Ocalenie (Conrad)/Część V/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Otrzymawszy ostrzeżenie, d’Alcacer cofnął się i oparł o brzeg stołu. Nie mógł sobie nie uświadomić, że jest do pewnego stopnia wzruszony. I rzeczywiście, gdy prosił panią Travers o jakiś znak, przypuszczał że go to przejmie — ale nie sądził, że ujrzy ten znak tak prędko. Spodziewał się że i ta noc, jak wiele innych, upłynie mu na przerywanej drzemce, wśród niewygód i niepokoju rozstrzelonych myśli. A przytem zaskoczyło go własne wzruszenie. Pochlebiał sobie, iż ma większy zasób filozofji. Przyszło mu na myśl, że ten sławny instynkt samozachowawczy jest dziwnym objawem, objawem czysto zwierzęcym. „Bo jako myślącego człowieka“, zastanawiał się, „naprawdę nie powinnoby mnie to obejść“. Może być iż niezwykłość sytuacji tak na niego podziałała. Oczywiście. Gdyby leżał poważnie chory w hotelowym pokoju i posłyszał jakieś złowróżbne szepty, wcaleby go to nie obeszło. Tak, ale wówczas byłby naprawdę chory — a w chorobie człowiek staje się takim nieczułym. Choroba pomaga bardzo do obojętnego zachowania, które jest naturalnie jedynie właściwem zachowaniem dla światowego człowieka. Prawie żałował, że nie jest bardzo chory. Lecz pan Travers był najwidoczniej chory, a to mu snać niewiele pomagało. D’Alcacer spojrzał na jego łóżko; pan Travers leżał tak nieruchomo, że wydało się to d’Alcacerowi wyraźnie sztucznem. Nie dowierzał tej jego postawie. Wogóle nie dowierzał panu Traversowi. Niepodobna było odgadnąć, co ten człowiek zrobi za chwilę. Nie mógł oczywiście wpłynąć na wypadki w żadnym kierunku, ale zachodziła obawa, że pozbawi wszelkiej godności sytuację, która powinnaby się odznaczać powagą jako zrządzenie losu, jako okazja do męstwa. D’Alcacer był bystrym obserwatorem, czujnym na najsubtelniejsze odcienie i wolał się uważać za ofiarę nie oszusta lecz prymitywnego człowieka, zaplątanego naiwnie w walkę z niesprawiedliwością niebios. Nie zastanawiał się nad swemi uczuciami, mimo to przypomniał mu się w tej chwili ustęp z francuskiego poety, stwierdzający że po wszystkie czasy ci, którzy walczyli z niesprawiedliwością niebios, zdobywali tajny podziw i miłość ludzi. D’Alcacer nie posunął się aż do miłości, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego uczucia względem Lingarda były skrycie przyjazne i — powiedzmy — pełne uznania. Pan Travers usiadł nagle na łóżku. Jakież to przykre! — pomyślał d’Alcacer i wpatrzył się w końce swych trzewików, w nadziei że tamten znów się położy. Ale pan Travers rzekł:
— Pan jeszcze ciągle na nogach?
— Wcale nie jest jeszcze późno. O szóstej już się ściemnia — jedliśmy obiad przed siódmą — przez to noc wydaje się dłuższą, a ja sypiam dość marnie; nie mogę zasnąć aż późno w nocy.
— Zazdroszczę panu — rzekł pan Travers z jakąś senną apatją. — Zapadam ciągle w drzemkę, a przebudzenia są okropne.
D’Alcacer podniósł oczy i zauważył, że pani Travers i Lingard znikli z obrębu światła. Podeszli do burty, gdzie d’Alcacer nie mógł ich widzieć. Pewna litość przyłączyła się do jego irytacji, wywołanej przez ustawiczne budzenie się pana Traversa. „W tym człowieku jest coś dziwacznego“, pomyślał. I zaczął głośno:
— Jörgenson —
— Cóż to znowu? — burknął pan Travers.
— To nazwisko tego starego, chudego marynarza, który snuje się ciągle po pokładzie.
— Nie widziałem go. Nie widzę nikogo. Nie znam nikogo. Wolę na nic nie zwracać uwagi.
— Chciałem tylko powiedzieć, że dał mi talję kart; czy nie zagrałby pan w pikietę?
— Zdaje mi się, że nie potrafiłbym siedzieć z otwartemi oczami — rzekł pan Travers nadspodziewanie poufnym tonem. — Czy to nie zabawne? A potem nagle budzę się. To doprawdy okropne.
D’Alcacer nic na to nie odrzekł, a pan Travers zdawał się odpowiedzi nie oczekiwać.
— Kiedy mówiłem, że moja żona oszalała — zaczął nagle, tak że d’Alcacer drgnął, zaskoczony — nie myślałem tego oczywiście dosłownie. — Głos jego brzmiał nieco apodyktycznie; wyglądało to, jakby Travers się nie orjentował, że w rozmowie ich nastąpiła przerwa, podczas której zdawał się spać. D’Alcacer nabrał jeszcze większej pewności, że drzemka Traversa była udana; skrzyżował ramiona na piersi i zaczął słuchać ze znużeniem i rezygnacją. — Chciałem właściwie powiedzieć — ciągnął pan Travers — że bzik ją napadł. Ludzie z towarzystwa podlegają różnym bzikom, jak pan o tem wie bardzo dobrze. Taki bzik sam przez się nie przedstawia nic złego, ale to jest najgorsze, że szusy mojej żony nie są nigdy podobne do tych, którym podlegają ludzie z naszego towarzystwa. Są naogół wręcz tamtym przeciwne. Ta ich osobliwość przyprawiała mię nieraz o pewien niepokój, pan rozumie — wobec pozycji jaką zajmujemy w świecie. Ludzie zaczną jeszcze mówić, że moja żona jest ekscentryczna. Proszę pana, czy pan jej gdzie nie widzi?
D’Alcacer cieszył się, że mógł odpowiedzieć przecząco: nie widział pani Travers. Nie słyszał nawet żadnych szeptów, choć był pewien, że wszyscy na Emmie czuwają. Lecz d’Alcacer czuł nieprzezwyciężoną nieufność do pana Traversa i dodał przezornie:
— Pan zapomina, że pańska żona ma pokój w domku na pokładzie.
Nie chciał się już dalej posunąć, bo wiedział bardzo dobrze, że niema jej w domku. Pan Travers, uspokojony zupełnie tą uwagą, nie odezwał się wcale. Ale się jednak nie położył. D’Alcacer oddał się rozmyślaniom. Ta noc wywierała strasznie przygniatające wrażenie. Nagle w głębokiej ciszy rozległ się głos Lingarda, wołający na Jörgensona; uderzył złowrogo o uszy d’Alcacera, który podniósł oczy i zobaczył panią Travers przed drzwiami klatki. Rzucił się ku niej, ale zdążyła już wejść. Widział, że jest poruszona. Zdawało się że brakuje jej tchu, że nie jest w stanie przemówić.
— Czy nie lepiejby zamknąć drzwi? — poddał d’Alcacer.
— Kapitan Lingard idzie za mną — szepnęła do niego. — Już się zdecydował.
— To doskonale — rzekł spokojnie d’Alcacer. — Wnoszę stąd, że coś usłyszymy.
— Usłyszy pan wszystko ode mnie — wyszeptała pani Travers.
— Ach tak! — zawołał d’Alcacer bardzo cicho.
Przez ten czas Lingard wszedł również do klatki, a pomosty Emmy zaroiły się postaciami. Słychać było także głos Jörgensona wydającego rozkazy. Prawie przez całą minutę czworo ludzi wewnątrz klatki nawet nie drgnęło. Cień Malaja na przejściu rzekł nagle: „Sudah, tuan”, a Lingard szepnął: „Gotowe, proszę pani“.
Edyta chwyciła d’Alcacera za ramię i zaprowadziła go w kąt najdalszy od miejsca, gdzie stało łóżko pana Traversa, Lingard zaś zajął się tymczasem podkręceniem knota u latarni, jakby nagle przyszło mu na myśl, że cokolwiek będzie się działo, nie powinno się dziać w ciemności. Pan Travers odwrócił tylko głowę i spojrzał przez ramię.
— Zaraz, proszę pani — rzekł d’Alcacer pocichu, uśmiechając się na widok poruszenia pani Travers. — Zanim mi pani coś powie, pozwoli mi pani zapytać, czy się pani zdecydowała? — Zobaczył ze zdumieniem, że oczy jej się rozszerzyły. Czy z oburzenia? Cisza pełna jakby podejrzeń zapadła między dwojgiem tych ludzi. D’Alcacer rzekł, tłumacząc się: — Może nie powinienem był zadać pani tego pytania? — a Lingard dosłyszał słowa pani Travers: — Ach, nie boję się wcale panu na to odpowiedzieć.
Potem ich głosy przycichły. Lingard zawiesił lampę z powrotem i stał bezczynnie w rozjaśnionem świetle; ale prawie natychmiast usłyszał, że d’Alcacer woła go przyciszonym głosem:
— Panie kapitanie!
Podszedł do nich odrazu. W tej samej chwili głowa pana Traversa odwróciła się od tych trojga ludzi; patrzył znów prosto przed siebie.
D’Alcacer, bardzo poważny, rzekł poufnie ściszonym głosem:
— Pani Travers mówi mi, że trzeba nas wydać z powrotem tym Arabom z wybrzeża.
— Tak, inaczej się nie da — powiedział Lingard.
— Wyznaję, że trochę mnie to zaskoczyło — rzekł d’Alcacer; lecz gdyby nie to iż mówił nieco prędzej niż zwykle, nikt nie byłby odgadł w jego słowach najlżejszej emocji.
— Mam prawo do swego dobrego imienia — rzekł Lingard również bardzo spokojnie, a pani Travers obok niego słuchała niewzruszenie z nawpół zasłoniętemi oczyma, jak jaki duch opiekuńczy.
— Ani przez chwilę nie chciałbym podawać tego w wątpliwość — przyznał d’Alcacer. — Kwestja honoru nie podlega dyskusji. Ale istnieje także humanitaryzm. Wydać bezradnych ludzi...
— Może być! — przerwał Lingard. — Ale nie powinien pan tracić nadziei. Nie wolno mi oddać swego życia za wasze. Pani Travers wie, dlaczego. Na mojem życiu ciąży też zobowiązanie.
— I na pańskim honorze?
— Nie wiem. Obietnica jest obietnicą.
— Nie trzeba żądać od nikogo niemożliwości — zauważył d’Alcacer.
— Niemożliwości! Co jest niemożliwe? Nie wiem tego. Nie jestem człowiekiem, który gada o niemożliwości i chowa się za nią. Nie ja was tu sprowadziłem.
D’Alcacer spuścił głowę na chwilę.
— Skończyłem — rzekł z powagą. — Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Chyba państwo nie znajdujecie, że okazałem przesadny niepokój.
— To, co kapitan Lingard chce zrobić, jest zarazem najwłaściwszą polityką — odezwała się nagle pani Travers. Stała zupełnie nieruchomo, tylko wargi jej się poruszały; nie podniosła nawet oczu. — To jest jedynie możliwa polityka. Czy pan mi wierzy, panie d’Alcacer?... — kiwnął głową prawie niedostrzeżenie... — No więc pokładam w panu całą nadzieję, że pan nam ułatwi wszystko o ile się tylko da, i że pan nas wybawi od jakiejś ohydnej sceny. A może pan myśli, że to ja powinnabym...
— Nie, nie! Nie myślę tego — przerwał d’Alcacer. — To byłoby niemożliwe.
— Obawiam się że tak — przyznała nerwowo.
D’Alcacer skinął ręką, jakby prosząc aby dalej nie mówiła i przeszedł natychmiast przez klatkę, kierując się w stronę pana Traversa. Nie chciał się zastanawiać nad swem zadaniem. Pan Travers siedział na łóżku polowem; lekkie bawełniane prześcieradło okrywało mu kolana. Wpatrywał się w próżnię. D’Alcacer zbliżył się do niego, nie zważając na lęk, który go ogarnął wobec pozy Traversa, zdającej się wyrażać najwyższe przerażenie. „To jest okropne“, pomyślał. „On siedzi cicho jak mysz pod miotłą“.
Poruszony d’Alcacer musiał się przemóc, aby uderzyć zlekka w ramię pana Traversa.
— No, proszę pana, nadeszła chwila, kiedy trzeba będzie okazać silnego ducha — rzekł tonem swobodnym i poufałym. Pan Travers spojrzał szybko w górę na niego. — Mówiłem przed chwilą z pańską żoną. Kapitan Lingard udzielił jej pewnych wiadomości dotyczących nas obu. Pozostaje nam tylko jedno: zachować się z całą godnością na jaką nas stać. Mam nadzieję, że w razie potrzeby potrafimy obaj umrzeć.
Podczas chwili głębokiej ciszy d’Alcacer miał czas zadać sobie pytanie, czy jego twarz ma równie osłupiały wyraz jak wzniesiona ku niemu twarz Traversa. Lecz nagle ukazał się na tej twarzy uśmiech, czego d’Alcacer z pewnością najmniej się spodziewał. Niezaprzeczony uśmiech. Uśmiech nieco pogardliwy.
— Moja żona znów panu nakładła do głowy różnych swych bredni. — Pan Travers mówił głosem, który zadziwił d’Alcacera tak jak i uśmiech; w głosie tym nie było ani irytacji, ani zrzędzenia, dźwięczała w nim natomiast wyraźnie pobłażliwość. — Drogi panie, ten bzik tak nią owładnął, że byłaby w stanie opowiedzieć panu jakąkolwiek historję. Blagierzy, medja, wróżbici, szarlatani wszelkiego rodzaju zdobywają dziwny wpływ na kobiety. Sam pan to widział. Rozmawiałem z nią przed obiadem. To wprost niewiarogodne, jaki wpływ ten bandyta na nią uzyskał. Wierzę naprawdę, że ten człowiek jest sam nawpół zbzikowany. Takim to często się zdarza, rozumie pan. Chciałem przemówić do jej rozsądku, ale machnąłem na to ręką. No, a teraz co mi pan ma powiedzieć? Ale ostrzegam, że nie wezmę tego na serjo.
Odrzucił nagłym ruchem bawełniane prześcieradło, spuścił nogi na podłogę i zapiął kurtkę. D’Alcacer, odpowiadając mu, poznał po odgłosie kroków za sobą, że pani Travers i Lingard opuszczają klatkę, ale dokończył tego co miał powiedzieć i czekał niespokojnie na odpowiedź.
— Widzi pan! Wyszła za nim na pokład — były pierwsze słowa Traversa. — Chyba pan rozumie, że to jest tylko bzik. Nie można tego nie widzieć. Niech pan spojrzy na jej kostjum. Straciła poprostu głowę. Na szczęście świat o tem nic wiedzieć nie potrzebuje. Ale przypuśćmy że coś podobnego byłoby się zdarzyło w domu. Jakie toby było nieprzyjemne. O tak, pójdę stąd. Pójdę gdziekolwiek. Nie mogę znieść tego okrętu, tych ludzi, tej piekielnej klatki. Myślę, że zachorowałbym chyba, gdybym tu miał zostać.
Głuchy, obojętny głos Jörgensona dał się słyszeć u przejścia:
— Łódka czeka już od godziny, Królu Tomie.
— No więc — uprawiajmy cnotę z konieczności i chodźmy z dobrą miną — rzekł d’Alcacer, gotów ująć przekonywająco pod rękę pana Traversa, gdyż nie wiedział czego się po nim spodziewać.
Ale pan Travers wydawał się teraz innym człowiekiem.
— Boję się, panie d’Alcacer, że i pan nie jest bardzo silnego ducha. Wezmę z tego łóżka kołdrę... — Zarzucił ją śpiesznie na ramię i poszedł tuż za d’Alcacerem. — To dziwne, ale najwięcej ze wszystkiego dokucza mi zimno.
Pani Travers i Lingard czekali koło przejścia. Ku niezmiernemu zdumieniu obecnych pan Travers zwrócił się pierwszy do żony.
— Śmiałaś się zawsze z ludzkich bzików — rzekł — a teraz sama masz bzika. Ale nie będziemy się nad tem rozwodzić.
D’Alcacer minął ich, uchylając czapki przed panią Travers i zszedł po trapie do łódki. Jörgenson znikł w sposób sobie właściwy, jak duch odpędzony przez egzorcyzmy, a Lingard odstąpił wgłąb, zostawiając męża i żonę sam na sam.
— Myślałaś, że będę robił historje? — spytał pan Travers bardzo cichym głosem. — Zapewniam cię, że bez porównania wolę stąd pójść niż zostać. Nie przyszło ci to do głowy? Zatraciłaś wszelkie poczucie rzeczywistości, poczucie tego co jest możliwe lub nie. Myślałem właśnie dziś wieczorem, że chciałbym się znaleźć gdziekolwiek, byleby ciebie nie widzieć. Twojego szaleństwa...
Na głośny okrzyk pani Travers: „Marcinie!“ Lingard wzdrygnął się, d’Alcacer podniósł głowę, siedząc już w łodzi i nawet Jörgenson, stojący w ciemności gdzieś na przodzie, przestał mruczeć pod nosem. Jedyną osobą, zdającą się tego okrzyku nie słyszeć, był sam pan Travers, który ciągnął dalej równym głosem:
— ...na otumanienie twego umysłu — a zdawałaś się być zawsze tak wyższą nad pospolitą łatwowierność. Nie jesteś teraz sobą — ani trochę — i kiedyś mi sama przyznasz, że... Nie, jedynem wyjściem będzie zapomnieć o wszystkiem, jak się wkrótce sama przekonasz. W przyszłości nie będziemy nigdy poruszali tego tematu. Jestem pewien, że zgodzisz się na to z całą gotowością.
— Jak daleko sięgasz w przyszłość? — spytała pani Travers, odzyskując głos i nawet ton, którym odezwałaby się do niego, gdyby się mieli rozstać w sieni własnego mieszkania. Mogło się zdawać, że zapytuje męża, o której ma zamiar wrócić do domu — że lokaj stoi u otwartych drzwi, a powóz czeka na ulicy.
— Niebardzo daleko. To nie może trwać długo. — Pan Travers uczynił ruch, jak gdyby miał żonę opuścić, śpiesząc się na jakąś umówioną godzinę. — Ale, ale — rzekł, przystając — ten człowiek rozumie chyba dokładnie, że jesteśmy bogaci. Chyba wątpić o tem nie może.
— To ostatnia myśl, jaka przyszłaby mu do głowy — rzekła pani Travers.
— Ach tak, naturalnie. — Pan Travers pozwolił, aby lekka niecierpliwość zaznaczyła się w jego niedbałem obejściu. — Ale nie waham się ci powiedzieć, że mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem gotów do — hm — do ustępstw. Mogę poświęcić na to dużą sumę. Ale to całe położenie jest takie bezsensowne! Ten człowiek gotówby wątpić o mojej dobrej wierze. Czy nie byłoby właściwem, abyś — wobec swego specjalnego wpływu — napomknęła mu, że ze mną nie potrzebuje się niczego obawiać. Można liczyć na moje słowo.
— To pierwsza rzecz, oczywiście, którąby pomyślał o każdym człowieku — rzekła pani Travers.
— Czy ty nigdy nie przejrzysz? — zaczął z rozdrażnieniem pan Travers, ale urwał. — Więc tem lepiej. Daję ci wolną rękę.
— Co tak wpłynęło na zmianę twego postępowania? — spytała podejrzliwie pani Travers.
— Mój szacunek dla ciebie — odpowiedział bez namysłu.
— Chciałabym ci towarzyszyć przez czas gdy będziesz więziony. Usiłowałam go właśnie przekonać...
— Zakazuję ci tego bezwzględnie — szepnął gwałtownie pan Travers. — Cieszę się, że sobie stąd pójdę. Nie chcę ciebie widzieć, póki twój bzik nie minie.
Oszołomiła ją ukryta gwałtowność męża. Ale natychmiast po dzikim szepcie rozległ się jego śmiech — krótki, pusty, światowy. Pan Travers dodał znacznie głośniej: — Nie przywiązuję właściwie żadnego znaczenia...
Odskoczył od żony i przechodząc przez burtę, skinął ku niej uprzejmie ręką.
Oświetlona mętnie przez latarnię, pozostawioną na dachu domku, pani Travers schyliła głowę na piersi i stała bez ruchu, jakby rozmyślając nad czemś głęboko. Trwało to tylko chwilę, poczem ruszyła z miejsca i otarłszy się o Lingarda, przeszła ze spuszczonemi oczami, kierując się ku domkowi. Lingard słyszał jak zamykała drzwi. Czekał przez chwilę, uczynił ruch w stronę przejścia, ale zatrzymał się i poszedł za panią Travers do jej kajuty.
Było tam ciemno, choć oko wykol. Nie mógł dojrzeć nic absolutnie; przytłaczała go głucha cisza, nie zmącona nawet szmerem oddechu.
— Jadę na ląd — zaczął Lingard, przerywając posępne, śmiertelne milczenie, otaczające ich dwoje — jego i tę kobietę, której nie mógł dojrzeć. — Chciałem się pożegnać.
— Jedzie pan na ląd — powtórzyła pani Travers. Głos jej był obojętny, pusty, bezdźwięczny.
— Tak, na kilka godzin albo na zawsze — rzekł Lingard miarowym głosem. — Może będę musiał umrzeć z nimi, albo umrzeć za innych. Dla pani pragnąłbym żyć, gdybym tylko wiedział jak to uczynić. Mówię to pani, ponieważ jest ciemno. Gdyby tu było światło, nie wszedłbym za panią.
— Toby było lepiej — wymówił ten sam bezdźwięczny kobiecy głos. — Przychodzi pan zawsze do mnie z tem życiem i tą śmiercią w ręku.
— Tak, to jest dla pani zawiele — wyjaśnił półgłosem Lingard. — Pani nie może nie być szczerą. I niczemu nie jest pani winna! Proszę mi nie życzyć abym żył — ale proszę mi życzyć szczęścia, bo pani niczemu nie jest winna, a będzie pani musiała zdać się na los.
— Wszystkiego najlepszego, Królu Tomie — usłyszał ją wśród ciemności, w której zdawał się teraz rozróżniać połysk jej włosów. — Zdam się na los. A niech się pan nie stara znów do mnie zbliżyć, bo mnie pan znużył.
— Bardzo temu wierzę — szepnął Lingard i wyszedł z kabiny, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. Cisza trwała jeszcze przez jakie pół minuty; nagle krzesło przewróciło się w mroku. Zaraz potem głowa pani Travers ukazała się w świetle lampy stojącej na dachu domku. Jej nagie ramiona obejmowały odrzwia.
— Niech pan chwilę poczeka — rzekła głośno w ciemność. Nie słyszała kroków, nie widziała aby się coś poruszyło, prócz niknącej, białej postaci byłego kapitana H. C. Jörgensona, który odnosił się obojętnie do ludzkiego życia. — Proszę poczekać! Królu Tomie! — nalegała, podnosząc głos, wreszcie krzyknęła, na nic nie zważając: — Ja tego nie myślałam. Niech mi pan nie wierzy!
Po raz drugi w ciągu tej nocy głos kobiety wzbudził niepokój w męskich sercach na pokładzie Emmy — tylko nie w sercu starego Jörgensona. Malaje w łodzi spojrzeli w górę z ławek. D’Alcacer, siedzący na tylnej ławeczce obok Lingarda, poczuł, że lęk go przejmuje.
— Co to znaczy? — wykrzyknął. — Słyszałem pańskie imię na pokładzie. Zdaje mi się, że pana wołają.
— Odbij — rozkazał Lingard nieugięcie, nie spojrzawszy nawet na d’Alcacera. Pan Travers był jedynym, który zdawał się nie wiedzieć o niczem. W dobrą chwilę po odbiciu łódki od boku Emmy pochylił się ku d’Alcacerowi.
— Mam nadzwyczaj dziwne uczucie, — rzekł półgłosem. — Zdaje mi się, że jestem w powietrzu; doprawdy nie rozumiem. Czy jesteśmy na wodzie, proszę pana? Czy pan jest tego pewien? Ale naturalnie że jesteśmy na wodzie.
— Tak — rzekł d’Alcacer tym samym tonem. — Może przepływamy Styks. — Usłyszał jak pan Travers mruknął obojętnie: — To bardzo prawdopodobne — czego się d’Alcacer bynajmniej nie spodziewał. Lingard siedział z ręką na sterze jak skamieniały.
— Więc pan zmienił zapatrywanie — szepnął d’Alcacer.
— Powiedziałem mojej żonie, żeby mu zrobiła pewną propozycję — ciągnął Travers poważnym szeptem. — Żeby mu ofiarowała pewną sumę pieniędzy. Ale jeśli mam panu powiedzieć prawdę, niebardzo wierzę, aby to odniosło jaki skutek.
D’Alcacer nic nie odpowiedział, tylko zaczął się zastanawiać, czy tamto drugie, bezsensowne zachowanie pana Traversa nie było mniej przykre. Nie dało się zaprzeczyć, że pan Travers przyczynia wiele kłopotu. Chwycił nagle d’Alcacera za ramię i dodał cichym szeptem: — Wątpię o wszystkiem. Wątpię, czy ta propozycja będzie kiedykolwiek zrobiona.
Zachowanie Traversa nie wywierało wielkiego wrażenia. Było w tem coś wzbudzającego litość: ten szept, pochwycenie za ramię, dreszcz — mogło się zdawać, że to dziecko się zlękło w ciemności. Ale Travers był głęboko wzruszony. Po raz drugi tego wieczoru zdziwienie d’Alcacera dosięgło granic zgrozy — lecz tym razem sprawił to mąż pani Travers.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.