącego się ze wstydu na nogach utrzymać dla cisnącego się ustawicznie tłumu, który go i pośród policyjantów dosięgnąć i dotknąć umiał; widzę jeszcze przed oczyma pospólstwo, spinające się jedno na drugie, zgrzytające zębami, i łaknące jego życia, niby czereda drapieżnych źwierząt; widzę jeszcze krew skrzepłą na jego włosach i brodzie, i słyszę ten wrzask okropny, te przeklęcia, z jakim się kobiety w środek, pomiędzy żołnierzy, za nim w uliczkach ciasnych rzucały, i przysięgały, iż mu serce z piersi wydrą.
Ten świadek naoczny, zgrozą owego widowiska przerażającego przejęty, zatkał sobie uszy rękoma, zamknął oczy, i zaczął biegać po całéj izbie, gdyby szalony.
Kiedy się to działo, a obaj słuchacze Tomasza w milczeniu, z oczyma w ziemię wlepionemi, drżący, ze zgrozą i przestrachem siedzieli, dał się słyszeć nagle szmer cichy na schodach, a pies Billa wpadł niespodziewanie pomiędzy nich.
Na ten widok wszyscy trzéj struchleli, i poskoczyli razem naprzód ku oknu, potém po schodach nadół i drzwiami na ulicę. Pies musiał jakim sposobem przez dziurę w murze się wkraść; pana jednak nigdzie widać niebyło.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał Tobijasz, gdy powrócili, niepostrzegłszy nigdzie Billa.
— Przecież on niemyśli przyjść tutaj do nas!...... Nie.... spodziewam się tego.
— Gdyby miał był chęć przyjść tutaj do nas, byłby wraz z psem przybył, — rzekł Kags, zatrzymawszy się koło psa na ziemi leżącego i mocno dyszącego, aby się mu dobrze przypatrzeć. — Niema tu gdzie wody dla niego? zdaje się iż sam jeden z daleka przybyć musiał.
— Radbym wiedział, zkąd on tylko mógł przybyć! — zawołał Tobijasz. — Musiał on już wszystkie kryjówki nasze w mieście zwiedzić, a znajdując wszędzie pełno obcych, przybiegł w końcu i tutaj, gdzie nieraz z nim przez długi czas ukrywać się musiał. Lecz z kąd naprzód przybył, to wielkie pytanie; z kąd on mógł przybyć, sam jeden, bez niego.
— On.... (gdyż nikt zbójcy po jego nazwisku nienazywał;) on go z pewnością z sobą wziąść niechciał! Co myślisz na to? — ozwał się Chitling.
Tobijasz pokręcił głową.
— Mógłby także psa wysłać, aby wyszpiegował, gdzie najbezpieczniéj, i potém go przyprowadził. Ale nie! Mnie się zdaje, że on kraj musiał opuścić, — rzekł Kags, — przez morze się już przeprawił, i nam tu psa na pamiątkę zostawił. Musieli się z pewnością z sobą rozstać, inaczéj by tu tak spokojnie niesiedział.
To przypuszczenie zdawało się wszystkim najpodobniejsze do prawdy, i przez wszystkich ogólnie przyjęte zostało, a pies sobie wlazł tymczasem pod krzesło, i ułożył spokojnie do spania, niezważając na żadnego z nich.
Gdy się w końcu zupełnie zciemniło, pozamykano okienice, zaświecono świecę, i postawiono ją na stole.
Wypadki okropne ostatnich dwóch dni napełniły serca wszystkich trzech przestrachem i zgrozą, którą niebezpieczeństwo i niepewność własnego ich położenia jeszcze bardziéj powiększało. Wszyscy trzéj się coraz to bliżéj z krzesłami do siebie przysunęli i za każdym szmerem przerażeni z nich zrywali.
Żaden z nich ani słówka niewyrzekł, a jeźli który się kiedy odezwał, to po cichu, szepcąc; wreszcie tak cicho i spokojnie z przestrachu siedzieli, jakby duch zabitéj po domu się błąkał.
Przez długi czas w tém położeniu zostawali, kiedy się nagle głośne pukanie do bramy słyszeć dało.
— Zapewnie Karolek Bates, — zawołał Kags, obglądając się szybko koło siebie, aby bojaźń odpędzić, która go pochwyciła.
Pukanie do drzwi się powtórzyło. Nie, to nie mógł być Karolek. On nigdy tak mocno do drzwi niestukał.
Crackit zbliżył się do okna, otworzył i wychylił na dwór głowę. Gdy od okna odskoczył, niepotrzebował towarzyszom swoim ani słówka wspominać, kto się dobywa;.... jego twarz wybladła, wylękniona, dostatecznym była zwiastunem. I pies się także ze swego miejsca zerwał i wyjąc ku drzwiom pobiegł.
— Musimy go koniecznie wpuścić, — rzekł biorąc za świecę.
— Czy niema na to jakiego sposobu? — zapytał drugi głosem cichym.
— Nie,.... niema,.... my go koniecznie wpuścić musimy.
— A więc niezostawiaj że nas w ciemności!
Zawołał Kags, zdejmując drugą świecę z kominka, i zapalając ją ręką tak drżącą, że po dwakroć jeszcze zapukano, nim on ją zapalić zdołał.
Crackit zeszedł po schodach na dół, aby drzwi otworzyć i powrócił w kilka chwili do izby w towarzystwie człowieka, mającego dolnią część twarzy w chustce ukrytą, a drugą chustką głowę pod kapeluszem zawiązaną.
Pomału jednę i drugą odwiązał, i pokazał..... twarz bladą jak chusta, lica zapadłe, oczy głęboko w dole,... brodę z trzechdniowym zarostem,.... spojrzenie błędne,.... oddech ciężki, stłumiony.... Był to tylko cien prawdziwy dawnego Billa Sikes.
Wszedłszy do izby, chwycił za krzesło stojące na samym środku; wzdrygnął się jednak gdy na niém chciał usiąść, rzucił okiem przez ramię po za siebie, przysunął ono do ściany tak blizko,.... tak blizko,.... jak tylko mógł najbliżéj,.... oparł o nią mocno, i dopiero usiadł.
Żaden dotąd ani słówka do niego nie przemówił.
W milczeniu okiem po wszystkich potoczył.
Jeżeli zaś przypadkiem oko którego z nich wejrzenie jego wtedy napotkało, zaraz się od niego z przestrachem odwróciło.
A gdy nakoniec głos jego grobowy milczenie panujące przerwał, wszyscy trzéj się wzdrygnęli.
Podobnego głosu jeszcze nigdy niesłyszeli.
— Zkąd się ten pies tutaj wziął? — zapytał.
— Przyszedł sam, przed trzema godzinami może... — odpowiedziano mu.
— Dzienniki dzisiejsze mówią, że Fagina schwytano.... Czy to jest prawda lub kłamstwo?
— Prawda!
I znowu milczenie przez chwilę panowało.
— Niech was wszystkich djabli wezmą! — zawołał Sikes, przesunąwszy ręką po czole. — Czy mi żaden z was niema nic do powiedzenia?
Ruch jakiś niespokojny pomiędzy nimi nastąpił, wszyscy jednak milczeli.
— Ty co tutaj rolę gospodarza domu odgrywasz, — ozwał się Sikes do Tobijasza Crackit, — cóż myślisz ze mną zrobić?.... czy mnie wydać, lub też tak długo przechować, dopokąd ta burza nieprzeminie?
— Możesz tutaj pozostać, jeżeli sądzisz, że jesteś w tym domu bezpiecznym.
Odpowiedział zagadnięty po chwili namysłu i wahania.
Sikes zwrócił powoli swe oczy na ścianę po za sobą, i zapytał:
— Czy ona.... czy ciało.... już pochowane?
Trójca wstrzęsła głową.
— A dla czegóż nie? — zapytał Bill, rzuciwszy powtórnie to samo spojrzenie poza siebie. — Dla czegóż trzymają podobne bezeceństwa tak długo, i natychmiast tego niepochowają?..... A to co!..... któż to puka?
Crackit dał skinieniem ręki do poznania, że się niczego obawiać niepotrzeba, wyszedł natychmiast i powrócił z Karolkiem Bates.
Sikes siedział wprost naprzeciw drzwi, tak że wchodzący chłopczyna natychmiast z jego spojrzeniem spotkać się musiał.
— Tobijaszu! — zawołał Karolek, cofając się w tył, gdy Sikes oczy swoje na niego zwrócił. — Tobijaszu, dla czegóżeś mi tego na dole przy drzwiach niepowiedział?
Tak coś okropnego było we wzdrygnięciu się wszystkich trzech osób na te słowa, że ów człowiek groźny nawet tego chłopca chciał ze sobą pogodzić. Wtym celu kiwnął na niego ręką, i wyciągnął rękę, aby mu dłoń podać.
— Zaprowadźcie mnie do jakiéj innéj izby, — zawołał chłopiec odsuwając się jeszcze daléj od niego.
— Cóż to Karolku, — rzekł Sikes, zbliżając się do niego, — czy mię,.... czy mię nieznasz?
— Nieprzybliżaj się do mnie, powiadam ci! — odparł chłopczyna, odskakując od niego, i spoglądając ze zgrozą w oku na twarz zbójcy. — Ty poczwaro piekielna!
Bill zatrzymał się w pół drogi, poczém obaj oczy w sobie wzajem utkwili; lecz Sikes opuścił pomału swe oczy na ziemię.
— Biorę was wszystkich trzech za świadków, — zawołał chłopczyna, grożąc mu ściśnioną pięścią swoją, i zapalając się coraz bardziéj w ciągu swéj mowy. — Biorę was wszystkich trzech za świadków,.... że się go wcale nieboję,.... a jeżeli go tutaj szukać będą, to go natychmiast wydam;.... tak jest, ja to uczynię! Mówię wam to natychmiast z góry. Niechaj mię zabije, jeżeli się mu podoba, albo jeżli się na to odważy, ale ja jestem tutaj i natychmiast go wydam, jeżeli się w téj stronie po niego pokażą, i wydałbym go nawet, gdyby go żywcem spalić lub w smole usmarzyć miano... Zbójca! gwałtu! ratujcie! zbójca! Jeżeli wszyscy trzej niejesteście nikczemnemi tchórzami, to mi go schwytać pomóżcie! Zbójca! gwałtu! ratujcie! zbójca! Precz z nim!
Śród tego wrzasku głośnego, któremu ruch gwałtowny rąk i nóg towarzyszył, rzucił się ten chłopiec sam jeden, z gołemi rękami na tego silnego olbrzyma, i to z taką wściekłością, i z taką szybkością, że go przez swój napad niespodziewany na ziemię powalił.
Zdziwienie i przerażenie ogarnęło owych trzech świadków struchlałych.
Żaden jednak się nieruszył, aby któremu z nich przyjść w pomoc, a tak oni obaj, chłopiec i mężczyzna, tarzali się razem po ziemi; lecz chłopczyna, niezważając wcale na te ciężkie, potężne ciosy, które gradem na niego padały, nieprzestawał ani na chwilę na całe gardło wrzeszczeć, wołając o pomoc, i wbijając coraz silniéj, coraz głębiéj swe ręce w odzież i pierś zbójcy.
Walka ta była jednak za nadto nierówna, aby długo była trwać mogła.
Już się go Billowi pognębić i nogą przystąpić udało, kiedy Crackit nagle do niego przyskoczył, z przerażeniem w oku w tył go odtrącił i na okna pokazał.
Na dworze połyskiwały światła; szmer i hałas ludzi głośno z sobą rozprawiających, odgłos donośny stąpania ludu szybko biegnącego,.... a poznać było można po wrzawie, iż całym tłumem biegli,... dał się coraz to bliżéj słyszeć;... już byli na drewnianym moście i wchodzili w ulicę.
Jakiś człowiek na koniu musiał być w tym tłumie, gdyż słychać było brzęk podków i tętęt konia po nierónym bruku ulicy;.... światła coraz bardziéj się mnożyły, a stąpania, zgiełk i wrzawa coraz bardziéj się zbliżała.
Nakoniec zapukano głośno do drzwi od sieni, a wrzawa głucha, chrypliwa głosów wściekłością pałających takiego mnóstwa ludu słyszeć się dała, żeby nawet najodważniejszy z ludzi był musiał zblednąć i zadrżeć.
— Ratujcie! gwałtu! pomocy! — wołał ciągle chłopiec głosem donośnym i przeraźliwym. — On jest tutaj! on jest tutaj! Wyważcie drzwi! Wyważcie drzwi!
— W imie króla i prawa! — wołano z zewnątrz, a owa wrzawa głucha rosła i coraz to głośniejszą się stawała.
— Wybijcie drzwi! — wrzeszczał chłopczyna. — Mówię wam, że on ich sam dobrowolnie nie otworzy. Wybijcie drzwi, a potém prosto do téj izby, gdzie jest światło! Wybijcie drzwi!
Uderzenia ciężkie tysiącem drągów zadudniało w drzwi i okienice dolne, gdy Karolek mówić przestał, a głośne hurra! z tłumu się odezwało,.... dające słuchającym złoczyńcom po raz pierwszy dopiero dokładne wyobrażenie o wielkości krwi zbójcy łaknącéj czerni pospólstwa.
— Otwórzcie mi jaką dziurę, w któréjbym mógł zamknąć tego przeklętego wrzeszczącego chłopaka, — wołał Sikes w niewypowiedzianéj złości, biegając po izbie na wszystkie strony i wlokąc wszędzie chłopczynę za sobą, niby worek próżny. — Otwórzcie mi te drzwi! Żywo! śpieszcie się!
Drzwi mu otworzono;..... on rzucił chłopca do ciemnej izby, i zamknął drzwi na klucz.
— Czy drzwi od sieni są dobrze obwarowane?
— Zamknięte na dwie zasuwy i łańcuch.
Odpowiedział Crackit, który podobnie jak i jego dwaj towarzysze, przytomność utracił i wylękniony, przerażony, niewiedział co robić, czego się chwycić.
— A drzewo czy wytrzyma?
— Całe drzwi żelaznemi prętami wzmocnione.
— A okienice?
— I okienice także!
— Piekło na was!
Zawołał wtedy, pogroziwszy z wściekłością pięścią zgromadzonemu ludowi.
— Róbcie teraz, co się wam podoba, wy mnie jednak niedostaniecie.
Ucho ludzkie niesłyszało jeszcze nigdy takiego wrzasku groźnego, przerażającego, jaki teraz ten lud nagromadzony w zapalczywości swojéj zaciekłéj wydał.
Jedni zaczęli na bliżéj domu stojących wołać, żeby najlepiéj dom cały podpalono; drudzy zaś na urzędników policyjnych, aby zbójcę zastrzelono. Żaden zaś z tego ludu rozjuszonego tak wielkiéj zapalczywości nieokazywał, jak jeździec, który z konia zeskoczył, przez tłum się z taką lekkością przecisnął, jakby przez wodę brnął i płynął, a dobiwszy się do owego domu, głosem wszystkie inne przygłuszającym zawołał:
— Dwadzieścia gwinej temu człowiekowi, który drabinę przyniesie!
Najbliżsi powtórzyli tę objetnicę, a tysiące odgłosów ją odbiło.
Jedni o drabiny wołać zaczęli; drudzy młotów się domagali; inni zaś biegali to w tę to w ową stronę z pochodniami, szukając niby za temi rzeczami, i powracali potém na dawne miejsce i wrzask ów powtarzali; inni znów wysilali się miotając okropne przekleństwa i bezskuteczne groźby;.... wielu z nich cisnęło tłum cały naprzód ku domowi z zapalczywością wściekłą szaleństwa i przeszkadzało przez to, że nic skutecznego niemożna było przedsięwziąść;.... inni znów śmielsi i odważniejsi od wszystkich starali się po ścianie do góry wdrapać, lub też dom obejść i ze strony od kanału przez otwory i szczeliny różne w domu do niego się dostać; lecz tłum cały się chwiał w ciemności to w tę to w owę stronę, podobien do łanu żyta, którym wiatr silny, burzliwy, porusza, odzywając się bardzo często wściekłém, przeraźliwém wyciem.
— Kiedym przyszedł był upływ morza, — zawołał zbójca, odskoczywszy od okna i spojrzawszy z przerażeniem na wybladłe oblicza swych towarzyszy; — upływ morza był właśnie, kiedym przychodził. Czy niemacie sznura,.... długiego sznura?.... Oni są wszyscy na przodzie. Ja się spuszczę z tyłu do Folly Ditch i umknę kanałem... Dajcie mi sznura, czy słyszycie, albo trzy zabójstwa jeszcze popełnię, a w końcu i siebie samego na tamten świat wyślę.
Tobijasz Crackit, struchlały, skamieniały, wskazał mu miejsce, na którém podobne zasoby leżały, a zbójca rzucił się natychmiast na nie, wybrał sobie śpiesznie najdłuższy, najmocniejszy, i pogonił schodami na szczyt domu.
Wszystkie okna w domu całym były na kilka godzin przedtém zabite, mocno zatarasowane, wyjąwszy jedno okienko małe w téj komorce, do którego Sikes Karolka zamknął; lecz to było tak małe i wązkie, żeby nawet i jego ciało niebyło się przez niego przecisnąć mogło.
Ale on niéprzestawał ani na chwilę i przez ten otwór mały na lud zgromadzony krzyczeć, ażeby i tylnego czoła domu pilnie strzeżono; a kiedy zbójca z izby wypadł, aby się na szczyt domu udać, i potém na dół spuścić, krzyk głośny zapowiedział natychmiast ten wypadek ludziom na przodzie stojącym, którzy się w okamgnieniu w tamtą stronę rzucili, i strumieniem nieprzerwanym jeden cisnąc drugiego, ku kanałowi śpieszyli.
Sikes, wypadając z izby, podparł drzwi od niéj drążkiem drewnianym, który z sobą w tym celu zabrał, tak mocno, żeby je żadną miarą z wewnątrz niebyło otworzyć można, a to dla tego, aby jego trzem towarzyszom przypadkiem na myśl nie wpadło go zdradzić i drzwi od sieni otworzyć, a potém się wpiął po schodach do góry na dach i spojrzał na dół.
W kanale niebyło już wody, tylko pełno mułu i błota.
Tłum cały milczał przez te kilka chwil, tłumiąc w sobie wzruszenie i niepewny pomyślnego skutku; lecz w chwili, kiedy go spostrzegł na dachu i poznał, iż mu umknąć już niemoże, wydał taki okropny okrzyk radości, wesela i przekleństwa, że te wszystkie dotychczasowe wrzaski szeptem jedynie cichym w porównaniu z nim być się zdawały.
Ten wrzask coraz bardziéj się powiększał; ci co byli w zanadto wielkiéj odległości, aby mogli byli słyszeć o co rzecz chodzi, powtórzyli ten wrzask, który się w tysiącznych odgłosach coraz daléj rozlegał; zdawało się, że całe miasto swoję ludność tutaj wysłało, aby go strzedz i pilnować.
Z ulicy coraz więcéj ludu przypływało i na przodzie stojących cisnęło, a cały tłum stanowił jedną, zbitą gromadę, składającą się z samych gniewem i zapalczywością pałających twarzy, które tu i ówdzie jarząca się pochodnia oświecała.
Pospólstwo zapełniło także wszystkie domy na przeciwnym brzegu kanału;.... pootwierano wszystkie okna, okienka i najmniejsze otwory, a z każdego wyglądała głowa po nad głową nakupionego narodu, a gromady całe wpięły się na dachy, i patrzyły na to widowisko.
Każdy mostek,.... a było ich trzy w téj stronie,.... uginał się pod ciężarem nagromadzonego na nim pospólstwa, a strumień przypływających ciągle się mnożył, a każdy szukał gdzie jakiéj szparki małéj, przegrody, otworu, aby oko przytknąć i choćby na chwilę owego złoczyńcę na dachu dostrzedz.
— Teraz go już mają! — zawołał człowiek, stojący najbliżéj mostu. — Hurra!
Cały tłum powtórzył jednogłośnie radośne Hurra!
— Przyrzekam temu pięćdziesiąt funtów nagrody, — zawołał staruszek również na moście stojący, — kto mi go żywcem schwyta. Ja pozostanę tutaj na miejscu, dopokąd mi o tém donieść i nagrody odebrać nie przyjdzie.
Wrzask powtórny dał się słyszeć téj chwili.
Wieść się pomiędzy tłumem rozeszła, iż drzwi nakoniec wyważono, a ten co pierwszy o drabinę wołał, najpierwszy w padł do izby.
Na tę wiadomość z ust do ust przechodzącą, ciżba się zmniejszyła, potok cały przypływającego ciągle ludu nagle się odwrócił, a ludzie przez okna z domów wyglądający, widząc że tłum na moście się rozsypuje i ku ulicy biegnie, porzucili swe stanowiska, wybiegli na ulicę i połączyli się z tłumem, cisnącym się w największém zamieszaniu w to miejsce na powrót, które przed chwilą dopiero opuścił, każdy cisnąc się, potrącając, roztrącając drugich, a wszyscy dobijając się jak najbliżéj przy drzwiach stanąć i widzieć, jak urzędnicy policyjni zbrodniarza z domu wyprowadzą.
Zgiełk, wrzask, krzyk przeraźliwy tych, których w téj ciżbie zaduszano, albo też w zamięszaniu tak wielkiém na ziemię powalono i nogami na śmierć prawie deptano, był okropny; wszystkie uliczki były ludem nabite, zatkane, zatarasowane; a kiedy jedni się cisnęli, aby dawne swoje miejsca w pobliżu domu na ulicy zająć, a drudzy nadaremnie wszystkich sił swoich dobywali, aby się z téj duszącéj ciżby wydobyć, uwaga powszechna odwróciła się tymczasem od zbójcy, lubo ogólne pragnienie schwytania go jeszcze bardziéj się wzmogło, jeżeliby to było podobném.
Zbójca, który już z rozpaczy na dachu usiadł, niewiedząc co począć na widok téj srogości zapalczywéj rozjuszonego tłumu i niepodobieństwa ucieczki, spostrzegłszy tę zmianę nabrał otuchy, zerwał się szybko na nogi, i postanowił wszystkich sił dobyć, aby ostatniego sposobu zbawienia swego życia doświadczyć, spuszczając się na dół w kanał, i pomimo grożące niebezpieczeństwo uwięźgnięcia w mule i błocie, z ciemności nocnéj i ogólnego zamięszania korzystać, aby zamysł swój do skutku przyprowadzić.
Nadzieja dodała mu odwagi i siły, a wrzawa po za domem coraz bardziéj się wzmagająca, i przekonywująca go, że drzwi już w istocie wyważono i prześladowcy jego już po schodach do góry gonią, niepozwoliła mu długiego namysłu i zmusiła go do przedsięwzięcia ostatniego kroku zbawienia.
Szybko tedy ku kominowi poskoczył, jeden koniec sznuru jak najmocniéj do niego przymocował, na drugim zaś kluczkę za pomocą rąk i zębów zrobił, co wszystko w okamgnieniu się stało. Na tym sznurze mógł się spuścić na dół tak daleko, że tylko kilka stóp miał jeszcze do ziemi;..... przygotował sobie zatém nóż, i wziął go w zęby, aby się natychmiast w porę odciąć.
Téjże saméj chwili, kiedy zbójca ową kluczkę przez głowę najprzód przesunął, aby się nią potém pod pachami opasać, a staruszek wzwyż wspomniony, — który się mocno poręczy od mostu uchwycił, aby się tém silniéj naciskowi tłoczącego się ludu oprzeć i stanowisko raz zajęte zatrzymać,..... ludzi koło niego stojących ostrzegać zaczął, iż zbójca się z dachu spuścić zamyśla,... téjże saméj chwili Sikes obejrzał się po za siebie, wzniósł ręce ponad głowę, i wrzasnął ze zgrozy i przerażenia.
— Znowu te oczy! — zawołał głosem chrypliwym, gasnącym!
Gdyby piorunem rażony zachwiał się na dachu, stracił równowagę, potoczył się w dół i spadł na dół; owa kluczka znajdowała się wtedy właśnie na szyi, a ciężar jego ciała wyprężył sznur tak, że ta kluczka w oka mgnieniu koło jego szyi się zdziergnęła.
Spadł z wysokości trzydzieści pięć stóp wynoszącéj.... Jedno nagłe drgnięcie sznuru,.... jedno drgnięcie kurczowe jego członków,..... i już wisiał,..... z nożem otwartym w ręce ściśnionéj, strętwiałéj.
Stary komin zachwiał się na to wstrząśnięcie, lecz walecznie ono wytrzymał.
Zbójca zaduszony kołysał się w powietrzu po przed ścianą, a chłopczyna, któremu widok zakrywał, odtrącił go na bok, i wołał z całéj siły na zgromadzonych ludzi, aby go na miłość Boga z téj pieczary uwolnili.
Pies, który dotąd spokojnie na dachu leżał, zaczął teraz z okropnym wyciem po nim na wszystkie strony biegać; nakoniec się przysadził i skoczył na barki powieszonego. Lecz skoczywszy stracił podporę i spadł na dół, przewrócił kozła w powietrzu i padłszy na ziemię, łbem o kamień wystający uderzył, i na miejscu się zabił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.