Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co to znaczy? — wykrzyknął. — Słyszałem pańskie imię na pokładzie. Zdaje mi się, że pana wołają.
— Odbij — rozkazał Lingard nieugięcie, nie spojrzawszy nawet na d’Alcacera. Pan Travers był jedynym, który zdawał się nie wiedzieć o niczem. W dobrą chwilę po odbiciu łódki od boku Emmy pochylił się ku d’Alcacerowi.
— Mam nadzwyczaj dziwne uczucie, — rzekł półgłosem. — Zdaje mi się, że jestem w powietrzu; doprawdy nie rozumiem. Czy jesteśmy na wodzie, proszę pana? Czy pan jest tego pewien? Ale naturalnie że jesteśmy na wodzie.
— Tak — rzekł d’Alcacer tym samym tonem. — Może przepływamy Styks. — Usłyszał jak pan Travers mruknął obojętnie: — To bardzo prawdopodobne — czego się d’Alcacer bynajmniej nie spodziewał. Lingard siedział z ręką na sterze jak skamieniały.
— Więc pan zmienił zapatrywanie — szepnął d’Alcacer.
— Powiedziałem mojej żonie, żeby mu zrobiła pewną propozycję — ciągnął Travers poważnym szeptem. — Żeby mu ofiarowała pewną sumę pieniędzy. Ale jeśli mam panu powiedzieć prawdę, niebardzo wierzę, aby to odniosło jaki skutek.
D’Alcacer nic nie odpowiedział, tylko zaczął się zastanawiać, czy tamto drugie, bezsensowne zachowanie pana Traversa nie było mniej przykre. Nie dało się zaprzeczyć, że pan Travers przyczynia wiele kłopotu. Chwycił nagle d’Alcacera za ramię i dodał cichym szeptem: — Wątpię o wszystkiem. Wątpię, czy ta propozycja będzie kiedykolwiek zrobiona.
Zachowanie Traversa nie wywierało wielkiego wrażenia. Było w tem coś wzbudzającego litość: ten