Odgłosy Szkocyi/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Firth of Forth. — Morzem do St. Andrews. — Ruiny tego miasta. — Uniwersytet. — Kazalnica Knoxa. — Z St. Andrews do Kinross. — Jezioro Loch Leven. — Baszta więzienna Maryi Stuart. — Nieco historycznych wspomnień. — Burnisland. — Kąpiele morskie w Aberdour.

Jest Niedziela, wszystko co żyje w Edynburgu, śpiewa psalmy w kościele, wszystkie sklepy pozamykane, wszelki ruch, jak zwykle w Niedzielę, wstrzymany. Co robić? Bawiąc przez dwie Niedziele z rzędu w stolicy kraju, miałem sposobność być na nabożeństwach w kościołach St. Giles i Knoxa, nie chcę dziś znowu śpiewać psalmów, zwłaszcza, że pogoda ładna, słońce wspaniale świeci, a czasu do stracenia nie mam. Korzystam więc z pierwszego lepszego cab'u, jaki mi się nasuwa na drodze, i nie pytając o cenę, każę się wieźć do Leith. Wprawdzie i w Leith byłem już kilkakrotnie, widziałem wszystko, co tam jest do widzenia, ale czytam właśnie na rogu George-street, że dziś ztamtąd statek odbywa przejażdżkę po zatoce Forthy. Co za liberalizm, myślę, Niedziela i wycieczka dla przyjemności, nie bardzo pasują do siebie w tym surowym kraju, ale co mi tam do tego, statek jedzie, pojadę i ja z nim.
Przybywam do Leith i udaję się do przystani. Niewielką garstkę spostrzegam nad wodą, ale ponieważ każdy z zebranych tam ma bilet w ręku, sądzę przeto, że dla tej nawet garstki statek pójdzie. Tak też się dzieje, i punkt o godzinie 12 w południe, prujemy niewielkim steamer’em mętne fale Forthy.
Powiedzieliśmy zdaje się wyżej, że Fortha, płynąca od Stirlingu dość wąskiem korytem, pod Kinkardine, rozszerza się znacznie, a pod Queensferry ścieśnia na chwilę, aby już zaraz za tą miejscowością, zamienić się w morze. Wprawdzie geograficznie, morze Północne zaczyna się dopiero od Fife Ness na północy, a od Noth Berwick na Południu, do tych dwóch punktów zatem od Queensferry, cały obszar rozlanej wody, jest tylko zatoką tej rzeki, ale obszar to tak znaczny, że za morze uważa je każdy, zwłaszcza też, że i woda tu słono gorzka i fale często przypominają nawałnice oceanu. „Przejażdżka więc po morzu“, „kąpiele morskie“, są to utarte tu w rozmowie termina, i niezupełna ścisłość takowych, tylko geografowi nie mile wpada w uszy. Ale że ani ja, ani prawdopodobnie czytelnik mojej książki, specyalistą geografem nie jest, przeto, że użyję prawnego wyrażenia, „zapisywać się na fałsz“ nie będziemy, i traktować będziemy tę zatokę, jakby była rzeczywiście morzem.
Jadę więc, ale przedewszystkiem dokąd jadę? Zamiarem moim, jest po zobaczeniu hrabstw, ciągnących się na południe Forthy, poznać choćby przelotnie te, jakie są rozpostarte na jej północy, jadę więc do St. Andrews, miasta jednego z najstarszych w całej Szkocyi, a następnie przez Kinross i jezioro Loch-Leven, zatoczę z powrotem koleją łuk na południe. Takim więc sposobem wyzyskam wszystko, co tu jest do widzenia na wschodnim krańcu tego kraju, zanim przeniosę się na jego kraniec przeciwległy, w świat gór i jezior najwspanialszych na całej północy Europy.
Podróż do St. Andrews, trwa przeszło trzy godziny, nie płyniemy jednak środkiem Forthy, ale trzymamy się jej zachodnich brzegów, przy których zatrzymujemy się kilkakrotnie. Dozwala mi to przyjrzeć się gęsto zaludnionemu krajowi. Gdzie okiem rzucę, ogrody i pola uprawne, co kilkaset kroków szereg białych domków, przeglądających się w falach wody, tu i owdzie mały i schludny kościółek, skromną wieżyczką strzelający do nieba. Krajobraz cichy, pogodny, zarywający coś z naszego i gdyby nie te niewielkie zresztą góry, które zarysowują mi się w dali, byłby do naszego zupełnie podobny. Mijamy Portobello i Musselbourgh na brzegu wschodnim rzeki, Largo i Elie na zachodnim, daleko już pozostały za nami w tyle, nagle ukazuje nam się na środku morza stroma skała wystająca z wody do góry. To wyspa May (Isle or May), maleńki skrawek płaskiej na całej niemal przestrzeni ziemi, na zachód tylko obwarowany naturalną basztą, która w tem miejscu, wśród tych wodnych obszarów, jest miłem urozmaiceniem dla oka, ile że skały, które tę basztę tworzą, mają ciemno zieloną powierzchowność. Majtek, do którego zwracam się po bliższe informacye, objaśnia mnie, że maleńka ta wysepka, posiada wyborną kryniczną wodę i skutkiem tego jest doskonałą stacyą okrętową, posyłam więc temu dobroczynnemu skrawkowi ziemi wdzięczne spojrzenie, i zwracam się z moim statkiem w stronę Fife-Ness. Tu już jesteśmy wśród pełnego morza, czujemy to dobrze, silne bowiem fale podrzucają okrętem, jak piłką do góry. To wywołuje swój skutek, i jedna z dam, obok mnie oparta o baryerę okrętową, doznaje nawet silnego zawrotu głowy i zaczyna doświadczać przyjemnych początków choroby morskiej. Szczęściem, z Fife-Ness do St. Andrews już niedaleko, nie ma więc czasu, aby początki te przybrały rozmiary większe, dostrzegamy w dali długą linję, pionowo wpuszczoną w wodę, poznajemy że ta linja, to przystań, do której przybijają okręta, zbyt głęboko wrzynające się w morze, aby mogły podpływać pod sam brzeg; jesteśmy w St. Andrews.
Spoglądam na mapę i widzę, że St. Andrews leży na północnym skraju małego półwyspu, oblanego od południa wodami Forthy, a od północy rzeką Tay. Zaglądam do historyi i czytam, że choć początek tego miasta ginie w mrokach niepewności, wątpliwości jednak nie ulega, że istniało już ono w X wieku, i jest jednem z najstarszych w całej Szkocyi. Do czasów nowszych, nie było ono głośnem na widowni świata, dopiero krwawa reformacya religijna, wycisnęła na niem swoje piętno. Tu to wtedy zginął za swoje przekonania religijne, Jerzy Wishart i grono innych szlachetnych synów Szkocyi, tu zamordowany został w zapale walki, w roku 1546 kardynał Beaton. A gdy słynny John Knox potrzebował silniejszego niż w Edynburgu oparcia dla swojego religijnego nowatorstwa, tu obrał miejsce na swoje zamieszkanie, i ztąd wśród oklasków sfanatyzowanych tłumów, ciskał grom po gromie na głowę papiestwa i katolicyzmu. A jeżeli dodamy do tego, że w St. Andrews istnieje od niepamiętnych czasów stary uniwersytet, jeden z najstarszych na całej północy Europy, a w samem mieście wspaniałe sterczą ruiny, jedne z najdzikszych w całej Szkocyi, to zrozumiemy interes, z jakim stawiałem nogi na stałym gruncie, dającym mi nadzieję oglądania tego wszystkiego własnemi oczami.
Mając zdać sprawę, z tego com tu widział, powiem, że St. Andrews, mimo bezsprzeczną starożytność swoją, wcale na stare miasto nie wygląda. Z wyjątkiem dzikich istotnie ruin kościoła i zamku, uniwersyteckiego budynku i kilku mniejszych gmachów, ma ono wygląd miasta nowożytnego, tego, co Anglicy nazywają pospolicie a resort for sea-bathers, a co przetłomaczylibyśmy na nasz ojczysty język, przez miejsce kąpielowe. Istotnie, ulice tu są proste i długie, domy czyste i wysokie, a hotele, jakie tu gęsto spotykam, na dowód, że podróżni często zawadzają o ten punkt, mogłyby nawet bez sromu, stanąć obok hotelu Europejskiego w naszej stolicy. I tylko widok tych ruin, i tych starych gmachów, świadczy nam o tem, że jesteśmy w otoczeniu, gdzie się oddawna rozgrywały dziejowe wypadki, i że nie od wczoraj ruchliwo tu jest i głośno, jak oto teraz na tym cmentarzu, przytulonym do poszarpanych murów zniszczonego przez czas kościoła. Istotnie, ruchliwo tu i głośno. Jest Niedziela, więc każdy, kto uważał spacer poza miasto za rzecz zdrożną, i prowadzącą prostą drogą do piekła, tu nie wstydził się przyjść, na to miejsce wiecznego spoczynku tych, którzy nas wszystkich w wędrówce życiowej wyprzedzili. Z jakże przeróżnem uczuciem w duszy — myślę — przechadza się każdy po tem miejscu, jakież odmienne wrażenia malują się na każdego twarzy, jakież niejednakowe pragnienia wyrywają się z każdej piersi! Ten starzec siedzący na kamiennej ławce, myśli pewno o tem właśnie, że mu niezadługo przyjdzie pożegnać się ze światem i pójść do tych, którzy cicho śpią w tych tu grobach, to płoche dziecko, skaczące po trawniku i odrzucające nogą kamienie z maleńkiej mogiły, dziwi się pewno, że siostrzyczka jego, która niedawno z wiankiem na skroni, ułożoną została do snu, nie chce wstać i pofiglować z niem, mimo, że słońce tak pięknie tam przyświeca, a dobra mama figlować dzieciom nie wzbrania, a ta smutna, czarna kobieta, zapatrzona w głębokie fale morza i pogrążona w głębszym od tego morza smutku, prosi Boga niezawodnie, by jej corychlej pozwolił się połączyć w tem uroczem miejscu, z jedyną swoją pociechą, którą z jękiem oddała ziemi przed rokiem. A jest tu bo istotnie uroczo, tak uroczo, że zazdrościmy, z pewnością już wszyscy tym, którzy tu obrali wieczne mieszkanie.
Patrzmy. Cmentarz niewielki, murem ogrodzony, okolony zewsząd zielenią gęstą drzew, zajmuje wschodnią część miasta na pagórku. Gdzie się obejrzysz, wszędzie wieńce i kwiaty. Na każdym grobie, pietyzm pozostałych, porzucił naczynia szklane, wewnątrz których sztuczne girlandy, bielą się nieśmiertelną białością, przypominając niby nieśmiertelność tych dusz, których cielesna powłoka spoczywa w ziemi. A z jednej strony cmentarza, wysokie stare zręby czarnego szkieletu kościoła, kierujące oczy ku niebu, z drugiej jasne morze, prowadzące wzrok nasz w nieskończoność, wszędzie zieleń, napawająca go jakąś dziwną błogością, wszędzie aromat wlewający balsam w duszę. Jakże w pięknem miejscu śpią oni tu, umarli — pomyślałem, — i o ileż szczęśliwsi są od nas, wiedzą bowiem o tem, że ich z tego czarownego otoczenia, nikt nigdy wyprowadzić nie zechce. A my żywi? Czy ten nawet, który dziś dumnie, jak indyk, stąpa po marmurowych posadzkach pałaców, pewnym jest tego, że reszta życia rozpoczętego na różach, nie spłynie mu już w wilgoci, opuszczeniu i brudzie?...
Niedaleko ruin kościoła, znajdują się ruiny zamku. Powiedziałem wyżej, że przedstawiają one obraz najdzikszych ruin w Szkocyi. Tak jest, zwłaszcza też, gdy się podpływa ku nim od strony morza. Wydają się wtedy potarganemi, skutkiem jakiegoś wulkanicznego wstrząśnienia, skałami, porzuconemi tu jako groźba dla statków, któreby chciały niebacznie poszukać tu przystani. Nadewszystko też nocną porą, gdy księżyc wychyli z poza chmur swe oblicze, widok tych czarnych, walących się baszt, ma coś przerażającego w sobie, i nie dziwię się wcale, że wedle ludowego podania, w pośród nich przeklęte duchy obrały sobie wieczne siedlisko. Nie mogły one zaiste, poszukać sobie odpowiedniejszego.
W St. Andrews jest jeszcze do widzenia uniwersytet. Ale nie oglądałem go wewnątrz. Z powodu Niedzieli, aule były zamknięte i nikt wprowadzić mnie do nich nie śmiał. Za to młoda córka bedela, znalazłszy przypadkiem klucze od kościoła uniwersyteckiego, oprowadziła mnie po nim. Sam kościół ciemny i skromny, niczem szczególnem się nie zaleca, ale ciekawy on z tego względu, że tu kazał przed trzema wiekami John Knox. Do dziś jeszcze, w rogu świątyni widać starą drewnianą kazalnicę, z której rozlegały się słowa, przed któremi padła Marya Stuart. Kazalnica ta, to jedna z najdroższych relikwii całej Szkocyi. Surowy jej wygląd, uzupełnił surowe wrażenie, jakie wywarły na mnie, dom i kościół tego reformatora w Edynburgu.
Do Loch-Leven z St. Andrews, kilkanaście angielskich mil. Jedzie się naprzód koleją do Kinross, tam wsiada się w niewielką łódkę i w pół godziny jest się u progów baszty, gdzie więzioną była Marya Stuart. Ale naprzód przypomnijmy sobie, choć w krótkości, wypadki historyczne, które ją z salonów Holy-rood, do nagich cel Loch Levenu przyprowadziły.
Rizzio i Darnley, spoczywali już w grobie, występny Bothwell, osiągnął już cel swoich zabiegów; posiadł koronę i piękną rękę Maryi. Zdawało się wszystko skończone, królowa pozbyła się nienawistnego człowieka, zaślubiła tego, w którym spodziewała się znaleźć ideał cnót, sam Knox nawet ogłuszony ogromem jej występku, przycichł na chwilę i przestał ciskać w Holy-rood gromy. Ale był to spokój przed burzą, złe spłodzone przez tę nierachującą się z niczem kobietę, musiało sprowadzić logiczne następstwa, po zbrodni musiała nastąpić kara, krew domagała się krwi. Opowiedzmy, zanim popłyniemy tam do tej baszty, jakiemi drogi szła ta kara ku Maryi Stuart.
W dniu 15 maja 1567 r., królowa Szkocyi uroczystym związkiem połączyła losy swoje, z losami Bothwela. Stając z nim razem na kobiercu ślubnym, chciała bezsprzecznie zaspokoić swoje namiętności, pragnęła, być może, wynagrodzić go za usługi, jakie jej oddał, odrywając ją od boku znienawidzonego Darnleya, ale zapomniała o tem, że lud całego kraju oburzony był jej postępkiem, że uważał nieledwie za świętokradztwo jej małżeństwo. I niedługo czekała na dowody jawnego niezadowolenia swoich poddanych. W niecałe trzy tygodnie po ślubie, w ciągu których jak opisywał ambasador francuzki, Le Croc, używała tak wielkiego szczęścia, że ciągle miała w oczach łzy, a na ustach pragnienie śmierci, a raz nawet nie zawahała się głośno domagać noża, aby nim przeciąć nić swego życia, w niecałe trzy, powtarzam, tygodnie po ślubie, dobrze życzący jej Earl of Argyl, przysłał jej zawiadomienie, że w Holy-rood nie może czuć się nadal bezpieczną. Jakoż w dniu 6 czerwca tegoż roku, opuszcza ona z Bothwelem mury zamku, przenosi się do Borthwick, zkąd w kilka dni potem, przebrana za pazia, do Dunbar, ale widząc, że wobec strasznego oburzenia na Bothwela, na nic nie przyda się ten niecny związek, który i tak nie posiał, gdyż posiać niestety nie mógł, na drodze jej życia róż, wyrzeka się publicznie swojego nowego małżonka i wzywa panów Szkocyi, by przyszli ją uwolnić z jego niewoli. Na pagórku tedy Carbery, niedaleko Musselbourghu, w dniu 15 czerwca 1567 r., a więc w okrągły miesiąc po niefortunnym ślubie, łączy się ona z wojskami tych ostatnich, podczas gdy Bothwell, ucieka na Północ Szkocyi i tam zostaje rozbójnikiem morskim na archipelagu wysp Orkney. Ale dostawszy się w ręce panów swej rady, nie wydostaje się już z nich nigdy. Wiozą ją oni niby niewolnicę do Edynburga, wystawiają tam na szyderstwo i przekleństwa rozwścieczonych tłumów, wreszcie nagle, pod osłoną nocy i strażą dwóch zaufanych, Lorda Ruthvena i Lindsaya, wywożą na jezioro Loch Leven. Tu Marya w strasznem osamotnieniu, w baszcie dokoła oblanej wodą, przebyła blisko rok czasu i doznała od swego otoczenia najstraszniejszych upokorzeń, na jakie narażoną kiedykolwiek była kobieta w koronie, a gdy w dniu 2 maja 1568 roku, cudem nieledwie uwolnioną została ze swego grobu, nie cieszyła się długo tą wolnością, gdyż już w 11 dni później, pokonana wraz ze swoimi stronnikami pod Langside, zmuszoną była na zawsze porzucić Szkocyę. Odtąd życie jej, nie było życiem. Zdawszy się na łaskę i niełaskę Elżbiety, swojej najstraszniejszej nieprzyjaciółki, skazaną została przez nią na śmierć, i w dniu 7 lutego 1587 r., dała głowę w zamku Fotheringay. Powiadają, że gdy szła na szafot, przysięgła na Chrystusa, rozciągniętego na krzyżu, że była niewinną morderstwa Darnleya, i że takie samo co do niej wyznanie, zrobił Bothwell przed swoją śmiercią, kiedy w niewoli u Duńczyków, w nędzy i poniewierce wydawał ostatnie tchnienie. Kto się, pytam teraz, zoryentuje w tym labiryncie ciemnych jak noc zagadek, jakie przedstawia żywot tej kobiety? Kto?...
Otóż to z umysłem przepełnionym takiemi wspomnieniami, na wątłem czółnie przypływam z przystani w Kinros do wyspy, która była przedostatnim etapem tragedyi Maryi Stuart. Droga nie długa, więc przebywam ją prędko. Zaledwie odbiłem od brzegu, aliści na środku wody ukazała się maleńka wyspa, a dalej za nią druga i trzecia. Na pierwszej z nich dostrzegłem resztki murów, — to właśnie więzienie królowej. Sterujący czółnem, gdyśmy podpływali ku ruinom, podniósł się z miejsca, i ukazując na basztę, najlepiej od zniszczenia zachowaną, patrząc w nią, zaczął opowiadać coś długo. Przysłuchiwałem się mu uważnie, kiwałem nawet znacząco głową gdy się do mnie zwracał, ale przyznaję, że nie rozumiałem z tego co mówił, nic. Mówił bowiem tak zepsutą angielszczyzną, mieszał do swoich słów tyle wyrazów ludowych szkockich, że nie wątpię, iż nie zrozumiałby go nawet rodowity mieszkaniec Londynu. Ale co najzabawniejsza w tem wszystkiem to to, że zdawało się temu poczciwcowi, iż mówi językiem Byrona, i nie mógł doprawdy pojąć, dlaczego ja, który przed chwilą dość długo u przystani rozmawiałem po angielsku, z utrzymującym łódki na jeziorze, z nim musiałem po zamianie paru słów, przerwać niegrzecznie wszelką konwersacyę.
Więzienie Maryi Stuart, jest dziś w zupełnej ruinie, ślady pozostałych jednak murów, pozwalają stworzyć sobie dokładne wyobrażenie całości. Otóż choć sama wyspa jest niewielką, widać z tych śladów, że zamek był obszerny, a tu i owdzie sterczące do góry zręby, przekonywają, że musiał być i warownym. Najlepiej zachowała się od zagłady, baszta, w której więzioną była Marya, ale i ona wygląda bardzo smutno. Zewnątrz okna, nie wiele wprowadzające do niej światła, w środku wyłamany otwór, przez który właśnie uciekała królowa, wreszcie mur gruby potargany i walący się bez dachu, — oto wszystko. A wewnątrz? Pokój, gdzie stało właśnie łóżko królowej, podziemne nory przypomina, a drugi pokój dla jej służby na dole, prezentuje się jeszcze okropniej. Kiedy po tych pokojach chodzisz, musisz uważać, by ci co na głowę nie spadło, byś nóg nie połamał na gruzie, po jakim musisz stąpać. Nieporządek i nieład widzisz na każdym kroku i dziwić się doprawdy musisz, że Szkoci, którzy tak gorliwie pielęgnują wszystkie zabytki swojej przeszłości, tu okazali się tak niedbałymi. A przecież, jakże małym pieniężnym wysiłkiem, możnaby tę przynajmniej basztę doprowadzić do jakiego takiego stanu, i wstrzymać ją na drodze ku pełnej ruinie, po której bieży z szybkością kuli, toczonej po równi pochyłej na dół!...

∗             ∗

Loch Leven, to ostatnie w Szkocyi miejsce, na którem Marya, dłużej wycisnęła swoje stopy. Odtąd już w podróżach moich po tym kraju, nigdzie ze wspomnieniem jej spotykać się nie będę, chyba w Stirlingu, gdzie przecież przelotnie tylko, przepędziła, i to nie najważniejsze swojego życia dni. Zanim więc pożegnam te ruiny, niech mi wolno będzie, podać charakterystykę ogólną tej kobiety, skreśloną piórem jednego z najdzielniejszych badaczów jej życia w ubiegłym wieku, Wiliama Robertsona. Czytelnik, — sądzę, po przeczytaniu poniższych, nie bardzo znanych już dzisiejszemu pokoleniu słów, nauczyć się z nich będzie mógł wiele, a niejedna uważna czytelniczka, wyprowadzi z nich pożyteczne wnioski, które jej dadzą poważnie do myślenia, a nawet przydać się mogą w życiu. Przekona się być może namacalnie ona o tem, że największe dary Boga w kobiecie, piękność, nauka i rozum, pójdą na marne, i co więcej, doprowadzą do nieszczęścia, jeśli ich nie ożywi promień niebiańskiej miłości, jeśli je zmrozi i zbeszcześci śmiertelny powiew nieokiełznanych namiętności i ambicyi.
Ale posłuchajmy, co o Maryi, powiada Wiliam Robertson:
„Co się tyczy osoby królowej (a okoliczność to nie małoważna, gdy się ma do czynienia z rządami kobiety), wszyscy współcześni pisarze zgadzają się na to, że odznaczała się tak wielką pięknością i wdziękiem, jakie tylko mogą być udziałem kształtów człowieczych. Włosy miała ciemne, ale zgodnie z wymaganiami epoki, pociągała je delikatnie różnymi kolorami i układała w loki. Oczy miała ciemno-zielone, kształty niezmiernie wiotkie, a ręce i ramiona uderzająco proporcyonalne i delikatne. Postawą swoją, robiła wrażenie majestatu, a tańczyła, chodziła i jeździła, z nieopisanym wdziękiem. Odznaczała się przytem wielkiem zamiłowaniem do muzyki, śpiewała i grała na lutni z niezwyczajną biegłością“.
I dalej:
„Niezależnie od wszystkich czarów piękności i wykwintności swoich kształtów, Marya posiadała w sobie takie warunki, które nadawały jej jakiś niedający się pokonać urok; była grzeczną, uprzejmą, przenikliwą, dowcipną, zdolną mówić i pisać o wszystkiem, z wielką łatwością i godnością; prędką jednak i gwałtowną w uczuciach, gdyż serce jej było ciepłem i wolnem od podejrzeń, nieznoszącą przeciwności i oporu, gdyż ją od niemowlęctwa traktowano jako królowę, nie wolną w pewnych okolicznościach od skrytości, którą w nią wpojono na tym zepsutym dworze, na którym wychowanie odebrała, nie obojętną wreszcie na pochlebstwa, w których nieledwie każda kobieta, widzi skutek swoich wdzięków. Złożona raczej z właściwości, które kochamy, niż z przymiotów, które w nas podziw budzą, była prędzej miłą kobietą, niż niepospolitą królową. Żywość jej umysłu, nie hamowana w dostatecznym stopniu gruntownością sądu, i ciepło jej serca, nie zawsze umiarkowane powściągliwością, doprowadziły ją do błędów i zbrodni. Namiętność jej do Darnleya, była silną, młodzieńczą, nieokiełznaną, a choć gwałtowne przerzucenie się jej do nienawiści, było naturalnem następstwem jego niewzajemności, niewdzięczności, obelg i brutalności, mimo to wszystko, nic, nawet zręczność Bothwella i wielkość usług, jakie jej oddał ten człowiek, nie są w stanie wytłomaczyć jej przywiązania do niego. Nawet wolne obyczaje jej wieku nie mogą usprawiedliwić tego pociągu królowej ku niemu, i ze wstrętem tylko możemy spoglądać na niecne i tragiczne sceny, będące następstwem tego stosunku. Ludzkość chętnie jednak rzuca zasłonę na tę stronę jej charakteru i raczej zgodzi się przypisywać jej postępki w tym względzie jej położeniu społecznemu, niż usposobieniom jej natury, i dlatego ubolewa chętniej nad pierwszem, niż potępia przewrotność tej ostatniej. Jej cierpienia, tak dobrze w stopniu, jak i w trwaniu, przechodzą wszystko tragicznością swoją, co wyobraźnia nasza byłaby w stanie stworzyć dla obudzenia sztucznego smutku i współczucia, i kiedy pomyślimy o nich, wtedy stajemy się nieledwie skłonnymi zapomnieć o jej słabości; wtedy to myślimy o jej błędach z mniejszym wstrętem, i zdaje nam się, że ronimy łzy za kimś, kto więcej od Maryi Stuart, zbliżony był do czystej cnoty“.
Tyle Robertson.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powracam łódką z tego niefortunnego miejsca i rozmyślam o tych jego słowach. Jadę ku Kinross, a oczy mam zwrócone w stronę czarnych murów okropnej baszty, gdzie przed trzema wiekami tyle łez gorzkich pociekło z tych pięknych oczów. I na usta przychodzi mi znowu, jak przed pałacem Holy-rood w Edynburgu, zapytanie. Czemu ta kobieta, stworzona do blasku i wesela, była tak nieszczęśliwą w życiu, czemu zmarnowała tyle sił, dokonała tak okropnej zbrodni? I na zapytanie to, daje mi natychmiastową odpowiedź, słynny historyk szkocki, z którego własnemi słowami załatwiłem się przed chwilą. Tak bo jest, — wychowano tę kobietę źle, nie wpojono w nią żadnych zasad, od zarania lat jej rozwinięto w niej przymioty towarzyskie, nie tknięto wcale jej charakteru, wszczepiono powierzchowną religijność, zaniedbano powiedzieć jej o tem, czem jest prawdziwa miłość. A że natura dała jej boskie kształty, przeto powyższe ziarna, posiane na takim gruncie, nie mogły wytworzyć nic innego nad to, co wytworzyły. Była przyczyna, jest i logiczne jej następstwo. Dlaczego jednak wszedłszy raz na równię pochyłą płochości i pochlebstwa, Marya stoczyła się już po niej w przepaść, dlaczego ani religja, ani bezsporna dobroć jej serca, nie powstrzymały jej na drodze prowadzącej do zbrodni, na to już odpowiedzi nie znajduję. I tylko, wielki może znawca człowieczego serca, Szekspir, rozwiązuje poniekąd tę zagadkę, jaka przyczepiona jest do tej kobiety, kiedy rozmyślającemu nad potwornością własnej matki, Hamletowi, wkłada w usta te oto słowa:

Frailty, — thy name is: woman!
Słabości, — nazwisko twoje: kobieta!
∗             ∗

Kinross jest maleńkiem miastem. Brudne i biedne, przysiadło ono do wód Loch-Levenu, i nie zdolne byłoby przytrzymać nikogo w swoich murach, gdyby nie wspomnienia historyczne, przyczepione do niego. Że jednak kto oglądał Holy-rood, musi zobaczyć i tę basztę więzienną, że kto stąpał po pokojach grzesznicy, musi i pokutnicy schronieniu się przyjrzeć, przeto zawadza o to miasto wielu. Najlepszym tego dowodem jest kilka hoteli nad jeziorem, które w przeciwnym razie, nie miałyby tu racyi bytu, najlepszym i te ceny, jakie solidarni w wyzysku ich właściciele, nakładają samowolnie na przyjezdnych. Ale i na ten wyzysk chętnie się każdy zgadza, kto tu przychodzi, bo każdy wynosi z tego miasta wspomnienie smutne bardzo, co prawda, ale i pouczające niezmiernie. Dlatego też, corocznie mnóstwo angielskich i amerykańskich turystów, przebiega ulice Kinrossu, dlatego, jak mi opowiadano, utrzymujący łódki na jeziorze, robią latem świetne interesa. Któż bo pytam, ze znajdujących się w tych stronach, obojętnym może być na mury, po których spływały łzy najpiękniejszej z królowych, i najbiedniejszej z nędzarek tego świata?...

∗             ∗

Siedzę w wagonie kolei żelaznej i przerzucam francuzkiego Baedeckera. Szukam, czy tu z tej strony Forthy, nie pozostaje mi coś do zobaczenia, mam już bowiem jutro w południe przenieść się do zachodnich hrabstw Szkocyi, a nie wiem, czy czas i okoliczności, pozwolą mi tu kiedy jeszcze zawitać. Oczy moje padają na d wa wyrazy: Burnisland i Aberdour. Rozkładam mapę i widzę, że obie te miejscowości leżą prawie naprzeciwko Leith i Grantonu, na zachodnim brzegu szerokiej w tem miejscu jak samo morze, zatoki. Z Kinross i tu i tam niedaleko, więc w drodze już przenoszę się do pociągu zmierzającego do Burnisland, i w niecałe trzy godziny jestem na miejscu.
Chodzę po mieście i zadaję sobie pytanie, dlaczego przewodnik Baedeckera, zaleca podróżnym tę wycieczkę. Ależ tu nie ma do widzenia nic. Miasto niewielkie, wzdłuż zatoki rozpołożone, porządnie przedstawia się na oko. Ależ Szkocya to nie nasza prowincya, gdzie porządne miasto do osobliwości się zalicza. Wszędzie tu ład, wszędzie harmonja, wszędzie praca. Więc i w Burnisland spotykam to na każdym kroku, a jeżeli ruch tu większy niż gdzieindziej, to dlatego tylko, że tędy prowadzi teraz droga z hrabstw południowych tego kraju do północnych. Powiadam teraz. Gdy za lat kilka ukończonym zostanie most na Forthie pod Queensferry, cała droga kołowa skieruje się na to ostatnie miasto, a wtedy ruchliwy dziś Burnisland, pozostanie na uboczu. I chyba tylko ci z podróżnych, którzy zechcą kąpać się w Aberdour, zawadzać będą o ten handlowy i pulsujący życiem dziś punkt, i tu najmować konie, dla odbycia drogi jednej z piękniejszych na północnym brzegu Forthy i zobaczenia miejsca kąpielowego, jednego z wdzięczniejszych w całej Szkocyi.
Aberdour, — jest to osada przysiadła do brzegów zatoki. Złożona z kilkudziesięciu domów, osłonięta od strony lądu gęstą koroną drzew, jest miejscem kąpielowem, poszukiwanem nader przez wszystkich, którzy nie dla pokazu do morza jeżdżą. Skład goszczących też tu, jest nieco inny, niż w przeciwległem Portobello, gdzie i potrzeby życia droższe, i wygody daleko większe. Ale za to większą tu jest swoboda, wszyscy używający tu kąpieli, stanowią jakby jedną i ścisłą rodzinę, a że wszyscy mieszkają prawie razem na niewielkiej przestrzeni, przeto się łączą i bawią razem, niemal że od rana do zmroku. Nadaje to temu co się tu widzi, jakiś mieszczański, niemiecki charakter, ale pociąga to każdego ku sobie, dla kogo więzy towarzyskie są nieznośnemi. To też chętnie tu przepędza się chwile wczasu, i gdy się ztąd wyjeżdża, pozostawia się nader przyjemne wspomnienia, zwłaszcza też, że życie towarzyskie, jakie tu się widzi, przypomina swobodne swojskie stosunki, do których się przyzwyczaiło w domu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.