Przejdź do zawartości

Oliwer Twist/Tom II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hærtel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Sprawozdanie, jak się Smyk przebiegły w przykrém położeniu zachowywał.

— A zatém toście wy sami waszym przyjacielem byli, nieprawda?
Zapytał pan Bolter, niegdyś Claypole, Fagina, gdy na mocy dniem poprzód zawartéj ugody pomiędzy sobą, nazajutrz do mieszkania Żyda się przeniósł.
— Jakiż to głupiec zemnie!.... żem się tego wczoraj jeszcze nie dorozumiał!
— Każdy człowiek jest swoim własnym i najlepszym przyjacielem, mój drogi, — odpowiedział Fagin ze swoim najuprzejmiejszym uśmiechem. — Człowiek nigdy tak szczerego przyjaciela nieznajdzie, jakim sobie sam być może.
— Wyjąwszy czasami, — odpowiedział Moryc Bolter, przybierając postać człowieka światowego. — Musicie wiedzieć, że każdy człowiek jest sobie samemu największym nieprzyjacielem.
— Nie wierzcie temu wcale, — odpowiedział na to Żyd. — Jeżeli który człowiek jest swoim własnym nieprzyjacielem, dzieje się to jedynie dla tego, że jest za nadto bardzo swoim własnym przyjacielem, ale nie dla tego, że jest także i o kogo innego troskliwym. Ba! ba! Już to leży w przyrodzie człowieka.
— Jeżeli tak jest, to bardzo źle!...... toby tak być niepowinno! — odpowiedział Bolter.
— Ja ci to zaraz dowiedę, — rzekł Żyd. — Są czarownicy, którzy mówią, że liczba trzy jest liczbą tajemniczą, czarodziejską, a drudzy mówią przeciwnie, iż liczbą kabalistyczną jest liczba siedm. To wszystko bajki, mój drogi, wszystko bajki; prawdziwą liczbą kabalistyczną, czarodziejską jest jeden.
— Ha! ha! ha! — zawołał Bolter śmiejąc się na całe gardło; — niech żyje liczba jeden!
— W takiém małém towarzystwie jak nasze, mój drogi, — ciągnął Żyd, który to za rzecz konieczną uznał, zaraz z początku położenie ich wzajemne stanowczo odznaczyć i ograniczyć, — jedno stanowi liczbę ogólną; to jest, iż żadną miarą siebie jako liczbę jedno uważać niemożesz, nielicząc mnie do téj saméj liczby jedno, i resztę wszystkich do naszego towarzystwa należących młodych ludzi.
— Tam do djabła! — zawołał p. Bolter.
— Widzisz tedy sam, — mówił daléj Żyd, udając że owego wykrzyknięcia wcale nawet niesłyszał; — że my wszyscy jesteśmy tak ściśle z sobą połączeni, i w naszych celach, dążeniach, widokach tak nadzwyczajnie od siebie wzajem zawiśli, iż to inaczéj być niemoże. Weźmy przykład. Jest to zamiarem twoim starać się jak najtroskliwiéj o liczbę jedno,.... rozumiejąc pod nią tylko siebie samego!
— Nieinaczéj, — odpowiedział Bolter; — terazeście prawdę wyrzekli.
— Ale ty niemożesz mieć starania o sobie, jako liczbie jeden, niemając także starania i o mnie, również liczbie jeden.
— Liczbie dwa, chcecie może powiedzieć, ja myślę. —
Odpowiedział Bolter, posiadający niemałą cząstkę samolubstwa i chciwości.
— Nie, ja tego niechcę wcale powiedzieć, — odparł Żyd. — Ja jestem dla ciebie nie mniéj ważnym, jak i ty sam dla siebie.
— Już ja dobrze widzę, — przerwał mu Bolter, — że z was człowiek bardzo przebiegły, i wielkie uszanowanie mam dla was; ale my jednak nie jesteśmy jeszcze tak ścisłemi przyjacielami, jak wy sobie myślicie.
— Pomyśl tylko, mój drogi, — rzekł Żyd, wzruszywszy ramionami, i wyciągając ręce; — chciej się zastanowić i dobrze zważyć. To coś uczynił, było bardzo piękne, a ja cię za to lubię i kocham; ale ten uczynek twój jest przytém takiego rodzaju, żeby ci łatwo w nagrodę przynieść mógł naszyjnik, który bardzo łatwo ściągnąć, lecz bardzo trudno rozpuścić, słowem: stryczek.
Pan Bolter sięgnął natychmiast ręką do szyi, poprawił sobie chustkę, która go mocno cisnąć i dusić się zdawała, i mruknął coś pod nosem, co potwierdzeniem wyrzeczonego zdania Żyda, lecz tylko co do postaci, ale nie istoty być miało.
— Szubienica, — ciągnął daléj Fagin, — szubienica mój drogi, jest bardzo brzydkim i nieprzyjemnym drogoskazem, i wskazuje zakręt bardzo ostry i niebezpieczny, który już dalszą podróż niejednego śmiałego i odważnego podróżnego na bitym gościeńcu zatamował i przeciął. Utrzymać się przeto na tym gościeńcu, a jednak o szubienicę nie zawadzić, to musi być dla ciebie zawsze i głównie liczbą jeden.
— To prawda, rzecz jasna, — odpowiedział Bolter. — Niewiem jednak dla czego właśnie o tych rzeczach ze mną rozmawiacie.
— Aby ci tylko myśli i wyobrażenia moje jasno i dobitnie wyłożyć, — odpowiedział Żyd, podnosząc brwi do góry. — Abyś jednak to mógł uczynić, bardzo wiele odemnie zależy, tak jak nawzajem i od ciebie bardzo wiele zależy, aby moje rzemiosło i przekup dobre i pomyślne miał powodzenie. Pierwsze jest twoją liczbą jeden, drugie jest moją liczbą jeden. Czém większą ważność będziesz przywięzywać do twojéj liczby jeden, tém gorliwiéj musisz się starać o dobro i powodzenie mojéj liczby jeden;.... a tak przychodzimy w końcu do tego samego, com ci już zaraz z początku powiedział,...... iż troskliwość i staranie o liczbę jeden wszystkich nas razem łączy i wiąże, i łączyć nas musi koniecznie, jeżeli niechcemy wszyscy razem zaginąć.
— To prawda, wielka prawda, — potwierdził Bolter zamyślony. — Jak widzę to z was lis szczwany, przebiegły.
Fagin z niesłychaną radością to spostrzegł, że powyższa pochwała Boltera z serca mu pochodziła, a uznanie jego wyższości i potęgi niebyło czczą grzecznością, lecz owszem znakiem przekonywującym, iż swego nowozaciążnego podwładnego wielkiém i silném wyobrażeniem o potędze i przebiegłości swojéj natchnął, a dopięcie tego celu zaraz w początkach nowo zawartych związków było dla niego bardzo ważną rzeczą, jeżeli chciał, aby zatrudnienie jego zawsze kierunek pomyślny miało.
Aby zaś to wrażenie tak korzystne i pożądane jeszcze powiększyć, rozwinął przed oczyma jego cały obraz ogromu swych czynności rozległych, tajemniczo i przebiegle usnutych, a w tym opisie swojém prawdę i fałsz stósownie do zamiaru i potrzeby tak zręcznie z sobą połączyć i poplątać umiał, że uszanowanie pana Bolter dla niego coraz bardziéj rosło, i równocześnie pewnym stopniem bardzo zbawiennéj bojaźni w pewnych karbach utrzymywane było, którą obudzić rzeczą jest ważną i nadzwyczaj pożądaną.
— Ta ufność wzajemna jest bardzo często jedyną moją pociechą, przy poniesionych stratach, — rzekł Żyd. — Wczoraj rano dopiero utraciłem najlepszego mego pomocnika, moję prawą rękę.
— Czy wam uciekł, umarł? — zapytał Bolter.
— Ach nie, nie, — odpowiedział Fagin, — tak źle jeszcze niebyło.
— Jakto, przecież nie chcecie powiedzieć, że....
— Schwytany został?.... — wtrącił Żyd. — Tak jest, niestety! został schwytany!....
— Czy za co wielkiego? — zapytał Bolter.
— Nie bardzo, — odpowiedział Żyd, — niebardzo wielkiego. Schwytano go i oskarżono, iż chciał chustkę od nosa komuś skraść, a gdy przytém kieszenie jego przetrząśnięto, znaleziono u niego srebrną tabakierkę,.... jego własną, mój drogi, jego własną, gdyż on bardzo często tabakę zażywać lubiał, a ta tabakierka bardzo miłą mu była. Dzisiaj ma się powtórnie stawić przed sądem, gdyż właściciela prawdziwego téj tabakierki wynaleziono, jak się im zdaje. Ach! ten chłopiec wart był dla mnie więcéj jak pięćdziesiąt takich tabakierek, a jabym chętnie wszystkie dał za niego, aby go tylko na powrót wydostać. Trzeba ci było znać Smyka, mój drogi, trzeba ci było znać Smyka, był to chłopiec najprzebieglejszy jakiego widziałem.
— Mnie się zdaje, że go jeszcze poznam kiedyś, jakże myślicie? — spytał Bolter.
— Ja bardzo wątpię, mój drogi, ja bardzo wątpię, — odpowiedział Fagin z westchnieniem. — Jeżeli jakiego innego świadectwa jeszcze przeciwko niemu niewynajdą, sprawa jego nie długo się potoczy; zostanie wskazany, a my go za pięć do sześciu tygodni będziemy z pewnością zobaczyć mogli;.... lecz jeżeli dziś jeszcze ktoś przeciwko niemu wystąpi, wtedy się na tém nieskończy, a oni go z pewnością na całe życie zamarynują, na całe życie, mój drogi. O, bo to oni dobrze o nim wiedzą, jaki to chłopiec mądry i przebiegły; on z pewnością już do nas niepowróci.
— Cóż wy pod tém myślicie, że go na całe życie zamarynują? — zapytał Bolter. — Niewiem, dla czego do mnie takiemi słowami mówić, których ja wcale nierozumiem?
Fagin chciał mu właśnie ten wyraz tajemniczy wyrazami czystemi zrozumiale wytłómaczyć, a gdyby to było nastąpiło, pan Bolter by się był dowiedział, że to słowo miało tyle oznaczać, co na całe życie być z kraju wywiezionym czyli deportowanym, lecz pan Karolek Bates, ręce w kieszeniach spodni ukryte, z obliczem, na którém smutek śmieszny się obijał, wszedł téj chwili śpiesznie do izby, i uciął natychmiast całą ich rozmowę.
— Już się z nim skończyło!
Zawołał Karolek, gdy mu Żyd jego nowego towarzysza przedstawił, i obaj się przynależnie powitali.
— Jak to skończyło! cóż to ma znaczyć? — zapytał Żyd z drżącemi usty.
— Wynaleziono już prawdziwego właściciela tabakierki; do tego się połączyło jeszcze kilka innych świadectw, a Smyk przebiegły z pewnością za morze wyprawiony zostanie i wolny przejazd otrzyma, — odpowiedział Karolek Bates. — Fagin, musicie mi sprawić zupełną żałobę i czarnéj krepy na kapelusz, abym go mógł jeszcze choć raz przynajmniéj odwiedzić, nim się w podróż swoję wybierze. Czy to być może!.... czy to być może, ażeby Jakub Dawkins,.... ten Jakub Dawkins wielki, ten Smyk.... Smyk przebiegły,.... miał być wyprawiony za morze za głupią tabakierkę, która nawet dwudziestu szylingów nie warta. Ja niemyślałem nigdy, aby on na złotym zegarku, ze złotym łańcuchem i pieczątkami przynajmniéj niezakończył. O dla czegóż on nie okradł jakiego starego jegomości, i niezabrał mu wszystkich jego klejnotów, aby mógł był przynajmniéj jako pan wyjechać, a nie tak jak najprostszy, najniedołężniejszy złodziéj.. bez najmniejszéj chwały i zaszczytu!
Objawiwszy tym sposobem uczucia swoje dla nieszczęśliwego przyjaciela pan Bates rzucił się na krzesło najbliższe z wyrazem nadzwyczajnego strapienia i smutku.
— Cóż ty znowu bajesz takiego, iż on ani sławy, ani zaszczytu nie pozyskał? — zawołał Fagin, rzuciwszy spojrzenie gniewliwe na swego tak boleśnie stroskanego wychowanka. — Czyliż on nie był zawsze najcelniejszym w swém rzemiośle z was wszystkich. Czyliż on was i co do przebiegłości i dowcipu wszystkich nie przechodził?..... czyli jest który z was, coby choć z daleka przynajmniéj był do niego podobnym, i chciał mu wyrównać?
— Nie, niema żadnego! — odpowiedział Bates głosem z boleści nad tą stratą nieocenioną nieco zmienionym; — to prawda że niema!
— Czegóż więc bzdury plecisz i bajesz? — zawołał Żyd gniewliwie; — gadasz ni w pięć ni w dziewięć,.... co się kupy nie trzyma?
— Ależ powiedzcie sami Faginie, czy to nie ma człowieka gryść i martwić, — odparł Karolek, którego potęga żalu i boleści serca nieczułym na wszelkie wyrzuty i karcące napomnienia Żyda zrobiła, — że o tém ani słówka przed sądem nikt nie wspomni,.... że nikt w świecie nawet i w połowie tego nie będzie wiedział, czém i co on jest?.... Jakieś imie nędzne oni mu w kalendarzu w New-gate dadzą!..... a może nawet i do niego zaciągnięty nie zostanie! O moje oczy! moje oczy! jakżesz to okropnie, haniebnie!
— Ha! ha! ha! — zawołał Żyd, wyciągając rękę i zwracając się z mową do pana Bolter, i tak się przytém serdecznie śmiał, że się aż cały trząsł, jakby zimnicę był dostał: — przekonajże się teraz sam, mój drogi, z jaką dumą oni się swojemu rzemiosłu oddają! — Czyliż to nie jest pięknie z ich strony?
Pan Bolter skinął głową na potwierdzenie tego zdania, a Żyd, przyglądając się temu boleśnemu oburzeniu Karolka przez kilka chwil z wielką radością, przystąpił potém do niego, i poklepał go po ramieniu.
— Niech cię to bardzo nie smuci, Karolku, — rzekł Fagin do niego słodziutko; — już ono się wszystko raz przecie wyda,.... ono wszystko kiedyś na jaw wyjdzie! Oni wiedzą wszyscy bardzo dobrze, jaki z niego chłopiec tęgi i przebiegły, już on sam kiedyś jeszcze pokaże, czém on jest, i nie zrobi wstydu swojemu nauczycielowi i swoim towarzyszom. Pomyśl tylko, że on jest jeszcze tak młody! Jaki to zaszczyt, jaka chwała, w tak młodym wieku już na zamarynowanie być skazanym!
— To prawda! że to jest wielki,.... bardzo wielki zaszczyt! — rzekł Karolek z niejaką pociechą.
— Będzie miał wszystko, czego mu tylko jeszcze potrzeba, — mówił daléj Żyd. — Wsadzą go do kamiennego dzbanka,..... pomyśl tylko Karolku,..... gdyby jakiego wielkiego pana,.... o tak, bardzo wielkiego pana! dostanie codziennie piwa, a w kieszeni będzie miał zawsze pieniądze tak, że sobie będzie mógł zagrać: czy głowa, czy orzeł,..... jeżeli ich nie będzie mógł innym sposobem wydać.
— Czy to prawda? — zapytał Karolek Bates.
— Prawda, prawda, wielka prawda! — odpowiedział Żyd; — a my mu zapłacimy dobrego krętacza, adwokata, Karolku, i..... i to najlepszego z całego Londynu, jakiego tylko za pieniądze dostać będzie można,.... aby go przed sądem bronił;.... a potém Smyk sam może głos zabrać i przed sądem się bronić, jeżeli chce,..... a my wkrótce będziemy może w dziennikach czytać:.... „Smyk przebiegły.... głośny wybuch śmiechu,.... i sędziowie się śmiali aż do rozpuku.“.... no i cóż Karolku,.... cóż ty na to?
— Ha! ha! ha! — śmiał się pan Bates, — toby śliczna dopiero była zabawa! nieprawdaż Faginie? o ja wiem, żeby się Smyk wtedy bardzo dobrze sprawił!... nieprawdaż Faginie?
— By.... by!..... — odparł Żyd; — nie by,..... ale on się sprawi z pewnością, i to jak jeszcze!
— Oj to prawda, to prawda! że się sprawi! — Zawołał Karolek, zacierając ręce z radości.
— Mnie się zdaje, że go nawet widzę przed sobą!
Rzekł Żyd, rzuciwszy przebiegłe spojrzenie na swego wychowanka.
— Aj to prawda! to prawda! — zawołał Karolek Bates, — ha! ha! ha! to wielka prawda! I ja go także widzę przed sobą, na moję duszę Faginie! Ach! jaka to rozkosz! jaka zabawa cudowna! widzieć tych wszystkich poważnych ludzi w swoich ogromnych perukach siedzących uroczyście, a potém Jakóba Dawkins, jak śmiało i poufale do nich przemawia, jakby to jego przyjaciele byli i podwładni, ale nie sędziowie,.... ha! ha! ha!
Tym tedy sposobem Żyd wkrótce swego młodego przyjaciela tak rozweselił i smutek jego rozpędzić umiał, że pan Bates, który z początku na cały wypadek ze Smykiem z wielkiém zmartwieniem spoglądał, i w nim ofiarę nieszczęśliwą upatrywał, teraz w nim głównego bohatera widowiska najszczególniejszego i najweselszego widział, a niecierpliwość wielka zaczęła go pożerać w oczekiwaniu téj chwili, która temu szczeremu przyjacielowi jego sposobność nastręczyć miała do rozwinięcia tak wysokich zalet i zdolności swoich.
— Musimy się koniecznie jakim sposobem dowiedzieć, kiedy on przed sądy stawionym będzie, — rzekł Fagin. — Muszę o tém pomyśleć.
— Mamże ja iść się dowiedzieć? — zapytał Karolek. —
— Za nic w świecie, — odpowiedział Żyd. — Czyś oszalał, czyś rozum utracił mój drogi?..... to trzeba wielkiego na to szaleństwa, aby się w to miejsce puszczać, gdzie.... nie, nie, mój drogi, nie!.... na utracie jednego będzie na teraz dosyć.
— Przecież nie myślicie iść sami, jak się mi zdaje? — zarzucił Karolek z uśmiechem żartobliwym.
— Tegoby mi jeszcze brakowało! — odpowiedział, wstrząsnąwszy głową z niewypowiedzianą odrazą. —
— A więc najlepiéj będzie posłać tego nowozaciążnego! — rzekł Karolek, kładąc rękę na ramieniu Noego; — jego tu nikt jeszcze nie zna!
— To prawda, byle tylko on chciał! — zauważył Żyd. —
— Chciał, chciał! — zarzucił Karolek. — Cóż on tutaj ma chcieć lub niechcieć!
— I bardzo wiele, mój drogi, bardzo wiele, wy wiecie, — odparł Noa, cofając się ku drzwiom, i wstrząsając głową z śmieszną niespokojnością. — Nie, nie, na to się niezgadzam, tego nie uczynię, to nie należy do mego wydziału!
— Jakiż to wydział on ma Faginie? — zapytał pan Bates, spoglądając na tę postać niezgrabną, cienką, wychudłą z nadzwyczajną odrazą. — Kryć się może i uciekać, jeżeli jakie niebezpieczeństwo grozi, a smacznie najlepsze kęsy dobierać i zajadać, kiedy wszystko bezpieczne?.... czy to jest jego wydziałem?
— Niech cię to wcale nie obchodzi, — odparł pan Bolter, — i niepozwalaj sobie takiéj śmiałéj poufałości z twoim przełożonym, ty mały chłopcze, inaczéj by rzeczywiście z tobą niebezpiecznie wypaść mogło.
Ta groźba i przechwalstwo taki śmiech nadzwyczajny w panu Bates wzbudziła, iż wiele czasu na to potrzeba było, nim Fagin wesołość jego uśmierzyć i uwagę na co innego zwrócić zdołał. Poczém zaczął panu Bolter przekładać, iż się na żadne widoczne niebezpieczeństwo przy zwiedzeniu policyjnego urzędu nie naraża; gdyż jeżeli żadna wiadomość o téj sprawie małéj, którą na swoję rękę przedsięwziął, lub téż list gończy z rysopisem dokładnym jego osoby do stolicy nie doszedł, niema żadnego podobieństwa, ażeby go w podejrzeniu nawet miano, iż on się tutaj dla bezpieczeństwa swojego schronił;...... a jeżeliby jeszcze do tego dobrze się przebrał, to nigdzie tak bezpiecznym być nie może w całym Londynie, jak w urzędzie policyjnym, gdyż choćby się jego sprawka nawet była wydała, toby jednak nikomu na myśl niewpadło, aby go właśnie na policyi szukać.
Pan Bolter, częścią temi dowodami przekonany, lecz bardziéj jeszcze nadzwyczajną obawą swoją przed Żydem pokonany, skłonił się w końcu, lubo nie bardzo chętnie, do przedsięwzięcia téj wyprawy.
Fagin dobył natychmiast niebieskiéj koszulki woźnicy ciężarów, spodni manszestrowych, długich skórzanych butów, kapelusza z kartkami drogowemi, batoga, mając to wszystko zaraz pod ręką, w co się pan Bolter natychmiast przebrał.
W tém przebraniu wyglądał jak jaki parobczak ze wsi, który z jakimś płodem ziemskim na targ do miasta przyjechał, na placu Convent-Garden stanął, i dla zaspokojenia swéj ciekawości na sądy do urzędu policyjnego przyszedł, a gdy się mu Fagin tak wystrojonemu przypatrzył i ze wszystkich stron go obejrzał, niemiał o niego żadnéj obawy, będąc pewnym, że go wszyscy w tém przebraniu za to uważać będą, co przedstawia.
Uskuteczniwszy te wszystkie przygotowania, udzielono mu potrzebnych wiadomości i znaków, po których by Smyka przebiegłego z łatwością mógł poznać, a pan Bates poprowadził go przez różne ciemne, brudne, kręte uliczki, i nieopuścił go, aż dopiero w blizkiém bardzo sąsiedztwie urzędu policyjnego w Bowstreet.
Karolek Bates dał mu wtedy opis dokładny całego położenia urzędu, przepisał mu jak najdokładniéj kierunek, którędy ma iść, aby prosto do niego zajść, jak się ma wszedłszy zachować; kazał mu najprzód wejść po pierwszych wschodach do góry, a potém się wziąść na lewo do drzwi pierwszych, które zobaczy, a gdy do izby wejdzie, zdjąć natychmiast kapelusz i t. d. potém mu kazał iść samemu, przyrzekłszy mu, że go na témże samém miejscu z powrotem będzie oczekiwał.
Noa Claypole, czyli pan Moryc Bolter, jak się czytelnikowi podoba, trzymał się jak najściśléj przepisów otrzymanych, które, — pan Bates posiadał bowiem bardzo wielką znajomość téj miejscowości, — tak były dokładne, że bez wszelkiéj trudności siedlisko sprawiedliwości znaleść się mu udało, niebędąc zmuszonym ani razu na drodze ludzi przechodzących zatrzymywać, aby się ich o drogę spytać, lub rady ich zasięgnąć, ani też przez nich wstrzymanym.
Przed izbą sądową zastał tłum nagromadzonego ludu, kobiet brudnych, nędznych, skupionych ciasno w ciemnéj, brudnéj izbie, na któréj końcu jednym znajdowało się małe wywyższenie, odgraniczone szrankami od reszty, z celą kratową na więźniów na lewo tuż koło ściany, w środku miejscem dla świadków, i ławką dla sędziów na prawo.
W celi więźniów znajdowało się kilka kobiet jedynie, które do swych przyjaciół pomiędzy widzami się uśmiechały, wdzięczyły, na nich kiwały; a pisarz sądowy czytał tymczasem jakieś rozporządzenie kilku urzędnikom policyjnym, i po zwyczajnemu ubranemu mężczyźnie, który o stół oparty siedział.
Dozorca więźniów stał niedbale oparty o drzwi od celi więźniów, bawiąc się leniwie, ospale, ogromnym kluczem w ręku; czasami tylko życie w niego wchodziło, aby głosem swoim donośnym nieprzyzwoitą i zbyteczną skłonność do głośnéj rozmowy między oskarżonemi w celi stłumić, wołając aby cicho byli, lub też okiem surowém na biedną jaką kobiecinę spojrzeć, i zawołać: „precz z tym bękartem,“ jeżeli przypadkiem poważna i uroczysta cisza, która w każdéj siedzibie sprawiedliwości panować powinna, słabym wrzaskiem jakiéj nędznéj dzieciny, zaledwie chustką okrytéj i na rękach matki spoczywającéj, przerwana została.
Izba sama była bardzo niezdrowa, gdyż wielka zaducha w niéj panowała; ściany były na ciemno, a strop na biało pomalowany. Nad kominkiem stało stare, zapylone, zakopcone popiersie, a zegar zapruszony po nad celą więźniów, — jedynie dwie rzeczy, które się takiemi być zdawały, jakiemi być powinny, gdyż zepsucie, lub ubóstwo, lub też ciągła i ustawiczna styczność z obiema, pokryła pewną powłoką wszystkie żyjące stworzenia, nie mniéj niemiłą, jak i ta gruba, tłusta osada, pokrywająca wszystkie przedmiota w téj izbie, która im takiego pozoru odrażającego nadawała.
Noa spoglądał ciekawie za Smykiem po wszystkich kątach, a lubo wiele widział kobiet, któreby snadnie matkami lub siostrami człowieka tak znakomicie w tém wzniosłem rzemiośle być mogły, i niejednego mężczyznę, który wielkie podobieństwo miał do jego ojca, niemógł jednak żadnéj osoby uwidzieć, któraby danemu przez Karolka Bates rysopisowi jak najdokładniejszemu Smyka przebiegłego, ściśle była odpowiadała.
Czekał tedy z wielką niespokojnością i ciekawością tak długo, dopokąd wszystkich kobiet przed szrankami stojących nieosądzono i niepowyprawadzano, poczém dopiero pojawienie się innego więźnia wielce mu ulżyło, poznał bowiem natychmiast, iż nim nikt inny być niemoże tylko ten, dla którego właśnie tutaj przybył.
A był to rzeczywiście pan Jakub Dawkins, który jak zwykle ubrany, w swym surducie długim z zawiniętemi aż po łokcie rękawami, lewą rękę trzymając w kieszeni od spodni, a w prawéj swój kapelusz, śmiało wszedł do sądowéj izby, rzucając na wszystkie strony spojrzenie niewypowiedzianie dumne, a usiadłszy sobie w celi więźniów głośno zapytał, dla czego go w to miejsce haniebne przyprowadzono?
— A będziesz ty milczał trutniu? — zawołał dozórca więzień.
— Ja jestem Anglikiem, czy o tém niewiecie? — odpowiedział śmiało Smyk. — Powinniście szanować moje prawa, moje przywileje!
— Już ty wnet twoje prawa i przywileje dostaniesz, i to z pieprzem zaprawione, niebój się! — odpowiedział dozórca.
— Zobaczemy, co minister spraw wewnętrznych na to powie jeżeliby mi naruszone zostały, — zawołał pan Jakub Dawkins. — A teraz proszę mi śpiesznie powiedzieć, o co rzecz chodzi? Mnie się zdaje żeby panowie urzędnicy powinni pierwéj tę małą sprawę zemną zakończyć, a nietrzymać mię tutaj tak długo nadaremnie i czytać sobie tymczasem dzienniki, gdyż ja się mam z pewnym panem o godzinie oznaczonéj w City widzieć, a że jestem człowiekiem słownym, zwłaszcza jeżeli o sprawy ważniejsze chodzi, to on z pewnością odejdzie, jeżeli na czas oznaczony nie przyjdę, a wtedy wniosę skargę o wynagrodzenie mi poniesionéj straty.
Tutaj się do dozorcy zwrócił i zapytał go z pewną dumną okazałością, w celu okazania, iż on wcale nieżartuje ze swemi groźbami, lecz to, czém grozi w istocie wykonać zamyśla, jak się te dwa ptaszki nazywają, którzy jako sędziowie na ławce siedzą;.... co wszystkich widzów, którzy to słyszeli, do największego śmiechu pobudziło,.... a gdyby Karolek Bates to pytanie był usłyszał, byłby się i on jak najserdeczniéj z tego roześmiał.
— A będziesz ty milczał, niepoczciwcze? — zawołał dozorca.
— Co tam takiego? — zapytał jeden z urzędników.
— Zwyczajne złodziejstwo, Wasza Godności!
— Czy ten chłopiec już był kiedy tutaj? — zapytał powtórnie urzędnik.
— Zasługiwał on na to, aby tu był już nieraz, — odpowiedział dozorca. — Już dosyć długo mu płazem uchodziło. Ja go znam bardzo dobrze, Wasza Godności!
— Czy tak, znasz mię dobrze? — zawołał Smyk, udając że sobie to wyznanie zapisuje. — Bardzo dobrze, bardzo dobrze! To będzie stanowiło skargę względem zelżenia mię i splamienia mego imienia.
Tutaj nowy wybuch śmiechu ogólnego nastąpił, i nowe wołanie, aby cicho było.
— Gdzięż są świadkowie?.... czy są jacy świadkowie? — zapytał pisarz.
— Otóż to dobrze! to dobrze! — potwierdził Smyk. — Gdzież są świadkowie?.... gdzież oni są?.... chciałbym widzieć tych świadków.
To życzenie natychmiast dopełnione zostało, gdyż Żandarm niebawem wystąpił, oświadczając, iż na własne swoje oczy widział, jak oskarżony jakiemuś nieznajomemu chustkę z kieszeni w tłumie wyciągnął, lecz gdy spostrzegł, że to była chustka stara, bez wielkiéj wartości, utarł sobie nią nos i do kieszeni mu ją na powrót wsunął. To było przyczyną, że go też natychmiast za kołnierz chwycił, skoro tylko się do niego mógł dostać, i do więzienia zaprowadził, a gdy go przy schwytaniu przetrząsano, znaleziono u niego srebrną tabakierkę, na któréj imie właściciela wyryte było.
Tego właściciela wkrótce wynaleziono, a ten przyszedłszy przysiągł, że ta tabakierka do niego należy, że mu dniem poprzód w tłumie skradzioną została, w téj właśnie chwili, kiedy przedarłszy się nakoniec przez tłum, w uliczkę boczną zawracał, aby się do swego urzędu udać. Kiedy się obrócił, spostrzegł był jakiegoś młodzieńca, oddalającego się śpiesznie w przeciwnym kierunku, a teraz poznaje, iż tymże młodzieńcem właśnie jest oskarżony, przed nim stojący.
— Czy masz coś powiedzieć przeciwko temu świadectwu, chłopcze? — rzekł urzędnik.
— Ja się nie myślę tak poniżać, aby z nim w najmniejszą rozprawę wchodzić, — odpowiedział Smyk.
— Czy masz jeszcze w ogóle coś do powiedzenia lub zarzucenia?
— Czy słyszysz? Jego Godność się pyta, czyli niemasz nic do powiedzenia lub zarzucenia?
Zapytał dozorca trącając Smyka milczącego łokciem.
— Przepraszam, — ozwał się Smyk, przychodząc niby dopiero do siebie ze swego zamyślenia; — czyś co do mnie mówił, mój człowieku?
— Jeszczem w życiu takiego zuchwałego i przebiegłego złoczyńcę nie widział jak ten, Wasza Godności! — ozwał się dozorca. — Czy masz jeszcze coś do powiedzenia, ty wisielcze młody?
— Nie, niemam! — odpowiedział Smyk, — a przynajmniéj nie tutaj, gdyż to nie jest siedziba sprawiedliwości; wreszcie mój rzecznik jest właśnie dzisiaj na śniadaniu z Wiceprezydentem Izby niższéj. Ale ja za to będę miał wiele do powiedzenia, tylko gdzieindziéj, a ze mną i on i wielka jeszcze ilość moich znajomych wysoko stojących, tak że ci panowie tutaj z serca sobie życzyć będą, aby się byli lepiéj nie porodzili, lub téż słudzy pierwéj za nogi ich popowieszali, nim się tutaj do sądzenia mię wzięli.... Ja!....
— Zbrodnia zupełnie dowiedziona,.... on o popełnienie jéj przekonany, — zawołał pisarz! — Odprowadzić go zatém natychmiast do więzienia!
— Chodź! — rzekł dozorca.
— Zaraz, zaraz idę! — odpowiedział Smyk, gładząc sobie kapelusz dłonią. — A! to wam nic nie pomoże moi panowie, — dodał, zwróciwszy się do sędziów na ławkach siedzących, — chociaż tak zmięszani i strwożeni wyglądacie. Ja najmniejszéj litości z wami mieć nie będę, nawet i za grosz, nie. Wy mi za to wszystko odpokutujecie, moi przebiegli panowie, a jabym za żadne pieniądze na waszém miejscu być nie chciał. Jabym teraz wolności od was nie przyjął, choćbyście mię na kolanach o to prosili.... Hola! dozorco! zaprowadź mię do więzienia! Daléj żywo!
Dozorca téż bez najmniejszéj zwłoki do niego się zbliżył i za kołnierz go wyciągnął, a Smyk się przeciwko temu według swego zwyczaju oburzył, wołając, iż tę całą sprawę przed Parlament wytoczy, i potém urzędnikowi z największém zadowolnieniem ze siebie samego w oczy spojrzał.
Noa widząc, że Smyka przebiegłego już do więzienia odprowadzono i do celi samotnéj napowrót zamknięto, wysunął się natychmiast z izby sądowéj, i wracał z pośpiechem w to miejsce na którém go Karolek Bates oczekiwał.
Przyszedłszy na miejsce schadzki, nie znalazł nikogo, gdyż pan Bates za rzecz najroztropniejszą uznał na czas niejaki do kryjówki znanéj się schronić, lecz gdy chwil kilka się zatrzymał, Karolek się zjawił, najprzód troskliwie obejrzał, czyli jaki człowiek natrętny za nowym przyjacielem nie śledzi, i udał się z nim śpiesznie do domu.
Obaj tedy pośpieszali żywo do mieszkania Fagina, aby mu tę pocieszającą wiadomość przynieść, iż Smyk nie zawiódł nadziei, którą o nim miano, i że sobie w pamiętnikach ich stowarzyszenia wieczną sławę wyjednał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.