Przejdź do zawartości

Oliwer Twist/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Oliwer Twist
Pochodzenie Biblioteka Uniwersytetu Jagiellońskiego
Data wyd. 1845
Druk Breikopf i Hartel
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Oliver Twist
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.

Wprowadza starą znajomość na widownię, i pokazuje, w jakiéj ścisłéj przyjaźni Żyd i Monks razem żyli.

Było to może na pare godzin wcześniéj z wieczora dnia następującego po owém wydarzeniu, które pomiędzy temi trzema zacnemi i godnemi osobami, o których w ostatnim roździale wzmianka była, zaszło, kiedy pan William Sikes z ciężkiego snu się obudził, i ponuro zamruczał, co pytaniem być miało, która godzina?
Izba, w któréj obecnie leżał i to pytanie zadał, nie była ta sama, w któréj przed swoją wyprawą do Chertsey mieszkał, lubo zawsze w téjże saméj części miasta, a nawet i w niewielkiéj odległości od jego dawniejszego mieszkania leżała.
Nie można tego powiedzieć, aby to mieszkanie jego obecne tak przyjemny i wygodny pozór było miało, jak dawniejsze; małe, wązkie, brudne, jak najgorzéj uporządkowane, posiadało tylko jedno okienko w dachu, które na brudną, ciasną ulicę wychodziło.
Nie zbywało téż na wielu innych znakach i skazówkach, że ten poczciwiec ostatkami gonił, i w bardzo lichém, nędzném położeniu się znajdował, gdyż brak wszelki żywności, niedostatek największy, niewygoda, w połączeniu z brakiem wszelkich sprzętów domowych, szczupłym zapasem odzieży i bielizny o największém ubóstwie świadczył, a bladość, wątłość i wynędznienie samego Billa wszelkie oznaki by było potwierdziło, gdyby tego kiedykolwiek była potrzeba wypadła.
Rozbójnik leżał na lichém łożu w swoim białym tołubie, i był właśnie zajęty okazaniem oku widza twarzy, na któréj długa słabość piętno swe bladości śmiertelnéj, żółtéj, wybiła, któréj wrażenie przerażające biała szlafmyca na głowie, i wielki, czarny, tygodniowy zarost brody jeszcze bardziéj pomnażał.
Pies leżał tuż koło jego łóżka, to na pana swego z wejrzeniem chytrém, ciekawém spoglądając, to znów strzyżąc uszyma i warcząc głucho, jeżeli kiedy hałas większy na ulicy, lub téż w niższéj części domu uwagę jego na siebie zwrócił.
Przy oknie, zajęta z pilnością naprawianiem białéj kamizelki, stanowiącéj część zwykłego ubrania zbójcy, siedziała niewiasta, z niedostatku, nędzy i ciągłego czuwania w nocy tak wybladła i zmieniona, żeby bardzo trudno było teraz poznać, iż to jest ta sama Nancy, która niegdyś w téj powieści przychodziła, gdyby nie głos jéj, z jakim na pytanie Billa odpowiedziała.
— Niedawno siódma wybiła, — odpowiedziała dziewczyna. — Jakżesz się masz dzisiaj wieczór Billu? —
— Słaby jak woda, — odrzekł Sikes z przekleństwem swojém zwyczajném na jéj oczy i członki. — Słyszysz! chodź tutaj, podaj mi rękę, i pomóż mi wstać z tego przeklętego łóżka,.... daléj! żywo!
Słabość nie musiała wiele temperament Billa ułagodzić, i przyjemniejszém go zrobić, gdyż przeraźliwe przekleńsetwa na jéj niezręczność miotał, a nawet i kilka razy ją uderzył, gdy go na krzesło prowadziła.
— Czy znowu beczeć zaczynasz? — zawołał Sikes; — słyszysz! przestańże raz się mazgaić! Jeżeli nic lepszego nie umiesz, to sobie lepiéj odemnie ruszaj! czyś słyszała?
— Słyszę! słyszę! — odpowiedziała dziewczyna, odwracając twarz od niego, rozśmiawszy się z przymusem. — Cóż ci znowu do głowy takiego wlazło, Billu?
— No i cóż, czyś się już raz namyślała? — bąknął Sikes, spostrzegłszy łzę, która się po jéj licu potoczyła. — To daleko lepiéj będzie dla ciebie.
— Mam nadzieję, że się tego wieczora ze mną źle obchodzić niemożesz, Billu, nieprawda?
Odparła dziewczyna, kładąc rękę na jego ramieniu.
— Nie? — wrzasnął Sikes, — dla czegóż nie?
— Tyle nocy, — rzekła na to dziewczyna z pewną czułością kobiecą, która lekki zacień miękkości i tkliwości głosowi jéj nadała, — tyle nocy z największą cierpliwością koło ciebie chodziłam, pielęgnowałem cię z taką troskliwością i pieczołowitością, jakbyś był dzieckiem mojém, a to jest pierwszy wieczór, w którym od tak dawnego czasu jesteś nieco zdrowszym; a ja wiem żebyś się ze mną był tak surowo nieobszedł, jak przed chwilą, gdybyś o tém był pamiętał, nieprawdaż Billu, nieprawda? O powiedz mi, powiedz! żebyś tego był nieuczynił!
— No dobrze, dobrze! Powiem, żebym był nieuczynił! — odpowiedział Sikes. — Niech ją piorun trzaśnie! ta dziewczyna znowu się mazgai!
— To nic! to nic! — odparła Nancy, rzucając się na krzesło. — Niezważaj wcale na mnie, a to wkrótce minie!
— Co ma minąć, co? — zapytał Sikes głosem grzmiącym, wrzaskliwym. — Jakież znowu głupstwa masz na myśli? Wstań i ruszaj sobie, i nieprzychodź do mnie, dopokąd ci twoje szaleństwa z głowy niewywietrzeją!
Rozkaz ten i ton, z jakim wyrzeczony został, byłby z pewnością każdego innego czasu skutek zamierzony za sobą pociągnął, i ją do oddalenia się natychmiast skłonił; lecz Nancy była w istocie bardzo słaba, znużona, wysilona,.... zwiesiła przeto głowę na poręcz krzesła i zemdlała, nim jeszcze Sikes zwyczajną ilość swych przekleństw wyzionąć zdołał, któremi w podobnych okolicznościach groźbę swoje zwykł był popierać.
Sikes, nie wiedząc dobrze, co ma począć w tym nadzwyczajnym wypadku, gdyż napady histeryczne dziewczyny były zwykle bardzo gwałtowne, tak że nigdy bez pomocy się obejść i drgań jéj kurczowych uśmierzyć niemożna było, wyzionął najprzód kilka bluźnierstw, a widząc, że to wcale nic nie skutkuje, zaczął o pomoc wołać.
— Cóż to się tutaj dzieje? — zapytał naraz Żyd, zaglądając do izby.
— Chodź i pomóż mi tę dziewczynę ratować, — zawołał Sikes z niecierpliwością na niego; — a nie stój daremnie, nierozprawiaj i nie szczerz zębów do mnie!
Fagin wykrzyknął z zadziwienia i przybiegł dziewczynę ratować, a pan Jan Dawkins, czyli inaczéj: Smyk przebiegły zwany, który swemu szanownemu staremu przyjacielowi towarzyszył, wbiegł także do izby, położył na ziemi śpiesznie zawiniątko, którém był obładowany, a wyrwawszy butelkę z rąk Karolka Dawkins, przybywającego w ślad za nimi, odkorkował ją w oka mgnieniu zębami, i wlał choréj kilka kropli tego płynu, który w sobie zawierała, w usta, pociągnąwszy poprzód sam z niéj kilka łyków, aby wszelkiéj pomyłce zapobiedz.
— Nadmij jéj trochę świeżego powietrza mieszkiem, Karolku, — rzekł Jan Dawkins, — a wy Fagin otwórzcie jéj ściśnione pięści, pan Bill zaś niechaj suknię na niéj rozpuści.
Te wszystkie usiłowania razem połączone, użyte z nadzwyczajną gorliwością, osobliwie ten środek, który panu Karolkowi Bates do wykonania poleconym został, znajdującemu w tém dotąd nieznaném i nigdy jeszcze może niezastósowaném użyciu takiego narzędzia nadzwyczajną zabawę, nieomieszkały wkrótce skutek pożądany na chorą wywrzeć.
Dziewczyna odzyskała pomału zmysły, i potoczywszy się na krzesło koło łóżka stojące, ukryła twarz w pościeli, zostawiając przyjemność powitania nowoprzybyłych Billowi, który z niewypowiedzianém zadziwieniem na to ich niespodziewane przybycie spoglądał.
— Jakiż zły wiatr was tutaj przywiał? — zapytał Fagina.
— Nie zły wiatr, nie, mój drogi, nie! — odpowiedział Żyd, — gdyż zły wiatr nikomu nic dobrego nie przywieje, a ja przyniosłem z sobą coś dobrego, z czego się mocno cieszyć będziesz jak wszystko zobaczysz. Smyku, mój drogi! rozwiń zawiniątko, i daj Billowi te kilka drobnostek, za któreśmy dzisiaj rano wszystkie nasze pieniądze wydali.
Stósownie do polecenia Fagina, Smyk zawiniątko natychmiast rozwiązał, które dość znaczną objętość miało, rozłożył ono na stole, i zaczął z niego te rzeczy, które w nim były, jedną po drugiéj wyjmować, i Karolkowi je podawać, który je potém z różnemi pochwałami na ich dobroć i wytworność na stole roskładał.
— Patrzajcie no Billu! taka piękna pieczeń! — zawołał ten młodzieniec zacny, rozkładając na stole najprzód pieczeń, potém pasztet znaczny; — i tak smaczny, wyborny pasztecik, z takich drobnych źwierzątek i z takiemi cienkiemi, miękkiemi kosteczkami,.... że się same w gębie rozpływają, niepotrzeba ich nawet gryść, tylko pomyślcie Bill! półfunta dwudziesto groszowéj herbaty, a tak mocnéj, że tylko łyżeczkę jedną do wrzącéj wody wrzucić potrzeba, a będziecie mieli kwartę najpyszniejszéj herbaty i czajnik cały zielono wam nabiegnie; półtora funta najlepszego cukru, jaki tylko kiedykolwiek ręce Murzynów wyrobiły;.... a potém dwa bochenki chleba,.... funt najlepszego i najświęższego masła!.... kawał wielki sera z Gloster!.... a nadewszystko,.... skarb z tego wszystkiego największy,.... coś tak przecudnego, jakeście jeszcze nigdy niewidzieli,.... no i cóż mówicie na to?
Wyrzekłszy tę pochwałę ostatnią, pan Bates wyjął z jednéj swoich obszernych, niezmierzonych kieszeni pełną butelkę wina, troskliwie okorkowaną, a pan Dawkins nalał tymczasem z téj flaszki, którą poprzód Karolkowi był wydarł, pełną szklaneczkę najlepszego rumu, którą chory bez najmniejszego wahania lub namysłu na jeden łyk wychylił.
— A! — zawołał Żyd, zacierając ręce z wielką radością; — to ci wyjdzie na zdrowie Billu, to ci wyjdzie na zdrowie!
— Na zdrowie! — zawołał Sikes. — Byłbym mógł śmiało ze dwadzieścia razy już umrzeć, nimeś się raz do mnie przytoczył, aby mi pomódz! Cóż ty sobie myślisz, człowieka w takim stanie przez całe trzy tygodnie bez wszelkiéj wiadomości o sobie zostawiać, ty podły, haniebny łotrze!
— Słuchajcie go tylko, chłopcy! słuchajcie go! — rzekł na to Żyd, wzruszywszy ramionami; — a my przychodzimy do niego i przynosimy same takie piękne rzeczy!
— Te rzeczy mogą być dość dobre, — odparł na to Sikes cokolwiek łagodniejszym głosem, gdy okiem na stół rzucił; — cóż mi jednak możesz powiedzieć na uniewinnienie swoje własne, żeś mię tak zostawił leżącego w łóżku, bez zdrowia, jadła, pieniędzy, słowem z wszystkiego ogołoconego, i nietroskał się o mnie przez ten czas cały, gorzéj nawet, jakbym tym psem był oto!.... Spędź go, spędź Karolku!
— Ja niewidziałem jeszcze nigdy tak pięknego psa jak ten, — zawołał pan Bates, uskuteczniwszy natychmiast dany rozkaz. — Zwąchał mięso, jak jaka stara baba, idąca na targowicę! Z tym psem można by jeszcze wielkie szczęście zrobić.
— Stul pysk i milcz! — zagrzmiał Sikes, gdy się pies pod łóżko schronił, warcząc na nich gniewliwie. — Cóż więc możesz powiedzieć na uniewinnienie swoje, ty nikczemny, wyschły staruchu,.... co ?
— Nie było mię w domu, ani w Londynie, więcéj jak tydzień może, — odpowiedział Żyd.
— A gdzieżeś się przez drugie dwa tygodnie krył? — zarzucił Sikes. — Gdzieżeś się krył drugie dwa tygodnie, żeś mię tak zaniedbał i dał mi leżeć choremu, jakby zdechającemu szczurowi w swéj jamie.
— Niemogłem inaczéj uczynić, Billu, niemogłem inaczéj, — tłómaczył się Żyd; — nie mogę się teraz w długie wywody w obec całego towarzystwa przed tobą zapuszczać mój drogi; ale ja nic dla ciebie przez ten czas uczynić nie mogłem, zaręczam na moję uczciwość.
— Na co, na co? — powtórzył Sikes z szyderstwem i niewypowiedzianą odrazą. — Słyszycie chłopcy, niechaj mi jeden z was kawałek paszteta ukroi, abym sobie nim smak po jego uczciwości mógł naprawić, inaczéj zginę!
— Nie gniewaj się tylko, mój drogi, nie gniewaj! — błagał go Żyd pokornie. — Ja o tobie nigdy nie zapomniałem!
— Ja bym sam był na to przysiądz gotów, żeś o mnie nigdy nie zapomniał, — odpowiedział Sikes z szyderstwem i goryczą. — Tyś sobie dobrze po świecie chodził i włóczył za twemi własnemi sprawami, pod ten czas, kiedy ja tutaj jęcząc, drżąc z głodu, zimna i gorączki, do łoża przykuty leżeć musiałem. Billu zrób no to, Billu zrób no owo, szło zawsze kiedy Bill był zdrowy i wszystkiemu mógł podołać, a Bill był w istocie tak głupi, że wszystko za tanie pieniądze robił i został ubogim, kiedy tyś się za jego pot krwawy bogacił. A teraz bym był musiał zginąć nędznie jak pies, gdyby nie ta dziewczyna.
— To prawda, to prawda, — odparł Żyd natychmiast, chwytając się z pośpiechem ostatniego słowa. — To prawda, gdyby nie ta dziewczyna! A czybyś ty był miał taką dobrą i poczciwą dziewczynę Billu, gdyby nie ja?
— Bóg widzi, że prawdę wyrzekł Billu, — ozwała się Nancy z goryczą, przychodząc nagle do siebie. — Daj mu zatém pokój, daj mu pokój!
Pojawienie się Nancy nadało całkiem inny zwrót całéj rozmowie, albowiem chłopcy zaczęli ją na znak potajemny starego, przebiegłego Żyda hojnie wódeczką częstować, lubo, mówiąc prawdę, nie bardzo gorliwie, i nawet nadzwyczajnie skromnie nią się raczyła; Fagin zaś wszystkie swoje władze umysłowe zebrał i wszelkiego dowcipu swego przez ten czas używał, aby Billa pomału ułagodzić, uskromić, udając że jego groźby jedynie za żarciki dawniejsze uważa, i śmiejąc się serdecznie na całe gardło z kilku jego bardzo rubasznych dowcipów, które, po zajrzeniu częstszém do butelki, objawić się poniżył.
— To wszystko dobrze, ale ja coś innego jeszcze od ciebie dzisiaj mieć muszę, — ozwał się naraz Sikes do Żyda.
— Kiedy ja nic a nic przy sobie tutaj niemam, — odpowiedział Żyd.
— Więc masz za to w domu daleko więcéj, — odparł Sikes; — a ty mi koniecznie coś pieniędzy dać musisz.
— Więcéj! — zawołał Żyd, podnosząc ręce do góry. — Ja nawet tyle niemam, aby....
— Ja niewiem wcale, wiele ty masz, a nawet śmiało powiedzieć mogę, że i ty sam o tém nie wiesz, gdyżby wiele czasu na to potrzeba było, aby wszystko przeliczyć, — odpowiedział Sikes, — ale to nic nie szkodzi, gdyż ja muszę, koniecznie dzisiaj pieniędzy mieć muszę.
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Żyd z westchnieniem; — to ja ci przez Smyka cokolwiek przyślę.
— Nic z tego nie będzie, mój kochany, nic z tego nie będzie, — odparł Sikes. — Pan Smyk przebiegły jest mi trochę zanadto przebiegłym, i mógłby w końcu o tém zapomnieć do mnie przyjść, lub téż po drodze gdzieś zbłądzić i zaginąć, albo téż przez posiepaków być schwytanym i przez to przeszkodzonym; jużby on sobie zawsze jaką wymówkę wymyślał, a jabym mógł do sądnego dnia na niego czekać. Nie, nie, z tego nic nie będzie! Nancy pójdzie z wami i odbierze, to będzie najbezpieczniéj, a ja tymczasem się położę i trochę przedrzymię.
Po wielu targach i umowach na tém nakoniec stanęło, iż Żyd z pierwotnych pięciu funtów, które od niego zażądano, półtora funta urwał, i trzy funty i pół Nancy dać przyobiecał, klnąc się na duszę i ciało, i zaręczając na wszystkie świętości, że mu tylko kilka szylingów na utrzymanie całego domu pozostanie.
Sikes widząc nakoniec, że Żyd żadną miarą więcéj dać nie chce, musiał i na tém poprzestać; Nancy się przeto zebrała do towarzyszenia Faginowi do jego mieszkania, a Smyk i Karolek Bates pochowali tymczasem jadło do szafki.
Fagin pożegnał się nareszcie ze swoim szczerym przyjacielem, i powrócił w towarzystwie Nancy i obu chłopców do domu, a Sikes rzucił się tymczasem na łóżko, chcąc ten czas przespać aż do powrotu dziewczyny.
W krótkim czasie przybyli do mieszkania Żyda, gdzie panów Tobijasza Crackit i Tomasza Chitling przy piętnastéj grze w cribbage zastali, którą, jak nawet nadmieniać niepotrzebujemy, ostatni jegomość tak jak i resztę wszystkie przegrał, a z nią i piętnasty i ostatni półszylonżek z niewypowiedzianą radością jego młodych przyjaciół.
Pan Tobijasz Crackit, którego to widocznie mocno wstydziło, iż go przyjaciele w takiéj poufałości z paniczem tak nizkim od niego tak co do umysłowych zdolności, jak i godności zastali, ziewnął kilka razy i zapytawszy się o zdrowie i powodzenie Billa, chwycił za kapelusz, aby się wynieść.
— Nie było nikogo, Tobijaszu? — zapytał Żyd. —
— Ani żywego ducha! — odpowiedział Crackit, zawijając kołnierz. — Bardzo nudno w téj dziurze. Wiecie co Fagin, powinnibyście mi właściwie dobrze za to zapłacić, żem wam domu przez taki długi czas pilnował. Niech mię piorun trzaśnie! tak mi się już w końcu znudziło, jak sędzi przysięgłemu, i byłbym niezawodnie niezadługo tak mocno zasnął, jak w New-Gate, gdyby mię moja dobroduszność nie była skłoniła do zabawienia tego chłopca oto! Przeklęciem się znudził! Niech mię djabli wezmą, jeśli to nieprawda!
Śród tych i tym podobnych zapewnień, narzekań i zaklęć, pan Tobijasz Crackit wziął ze stołu swoje wygrane, schował je do kieszeni od kamizelki z taką powagą i wyniosłością, jakoby tak małe sztuczki srebra nie były wcale godne, aby człowiek taki jak on wiele na nie miał zważać, i wyszedł z izby z taką wspaniałością i przyzwoitością, że pan Chitling, przypatrując się mu ciągle z niewypowiedzianém podziwieniem, a szczególnie na jego nogi i buty, dopokąd z ócz mu nie zniknęły, po odejściu jego całemu towarzystwu wyraźnie oświadczył, że on taką znajomość za największy zaszczyt sobie poczytuje, że piętnaście sixpensów na jeden raz, tanią jeszcze jest ceną w porównaniu z taką przyjemnością, a stratę pieniędzy tak mało sobie ceni, że nawet mówić o tém nie warto.
— Ha! jaki z ciebie przedziwny chłopiec Tomaszu! —
Zawołał Bates, ucieszony mocno tém oświadczeniem pana Chitling.
— Cóż, nieprawda panie Fagin, — odparł Chitling, — nieprawdaż?
— Prawda, prawda;..... z ciebie chłopiec poczciwy, mój drogi, poczciwy!
Odpowiedział Żyd, poklepawszy go po ramieniu, i mrugnąwszy na resztę swych wychowanków.
— A pan Crackit, czyż nie chłopiec ładny, przyzwoity? nieprawda panie Fagin? — zapytał daléj Tomasz.
— Bez wątpienia, mój drogi, bez wątpienia, — odpowiedział Żyd.
— Czyż to nie jest zaszczytem, znajomością jego się pochlubić? nieprawda panie Fagin? — pytał ciągle daléj Tomasz.
— Pewnie, pewnie, mój drogi,.... i to wielki zaszczyt, mój drogi, wielki zaszczyt, — odpowiedział mu Żyd. — Oni tylko są zadrośni Tomaszu dla tego, że on się z nimi wdawać nie chce, oto rzecz cała, mój drogi, oto rzecz cała!
— Ha, cóż mówiłem? — zawołał Tomasz z chlubą; — to zapewnie inaczéj nie będzie! On mnie wprawdzie ograł; ale ja mogę wyjść na miasto i sobie coś zarobić, jeżeli się mi będzie podobało, nieprawdaż panie Fagin, że mogę?
— Pewnie, pewnie, że możesz, — odpowiedział Żyd; — i czém prędzéj to się stanie, tém lepiéj Tomaszu; weźże się zatém natychmiast do tego i nie trać nadaremnie czasu! Smyku! Karolku! czas abyście się na zasadzkę udali;..... już dziesiąta, a jeszcze dzisiaj nic nie zarobiono.
Chłopcy, posłuszni temu rozkazowi, pożegnali Nancy skinieniem głowy, pobrali swe kapelusze i wyszli, a Smyk i Karolek Bates zaczęli sobie po drodze wiele dowcipów i żartów na koszt biednego Chitling pozwalać, w którego zachowaniu się, mówiąc szczérze, nic tak szczególnego i niezwyczajnego nie było; albowiem bardzo wiele młodzieży po miastach się bawi, którzy daleko więcéj jeszcze jak Chitling za to płacą, aby się tylko w tak zwaném towarzystwie dobrém pokazać mogli, a wielka nawzajem ilość takich wytwornych, wymuskanych paniczów bywa, składających właśnie to dobre towarzystwo, którzy sławę swoję na takiéj saméj zasadzie, jak i zuchwały Tobijasz Crackit, pozyskali i ustalili.
— A teraz, — ozwał się Żyd, gdy wszyscy z izby wyszli, — teraz pójdę po pieniądze, moja droga Nancy. Jest to kluczyk od bardzo małéj szafki, w któréj te kilka drobnych rzeczy chowam, które sobie chłopcy zarobią, moja droga. Ja się nigdy na moje pieniądze nie patrzę, i nigdy nie liczę, gdyż nie ma się na co patrzeć, nie ma co liczyć, moja droga,.... ha! ha! ha! nie ma co liczyć!.... Jest to czysty przekup, moja droga Nancy, a żadnego zarobku, żadnego zarobku! lecz ja lubię zawsze młodych ludzi mieć koło siebie moja droga, bardzo lubię, i wszystkich utrzymywać muszę,.... tak jest, wszystkich utrzymywać!.... Cicho! — zawołał nagle, kryjąc śpiesznie kluczyk w zanadrzu; — co to jest? ktoś idzie?
Dziewczyna, która przy stole z założonemi rękoma siedziała, niezdawała się wcale być ciekawą tego przybycia, lub leż najmniejszéj pracy sobie zadawać, aby dociec, czyli owa osoba, ktokolwiek ona być mogła, przybywa lub odchodzi, dopokąd szmer głosu męzkiego uszu jéj niedoleciał.
Skoro tylko głos ten dosłyszała, w mgnieniu oka kapelusz z głowy, a chustkę z siebie zerwała z szybkością łyskawicy i pod stół rzuciła.
Gdy się Żyd natychmiast potém do niéj obrócił, zaczęła się skarżyć na ból nadzwyczajny głowy i to głosem słabym, cierpiącym, który jednak w wielkiéj był sprzeczności z nadzwyczajnym pośpiechem i gwałtownością jéj poprzedniego ruchu; lecz Żyd téj uwagi żadną miarą zrobić niemógł, gdyż właśnie wtedy stał od niéj odwrócony.
— Ba! — szepnął jéj Żyd, niebardzo rad z téj przerwy i przeszkody; — jest to ten sam, któregom właśnie oczekiwał; schodzi po schodach. Nie wspominajże ani słówka o pieniądzach Nancy, dopokąd on tutaj będzie.... On się tu długo niezatrzyma,.... najdaléj za dziesięć minut odejdzie, moja droga!
Żyd przytknąwszy palec swój wyschły, kościsty do ust, wziął świecę, zbliżył sie z nią do drzwi, usłyszawszy stąpanie mężczyzny na schodach, i odemknął je téjże saméj chwili, kiedy gość wszedł do jego izby, a wbiegłszy z wielkiem pośpiechem do niéj, tuż koło dziewczyny stanął, nim się opamiętał i ją spostrzegł.
Był to Monks.
— Jedna z moich wychowanic, — ozwał się Żyd, a Monks się w tył cofnął, widząc w izbie kogoś nieznajomego. — Siedź cicho Nancy i nieruszaj się z miejsca!
Dziewczyna przysunęła się bliżéj do stołu, i rzuciwszy okiem na Monksa z pewną niedbałą obojętnością, spotkała jego wejrzenie i spuściła swoje na ziemię; lecz gdy się on do Żyda zwrócił, rzuciła ukradkiem spojrzenie na niego takie śmiałe, śledcze, badawcze, przeszywające, że gdyby jaki świadek trzeci téj chwili był przytomnym, który by te oba jej spojrzenia mógł był zauważyć, bardzoby mu trudno było poznać, iż to jedna i ta sama osoba była.
— Czy niema nic nowego? — zapytał Żyd.
— Bardzo wiele!
— A.... czy.... do.... bre?
Zapytał Żyd powtórnie z pewną trwogą, jakby się obawiał, aby jego przyjaciel za nadto żywym się nieokazał.
— Niebardzo i złe! — odpowiedział Monks z uśmiechem. — Tą razą dobrze i szybko się zwinąłem. Chciałbym z tobą parę słów pomówić.
Dziewczyna jeszcze bardziéj do stołu się przytuliła, niemyśląc jednak opuścić izby, lubo bardzo dobrze widziała, jak Monks na nią wskazywał i do Żyda szeptał. Fagin zaś, obawiając się z pewnością, aby się z żądaniem pieniędzy w obec nowego przybysza nie wyrwała, gdyby jéj z izby wyjść kazał, — wskazał w milczeniu na górę, i wyprowadził Monksa do sieni.
— Tylko nie do téj jamy przeklętéj, w któréjeśmy już raz byli! —
Dziewczyna słyszeć mogła, iż Monks wyrzekł, idąc z Faginem po schodach do góry.
Żyd się roześmiał, i coś mu na to odpowiedział, czego dziewczyna dokładnie dosłyszeć niemogła; po trzeszczeniu schodów jednak poznała, iż towarzysza swego aż na drugie piętro prowadzi.
Nim jeszcze odgłos ich kroków, po całym domu się rozchodzący, zupełnie ucichł, Nancy trzewiki z nóg zrzuciła, a zawinąwszy spódnicę od sukni na głowę i obwinąwszy w nią ręce, u drzwi stanęła i z największém natężeniem nadsłuchiwała.
Skoro tylko szmer wszelki zupełnie ucichł, wymknęła się z izby z niesłychaną zwinnością, i tak lekko i cicho jak kot po schodach do góry się skradła i w ciemnościach sieni w okamgnieniu zaginęła.
Przez całe ćwierć godziny, albo może i więcéj, ani żywego ducha w mieszkalnéj izbie Fagina niebyło; dopiero po upływie tego czasu dziewczyna takim samym krokiem cichym i ostrożnym na powrót się pojawiła, a tuż za nią i stąpania obu mężczyzn słyszeć się dały.
Monks natychmiast z domu tego się oddalił, a Żyd wrócił się jeszcze raz po schodach do góry po pieniądze. Gdy nakoniec z nimi powrócił, zastał dziewczynę wdziewającą na siebie kapelusz i chustkę i zabierającą się do odejścia.
— Nancy! a to co? — zawołał Żyd, cofnąwszy się w tył przelękniony, gdy świecę na stole postawił i jéj się przypatrzył; — jakże ty wyglądasz blada?
— Blada! —
Zawołała dziewczyna, ocieniając oczy ręką, jakby mu śmiało w twarz spojrzeć chciała.
— I to okropnie blada! — powtórzył Żyd. — Cóżeś ty zrobiła?
— Nic, chyba to żem tutaj bóg wie jak długo w tém powietrzu zamkniętém siedzieć i czekać na was musiała, — odparła dziewczyna niedbale. — Daléj Faginie, daléj, odprawcie mię jak najprędzéj, to będzie lepiéj.
Fagin wyliczył jéj pieniądze na rękę z westchnieniem smutném za każdą sztuką złota, a ona niebawem odeszła bez wszelkiego innego pożegnania, powiedziawszy mu jedynie: dobranoc!
Gdy dziewczyna nareszcie na ulicę się dostała, usiadła na chwilkę na progu jakiegoś domu, wylękniona, sił pozbawiona, i nie zdolna jak się zdawało, do odbycia swéj drogi.
Nagle się zerwała i biegnąc w stronę zupełnie przeciwną od téj, w któréj Sikes powrotu jéj oczekiwał, przyśpieszyła swego kroku, tak że nakoniec pędem biedz zaczęła. Lecz utraciwszy nareszcie siły, zatrzymała się, aby odetchnąć, i opamiętawszy się nagle załamała ręce i rzewnie się rozpłakała, jakby boleśnie żałowała nieudolności swojéj uczynienia czegoś, co właśnie uczynić zamierzała.
Te łzy musiały jéj sercu znaczną ulgę przynieść, lub też może stan cały nieszczęsny swego położenia uczuła, dość że zwróciwszy się w przeciwną zupełnie stronę z tą samą szybkością na powrót pobiegła jak i poprzód, w części aby ten czas wynagrodzić, który przez zmianę drogi i kierunku straciła, w części zaś aby z burzliwą nawałnością własnych myśli swoich równy krok utrzymać, i dobiegła w krótce do téj pieczary, w któréj zbójcę zostawiła.
Jeżeli w istocie znać było jeszcze na niéj jakie wzburzenie, gdy do izby weszła, Sikes tego z pewnością niespostrzegł, gdyż zapytawszy się zaledwie, czyli pieniądze przyniosła, i otrzymawszy od niéj odpowiedź zadawalniającą, wyzionął pare przekleństw, położył na powrót głowę na poduszce i zasnął natychmiast.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Dickens.