Ol-soni kisań (powieść)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V. UCZTA.

Za zachodnią bramą stolicy, niedaleko świątyni Boga Wojny, na stoku jednego z licznych tam wzgórz gliniastych, nad brzegiem urwistego jaru, stał w glębi otoczonego murem ogrodu, zamiejski dom Kim-ok-kiuma. Nie był on nigdy stale zamieszkały, gdyż am Kim-ok nie opuszczał na chwilę stolicy, pilnując swych spraw u Dworu, a rodzinę swą w lecie wysyłał częściami do dalszych włości, każdą żonę z jej dziećmi do innej, aby doglądały tam gospodarstwa i używały wywczasu. Przy ministrze zostawała w Seulu natenczas jedna z niewiast, zmieniana co miesiąc, zgodnie z wymaganiami sprawiedliwości.
Dom za bramą zachodnią inne spełniał zadanie. Nie miał wcale gospodarczych zabudowań, prócz niewielkiego domku przy wrotach, gdzie mieszkał stary i zaufany nadzorca. Otaczał go wokoło piękny park, gdzie olbrzymie orzechy, słodkie kasztany, dęby, buki i klony, dalej cały wieniec gęstych zarośli leszczyny, sumaków, czeremchy, berberysu, złotawej brzeziny, rosnących tuż za murem, zazdrośnie strzegły wnętrza ogrodu od ciekawych oczu. Bujny, dziko splątany wał roślinności ku środkowi rzedniał i ślicznie rozpływał się w pojedyncze klomby i szpalery, niknące zupełnie wśród łączki, gdzie małą sadzawkę, ze sztucznemi skałami i garbatym mostkiem, opasywały rabaty kwiatów, maluchne gaiki karłowatych sosen, fantastycznie skręconych, poziomych drzew pomarańczowych i kamforowych.
Sam domek przedstawiał niewielki, ale piękny budynek w japońskim stylu, z ciężkim dachem chińskim, o wygiętych w górę rogach, jak skrzydło wzlatującego bażanta. W około domu biegł ganek, opierający się na dwunastu czerwonych słupach. Jedna ze ścian rozsuwała się całkowicie według wzorów japońskich, otwierając widok na rabaty jasnych kwiatów, na srebrną sadzawkę, na jaskrawo-zieloną, wzorzystą gęstwinę drzew i krzewów opodal.
Uwiadomiony zawczasu odźwierny, już od paru dni opalał z lekka pokoje, wietrzył je, szeroko otwierając drzwi i okna, rozsuwając składane ściany. Łagodne światło słoneczne, ćmione szybko mknącemi chmurami, wpłynąwszy wielką falą pod kolumnady, suszyło pleśń na kosztownej, tekturowej posadzce, ogrzewało zmartwiałe ściany, ryciny, wazony i sprzęty lakowe. Ciepły wiatr wymiatał z pokojów stęchliznę pustkowia, zastępując ją miodowemi woniami letnich kwiatów świeżych, umytych niedawnymi dżdżami oraz mocnym, jak wino, zapachem namokłej rodzajnej gleby.
Z rana w dzień oznaczony, przybyła do domku Czun-hań z dwoma służebnicami, tragarze przywieźli naczynia, meble dodatkowe, potrawy i napoje. Czun-hań chodziła sama po pokojach, rozstawiała sprzęty, ukladała bukiety, rozwieszała ręczniki, wraz ze służebnicami, złoto-żółte maty i jedwabne poduszki, w delikatne różowe i zielone desenie. Zajrzała wszędzie i znalazłszy wymaganą czystość i porządek, wróciła do głównej sali, urządzonej na wzór pierwszorzędnych japońskich herbaciarni. Przegrody były wyjęte; ściany zsunięte; kazała w kadzielnicy spalić garść papierów, nasyconych woniami i okiem znawczyni raz jeszcze obrzuciła pokój. Pozbawiony zupełnie mebli, jasny, prosty, z jasnym, rzeźbionym sufitem, otoczony wzdłuż gzymsów leciuchnem obrzeżem z ciemnego mahoniu, wydawał się wielkim kawałem opalowego powietrza, mieniącego się różowym blaskiem zorzy bijącej ze dwora, złotą łuną, rzucaną z dołu przez maty z jasnego sitowia i szarą przędzą zmroku zapadającej nocy. Ciepło płynące od podłóg, woń kwiatów i drogiego kadzidła, woń rozgrzanej lakki nasycała ten prosty i skromny napozór przybytek pragnieniem i przeczuciem wyszukanych rozkoszy. Czun-hań rozdęła nozdrza i błysk gniewu przeleciał po jej zasępionej twarzy.
— Tancerki! — szepnęła służebna, ukazując się w wązkich, ukrytych w ścianie drzwiach.
— Dobrze! Niech się rozgoszczą obok w pokoju.
Było ich sześć. Skostniały i znudziły się w drodze, siedząc bez ruchu w swych małych, zamkniętych, jak pudełka, lektykach, więc obecnie, uszczęśliwione światłem i przestworem, rozsiadły się na ziemi w kółko z wesołym szczebiotem.
— Która z was jest Ol-soni? — spytała Czun-hań, wchodząc i odpowiadając lekkiem kiwnięciem na głęboki ukłon tancerek.
— Ja nią jestem!... — odrzekła siedząca skromnie na uboczu. Piękny owal twarzy, nos długi, cienki i prosty, małe koralowe usta, ciemno-bronzowe, agatowe oczy, w oprawie gęstych rzęs, wdzięczne łuki czarnych brwi, pod ślicznie sklepionem czołem, wreszcie szyja łabędzia, wznosząca się jak kielich lilii z rozkosznie wzdętych piersi i spuścistych ramion, małe, podłużne ręce i drobne stopy składały się na obraz rzadkiej piękności.
— Skąd jesteś? — spytała cierpko Czun-hań.
— Z Kioń-cziu.
— Z gniazda wichrzycieli!...
— W ubogiej obecnie ojczyźnie mej długo kwitły nauki i sztuki, stamtąd rozlała się wiedza po całej krainie Cichego Poranku i przyszła tu na zachód.
— Co o tem wiedzieć możesz, niewolnico! — syknęła Czuń-hań.
Ol-soni umilkła, ale powiek nie spuściła; chwilę mierzyły się nieprzyjaznym spojrzeniem, choć w sarnich oczach tancerki więcej malowało się zdziwienia, niż gniewu. Scenę przerwały głosy przy wejściu; to przybyły gospodarz rozmawiał w sieni z muzykantami. Czun-hań niezwłocznie poszła do męża, pokazała mu uczynione przygotowania, poczem usunęła się do kuchni.
W godzinę potem zaczęli zjeżdżać się goście. Pierwszy przybył Amerykanin, sir Arton, wysoki, kościsty brunet, z wygoloną, jak u księdza, twarzą; następnie francuz, mr. d’Artagnon, pulchny, wesoły jegomość z obwisłymi blond wąsami, a z nim jakiś tęgi, przystojny podróżnik, wspaniały, milczący, pełen głębokiego szacunku dla samego siebie i dla wszystkiego, na co raczył zwrócić uwagę.
Kim-ok-kium witał każdego w przedsionku, poczem służba ściągała im buty, a gospodarz wiódł po paru, wyłożonych matami, stopniach do sali, gdzie rozbłysło już elektryczne światło wzdłuż ścian i we wspaniałej rozecie, pośrodku pokoju.
Sir Arton, który dobrze pamiętał, jakie przywileje za to oświetlenie uzyskało »Amerykańskie towarzystwo tramwajów miejskich«, z przyjaznym uśmiechem pogładził dłonią wygolony podbródek.
— Widzi pan, że europejczycy mogą się przydać na coś i nawet tu, na Wschodzie! — rzekł uprzejmie i powiódł wzrokiem po szeregach brylantowych świateł.
— O, tak! Koleje, welocypedy, elektryczność, parowce... są to rzeczy bez zaprzeczenia wygodne, ale... to się tyczy wyłącznie pięciu zmysłów. Z tem wygodnie, lecz i bez tego żyć można... Narody Wschodu zawsze więcej interesowały się dziejami duszy...
— Yes, yes! — zgodził się amerykanin z dozą ukrytej ironii.
— Nasze stare księgi mało mówią o wynalazkach, z których wiele znaliśmy wcześniej od was... Państwo nasze istnieje 2000 lat... Zato pełne są kroniki nasze wspomnień o czynach bohaterskich, o cnotach domowych i społecznych, o wierności dla tronu, o miłości dla kraju, o spełnianiu obowiązków, o przywiązaniu synowskiem... gdyż na tem stoi świat! Wynalazki, udoskonalenia zjawiają się, zmieniają, nikną a społeczeństwa mimoto istnieją... Ale gdyby zginęła cnota, państwa rozpadłyby się natychmiast... Nienaruszona cnota jest podstawą życia!... — prawił Kim-ok-kium, zwracając się to do jednego, to do drugiego gościa.
— Ależ chyba nie... niewieścia, gdyż dzieci macie huk! — rozśmiał się d’Artagnon.
Gospodarz zawtórował mu hałaśliwie.
Rozmowa toczyła się przeważnie po angielsku, gdyż Kim-ok-kium tym językiem jedynie władał biegle.
Przybył nakoniec i książę Ni-szo-gi z dwoma dworzanami. Książę chudy, mizerny, zaciśnięty w opięty mundur europejski, wydawał się zakłopotanym z własnego tu pobytu. Dworzanie, ubrani w bogate stroje krajowe, szli za nim, jak cienie, zachowując niezmąconą powagę. Nikt z krajowców nie zdejmował kapeluszy i zwierzchniego ubrania, zato wszyscy zrzucili obuwie.
Po zwykłych grzecznościach i powitaniach, rozsiedli się w głębi sali półkolem na ziemi pod ścianą i przed każdym z nich postawiono tackę z ciastkami, słodyczami i maluchną filiżaneczkę gorzkiej herbaty japońskiej.
Gospodarz chodził: od gościa do gościa i przysiadłszy obok na piętach, obyczajem krajowców, gawędził chwil kilka.
— Jest pan, widzę, zwolennikiem Japonii! — wybąknął niespodzianie milczący podróżnik i wskazał ręką na filiżankę z herbatą.
Kim-ok-kium uniósł z lekka brwi.
— O, bynajmniej! Jestem zwolennikiem starych obyczajów. Ale przyznać muszę, że umieją się bawić w Japonii... Ten cudzoziemski podróżnik przypuszcza na podstawie japońskiej herbaty, że jestem zwolennikiem Japonii... — zwrócił się po korejsku do księcia ze znaczącym uśmiechem.
Książę zawtórował mu piskliwie i zrobił nieokreślony ruch łokciami.
Nastała chwila milczenia.
— Tylko, panowie... byle nie o polityce!... Nie psujcie nam wieczoru... — zawołał wesoło gospodarz i klasnął w ręce.
Mali posługacze w mgnieniu oka sprzątnęli tace z herbatą i znikli. Następnie z otwartych tajemniczo drzwi środkowych wyszła procesya młodych dziewcząt w powłóczystych szatach, każda niosła oburącz przed sobą mały stoliczek z czarnej chińskiej lakki, zastawiony miseczkami i talerzykami z ślicznej porcelany. Na talerzykach leżały drobno krajane potrawy. Dziewcząt było tyle, co gości. Każda uklękła przed jednym z nich, postawiła stoliczek i padła na twarz w głębokim ukłonie. Wszystkie były młode i świeże, miały w kruczych włosach za uszami jaskrawe kwiaty, a na ustach uśmiech łagodny. Ku zdziwieniu europejczyków okazywały niezmiernie dużo spokoju i skromności w ruchach, pomimo, iż z pod króciutkich, rozchylających się przy lada poruszeniu kaftaników, wyglądały im co chwila nagie, młode piersi. Usługiwały klęcząc, podawały zręcznie potrawy, przynoszone przez posługaczy, a przedewszystkiem pilnowały, aby wciąż były pełne małe czarki srebrne do grzanej wódki ryżowej. Pojawiły się niebawem i europejskie kieliszki; wino zamorskie polało się strugą, wreszcie strzeliły korki szampana. Gwar głosów rozbrzmiewał coraz weselej i huczniej, śmiech dziewcząt przecinał go coraz częściej srebrnemi błyskawicami.
Zapach wina, grzanej »suli«, podobnej do rumu, drogiego tytoniu, ostrych przypraw korzennych, mieszał się z perfumami kobiet, z leśnym aromatem drogocennej żywicy, rzucanej od czasu do czasu na węgle, tlejące w rzeźbionych kadzielnicach bronzowych; jednocześnie ciepła noc letnia wlewała przez niedomknięte ściany omdlewającą woń glicynii i magnolii.
Gospodarz tak posadził: swych gości, że prawie każdy z europejczyków miał kolo siebie krajowca, znającego jeden z zamorskich języków. Prócz tego sam wciąż krążył wśród zebranych, ożywiając żartobliwą uwagą lub uprzejmym poczęstunkiem zamierającą wesołość. Panowie z Zachodu puszczali się przez pośredników w coraz ryzykowniejsze żarty z dziewczętami.
Posępny globtrotter, nie mogąc dłużej usiedzieć na klęczkach, wyciągnął się na ziemi, jak długi i gestem zapraszał usługującą mu tancerkę, by uczyniła obok to samo.
Dziewczyna śmiała się figlarnie i trzęsła przecząco głową.
— Ta ciepła podłoga strasznie odurza!... — skarżył się w głos podróżnik.
— O, tak! — zaśmiał się d’Artagnon. — Cała sala wydaje się ogromnem łożem.
On również wyciągnął się na matach i rozpiął kamizelkę. Krajowcy śmiali się wyrozumiale z takiego naruszenia obyczajów i grzecznie robili miejsce ich długim nogom i kanciastym kolanom.
— Ee! Aby siedzieć po korejsku, trzeba przyzwyczaić się od dzieciństwa... Podobnie my czujemy zmęczenie, kiedy długo siedzimy na krzesłach!...
Na dany przez gospodarza znak, służba znikła, z ucztującymi zostały tylko tancerki.
Podpiły książę głaskał i pieścił nagie piersi swojej towarzyszki, ale rozmarzone oczy jego biegły na koniec rzędu biesiadników, gdzie przebiegły Kim-ok-kium posadził Ol-soni naprzeciw umiejącego po korejsku, Artona.
Uroda i wdzięk dziewczyny odrazu wywarły na Yankesie wrażenie, a nęcący uśmiech w połączeniu z agatowym chłodem szeroko otwartych oczu, draźnił go coraz więcej. Daremnie próbował to dowcipnymi lub tłustymi żartami rozbić mur, jaki tancerka wciąż zręcznie stawiała między nim i sobą, daremnie próbował dotknąć jej policzków, ramion lub piersi, gdy wyciągała ku niemu ręce z napojem lub potrawami. Z nieporównanym wdziękiem usuwała się od drapieżnych palców mężczyzny, z niezmąconą wesołością obracała w żart grubiaństwo białego. Krajowcy z wzrastającem zajęciem i zadowoleniem słuchali iskrzącego pojedynku ich dowcipów.
— Istotnie jestem żonaty, ale my żenimy się z żonami, aby kochać się w tancerkach! — powtarzał amerykanin utarty frazes korejski.
— Ale czy tancerki zawsze kochają was?
— To zależy przeważnie... od brzęku złota!
— W takim razie pocóż szukać bicia serc, dość potrząsnąć sobie nad uchem sakiewką!...
— Zaśpiewaj, Ol-soni! Książę prosi!... — zwrócił się do niej gospodarz. — Przynieście cytrę i rozsuńcie ścianę, niech wpłynie świeże powietrze!
Orzeźwiająca woń ogrodu przepłynęła falą po sali. Przed tancerką położono długą cytrę rzeźbioną i wykładaną masą perłową. Stroiła struny i spoglądała w zadumie na otwartą głębię ogrodu, gdzie w poświacie miesięcznej drgał drobnemi łuskami srebrny stawek, gdzie wietrzyk kołysał kędziory liści obrzeżonych perłowym blaskiem, gdzie na rabatach spały kwiaty, pochyliwszy blade kielichy.

...»Dla was śpiewać będę, towarzyszki:

rozpoczęła, biorąc akord cichy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dusza moja porzuca świat niewoli...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ciało tylko zostaje w poddaństwie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Minęłam już strażników podziemi z głową końską i głową wołową...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Stoję przed dziesięciu sędziami ksiąg żywota...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»O, uczyńcie mię w przyszłem odrodzeniu najlichszym robaczkiem, byle nie kobietą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W, bólach poczęła mię matka, powiła w męczarniach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Karmiła mię mlekiem mieszanym ze łzami; ojciec i krewni spoglądali na mnie niechętnie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Sprzedano mię wcześniej, niż umiałam wymówić: niewola...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Handlarz pilnie upiększał me ciało, kształcił głos, zbogacał umysł. Wieszał na mnie ozdoby, jak wiesza się rzeczy na kołku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Poznałam słowa miłości i myśli bohaterskie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Kiedym była świeża i giętka, jak gałązka na wiosnę, sprzedano mię sprośnemu starcowi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»W objęcia me stęsknione do miłości co noc wdzierały się wstrętne, nienawistne cielska...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Biliście mię, gdy nie rozchylałam dla was stulonych odrazą warg, jako pęk róży...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Dręczyliście mię, gdy niezwalczona, silniejsza od bólu żałoba zaćmiewała wesołość mą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Daremnie w chwili skonu prosiły o kroplę wody spieczone wargi me, te wargi, z których gwałtem spijano co dzień rozkosz i codzień wlewano w nie przemocą trunek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Byłam dla was mniej niż cień, mniej niż nikła chwilka...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Nie miałam ani własnego ciała, ani własnej duszy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Gdy teraz umarła spoglądam za siebie, widzę, jak cmentarnicy niosą mego trupa, odarłszy go bezwstydnie z upiększeń i odzieży...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Nie zakopano go nawet do dołu, lecz rzucono w polu, pokrywszy zaledwie szmatą przegniłej rogoży!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Czarne me włosy rozsypały się po zbrukanej ziemi, czerwone, haftowane trzewiczki wystają bezwładnie z pod cuchnącego łachmana; rozkrzyżowały się przyuczone do uścisku ramiona...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Dzióbą kruki me oczy otwarte, szarpią psy moje piersi pieszczone...«

Niby kłosy, owiane nagłym podmuchem, pochyliły tancerki pobladłe twarze ku śpiewaczce.
Zmieszany Kim-ok-kium mierzył ją złemi oczyma. Książę zwrócił się ku niej całem ciałem, w oczach miał łzy.
— Za daleko zajdzie! — przeleciało jak błyskawica przez głowę Kim-ok-kiuma i ogarnął go poważny niepokój.
— Miały być tańce! — mruknął, ziewając, globtrotter.
— Istotnie, kochany Kim-ok-kiumie, kazałbyś zatańczyć coś... wesolutkiego! — zawołał głośno d’Artagnon, który również się nudził, gdyż nic nie rozumiał.
— Będzie, wszystko będzie!... Noc długa... — śmiał się gospodarz, przepełzając obok księcia.
Niepostrzeżenie pojawili się muzykanci; cała orkiestra z bębnami, kobzami, skrzypcami, wielkiemi tam-tamami i usiedli w przeciwnym końcu sali pod ścianą.
Tancerki znikły, ale w sąsiedniej ubieralni słychać było ich głosy i śmiechy, szum jedwabiu oraz ostrożne postukiwanie kastaniet. Po niejakim czasie wyszły stamtąd cztery dziewczyny, ubrane w pyszne barwne stroje, bogato haftowane i upiększone złotem, srebrem, paciorkami.
Stanęły nieruchomo w czterech rogach w jednakowych pozach.
Jednocześnie dwie pozostałe, w białych, powłóczystych szatach, zaczęły niezmiernie wolno potoczyste ruchy w takt muzyki.
Był to taniec pięknych, ruchomych posągów z białego marmuru. Cztery barwne postacie zastygłe po rogach, wydawały się wielkimi kwiatami, tryskającymi z posadzki. Co jakiś czas zgodnie, w jednym oka mgnieniu, zmieniały swe pozy, zmieniały barwy i kształty.
Krajowcy z lubością przyglądali się czarującemu widowisku, gdzie każdy gest miał ukryte znaczenie. Nawet europejczycy zdradzali z początku zaciekawienie, ale widowisko trwało dla nich zbyt długo, muzyka wydawała się wrzaskliwą i niezrozumiałą.
— Co to za Wschód! Taki Wschód widywałem w Paryżu i wiedeńskim Überbretl... Nawet lepszy!... Zwykła pantomina z muzyką... — gadał dość głośno globtrotter, zwracając się do Francuza.
— Zapewne, że trochę za długo i trochę za... wolno! — odrzekł ten. — Ale przyzna pan, że tworzy to dość ładne tło spokoju i powagi dla następujących potem ognistych i zmysłowych rozkoszy... Korejczycy, o ile uważałem, czynią to z rozmysłem. Niech pan uzbroi się w cierpliwość, one przyjdą, znam Kim-ok-kium’a. Jest ich wielkim miłośnikiem i domyślam się, że gotuje nam dziś coś nowego. Zauważył pan tę ładną tancerkę, co śpiewała, to nowa gwiazda, nie spotykałem jej przedtem...
Wśród tańczących nastąpił nagły ruch, cztery barwne figury zmieniły miejsca, utworzyły pośrodku kolorowy rząd, na którego tle białe widma przepływały z wzniesionemi rękami. Poczem znów rozbiegły się tancerki po czterech rogach, aż wreszcie białe widma zamarły bez ruchu pośrodku a wesołe, kolorowe dziewczęta otoczyły je ruchliwym, motylim korowodem.
Niespodzianie, w pół taktu zagrzmiał tam-tam, tancerki skłoniły się nizko do ziemi i znikły. Nastąpiła przerwa, podczas której podawano herbatę, ciasta, owoce, napoje. Tancerki śpiewały na żądanie wesołe, powszechnie znane piosenki, wtórując sobie na gitarach.
Piękny, piersiowy głos Ol-soni przebijał się w chórze, jak przebija aksamit z pod cienkiej koronki. Następny taniec miał tempo żywsze, chwilami hulaszcze. Znów powietrze sali zatruwał zapach grzanej wódki ryżowej, win europejskich, przypraw korzennych, kwiatów więdnących i spalonych wonności. Goście niechętnie puszczali od siebie tancerki i Kim-ok-kium posłał po nowy ich zastęp.
Podczas gdy dwie z nich odgrywały zabawną pantominę, opiewając w wierszowanych strofach przygody dwóch dziewcząt zbłąkanych w lesie, inne bawiły ucztujących, odpowiadając na ich natarczywe zaloty spojrzeniem, uśmiechem, zręcznem słówkiem.
Koło biesiadników rozbiło się na małe kółka kobiet i mężczyzn, prowadzących ciche rozmowy i wybuchających głośnym śmiechem. — Drżąca muzyka gitar, śpiew, to milknący, to wznoszący się na nowo, szmer głosów nabrzmiałych weselem, tłumioną żądzą lub figlarną, odmowną przekorą, wypełniały salę zawrotnym wirem. Oczy mężczyzn i kobiet płonęły, na policzki ich wybiły rumieńce, otwarte usta schły, jak płatki kwiatów w spiekotę.
Kim-ok-kium kiwnął na starszą tancerkę i szepnął jej coś, poczem ta podeszła i powiedziała słów kilka do Ol-soni, rozmawiającej z księciem. Dziewczyna potrząsła przecząco głową, ale gdy poprzednia towarzyszka księcia zajęła jej miejsce, odeszła niepostrzeżenie do sąsiedniego pokoju. Długo jej widać nie było. Kim-ok-kium niecierpliwił się.
— Ona nie chce... Ona mówi, że jest... wykupiona, że jej tańca tego tańczyć nie wolno!... — przekładała mu starsza tancerka, wezwana ponownie.
— Musi, powiedz jej, że musi!
— Ależ, wielmożny Panie, ten taniec istotnie... Ona, wielmożny Panie!... Ona dwa lata już, jak jest wykupiona... przez syna wielmożnego Pana...
— Co?!...
— ...i powiada, że będzie tańczyć jedynie... na osobisty i wyraźny... rozkaz Pana!...
Kim-ok-kium po krótkim namyśle sam udał się do garderoby, gdzie wśród rozrzuconych sukien, kwiatów i płatów jedwabiu, stała oparta o ścianę Ol-soni.
— Czy Wielmożny Pan doprawdy życzy sobie, abym tańczyła ten taniec?
— Musisz tańczyć! Poto tylko zostałaś tu wezwana...
Bolesny skurcz przeleciał jej koło ust.
— Już od dwóch lat nie tańczę tego tańca...
— Żadnych nie przyjmuję wymówek. Powiedziałem ci, że musisz... Rozkazuję!...
W jego gniewnem, surowem spojrzeniu dostrzegła błyski innych drogich oczu i opuściła głowę. — Była tak piękną w swym smutku, że wyraz twarzy Kim-ok-kium’a zmiękł cokolwiek. Lecz nie zmienił żądań; natychmiast odwrócił się i wyszedł.
— Co się stało? Gdzie Ol-soni? — pytali goście.
— Ol-soni zaraz będzie tańczyć Dżon-kii-no! — odrzekł wesoło gospodarz.

— Ach, Dżon-kii-no!... Cudownie!

Dżon-kii-no!
Dżon-kii-no!

śpiewali, klaszcząe w ręce, podochocony d’Artagnon i rozweselony globtrotter.
— Nowy taniec! — szepnął księciu siedzący poza nim dworzanin.
— Ee! — odrzekł ten z łagodnym uśmiechem.
Osowiałe, zmęczone tancerki znowu rozruszały się, ożyły i zajęły porządkowaniem sali. Postawiły pośrodku w kwadrat cztery wysokie, bronzowe świeczniki z grubemi, jak pochodnie, czerwonemi świecami, wyrównały maty, poczem znikły i pojawiły się po niejakim czasie. Weszły jedna za drugą, uklękły, oddały czołobitny ukłon i utworzyły wśród płonących świeczników luźne, barwne koło. Muzyka zagrała cichy, skoczny pląs. We drzwiach ukazała się Ol-soni, przebrana za gejszę japońską, w szarej, wytwornej sukni jedwabnej do ziemi, przepasanej jaskrawym »obi«, z drogim, białym wachlarzem w ręku i ślicznymi bladymi kwiatami we włosach.
Uklękła w wieńcu towarzyszek i oddała nizki, do samej ziemi ukłon obecnym. Następnie uniosła się ruchem motyla i wolniuchnymi, drobnymi krokami do taktu muzyki, otwierając od czasu do czasu wachlarz, obeszła stojące w kole towarzyszki.

Dżonka, dżonka
Wzdęte żagle
Ma

Zaśpiewała cicho i spokojnie:

Dżon-kii-no, Dżon-kii-no!
Naga-sa-ki! Joko-ga-ma
Kobe! — Maru!
Cho!

Odpowiedziały chórem tancerki, kołysząc się i okręcając na miej sen.

U tej dżonki
Półokrągłe
Dno!
Dżon-kii-no! Dżon-kii-no!
Naga-saki! Joko-ga-ma
Kobe! — Maru!
Cho!

Odpowiedziały tancerki, robiąc żwawsze ruchy i wyrazistsze gesty.

Ciepłe fale
Porze dżonki
Dziób!
Dżon-kii-no! Dżon-kii-no!...

Muzyka stawała się coraz głośniejszą, śpiew i pląsy coraz szybsze i namiętniejsze. Wielu z mężczyzn zerwało się i podszedłszy do tancerek, klaskało do taktu w dłonie... Monsieur d’Artagnon nawet wmieszał się rezolutnie w ich grono. Jeden książę pozostał na miejscu, pochylił się jeno naprzód i oczów nie spuszczał z Ol-soni. Dziewczyna niezmiernie skromna i wdzięczna, zdawała się nie rozumieć, co śpiewa. Gdy w kole jej towarzyszek coraz gwałtowniej wrzały hulaszcze okrzyki, gdy sploty kobiet i mężczyzn stawały się coraz wyuzdańsze, ona z zupełnym spokojem śpiewała:

A więc zrzucam
Mój jedwabny
Pas!...

Rozwiązała swe szkarłatne »obi« i odrzuciła za siebie.
I tak za każdą zwrotką, sztuka po sztuce zwlekała z siebie odzież, pozostając spokojną i uśmiechniętą wśród wieńca rozpasanych towarzyszek.
A miała na sobie kilka szat, wszystkie długie, wszystkie na piersiach rozcięte a coraz piękniejsze, barwniejsze i droższe, im były bliższe ciała.
Wreszcie została w szacie koloru słonecznego dnia, całej zahaftowanej ślicznymi kwiatami, motylami i ptakami, jak cudny krajobraz Japonii...
Wzruszenie odbiło się na twarzy tancerki. Członki jej to mdlały w chwilowym bezruchu, to prężyły i trzepotały się, jak krzak leszczyny, owiany podmuchem nadlatującej burzy... Szata spadła, zgasło światło elektryczne. W czerwonym blasku, podobnych do pochodni, świec, płynął w pląsach przejrzysty obłok różowego giezła tancerki, w którem niby płomień świeciło blade i smukłe jej ciało.
Potężne uderzenie ganga urwało muzykę, tancerka odrzuciła w tył ramiona i głowę i... zamarła... Jedwabie spłynęły z niej, jak woda.
Chwilę stała tak wygięta, jasna, wiotka, jak sierp miesiąca. Jej rozrzucone, drgające ręce obejmowały słup nikłego powietrza i tuliły go łagodnie ku wzdętym piersiom, białym, okrągłym, jak para śpiących, zwiniętych, różowo-dziobych gołębi. Wtem stulone kolana tancerki drgnęły, ugięły się i padła twarzą na ziemię, jak kiść strząśniętego jaśminu.
Gdy w chwilę potem znów zajaśniało światło elektryczne, już nie było tancerki; zato z otwartych drzwi wysunął się szereg wiotkich, wytwornych niewieścich postaci w powłóczystych szatach, niosąc nowe potrawy i napoje...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.